Wiersze - Władysław Broniewski strona 35

Plakat

I przebiegły wierzby przez pagórek,
a tam padół,
ustawiły się wierzby we sznurek
i na dół.

Hej! okolico!

I rzędem poszły sobie wierzby
po płaskim, po piasku.
Może o nich kiedyś taki wiersz był,
że chcą do lasku?

Hej! okolico!

Nie, po polach mazowieckich, kujawskich
idą one,
żeby jakiś muzyk warszawski
śpiewał o nich.

Hej! okolico!

A na krańcu drogi, na samiutkim,
zaśpiewają, jak umieją,
może się czasem rozśmieją
albo liście zaszumią smutkiem?

Hej, wiatr liście żenie.
Hej, Szopenie.

21 X 1961

Po co żyjemy

Życie jest diabła warte
poza Szopenem, Mozartem;
poza Słowackim i Mickiewiczem
jest w ogóle niczem.

Ja nie, żeby pisać Sonety,
nie żeby Króla Ducha –
sercem poety
pragnę posłuchać...

Czego? – no, Wisły, no, oczywiście,
kiedy brzozowe liście,
jeszcze nie bardzo zielone,
jeszcze onieśmielone,
a już kładą się na ziemię, na wodę,
w białodrzewiu hodując urodę,
i wiem, że przyjdę, zobaczę
i że się na nowo rozpłaczę,
że takie zielone i młode.

No, na przykład sosny
albo klony, przyjacielskie, klony!
Jestem radosny,
bo klon jest zielony.

Życie jest diabła warte,
jeżeli nie jest uparte,
no bo trzeba, przyjaciele wrócić,
wszystko tam zmienić, odwrócić –
żeby sosny szumiały nad Wisłą
i żeby słońce zabłysło
w złocie zboża, w broni hartowanej,
w oczach bliskich, we krwi przelanej,
nad Mazowsza równiną otwartą –
i żeby żyć było warto.

Pochód

Trotuarów wyschłe gardziele pożerały kapiące gorąco,
rozżarzone słońca kawały upadały z łoskotem na dach.
Tłum nadchodził. Tłum w niebo urastał. Parł. Łokciami ulice roztrącał.
Uciekały, dzwoniły tramwaje. Sztywno, rzędem za gmachem szedł gmach.

Rozkwitały niebiosa jak oczy. Oczy kwitły niebiesko jak chabry.
Dygocące serca huczały, pokłębione w okrzyki i spazm.
Wiatrem ulic - ptaki-chorągwie. Wiatrem ulic - dymy od fabryk.
Żył błękitnych w pięściach napięcie. Kołysanie. Łbów taran o głaz.

Triumfalne łuki wiaduktów napinały cięciwy rozpędu.
W czaszkach rosły kopuły bazylik, milionkroć ogromniejsze niż Rzym.
Piersi nagie - ryczące baterie, rozpalone wybuchów obłędem.
Pieśni w krew owinięte jak w sztandar. Sztandar w płomień zatknięty i w dym.

Rozjuszone kłęby centaurów, reflektory palących promieni
lawą czarną buchały na miasto, przewalały niebiosa przez bruk.
Bladły oczy ogromne błękitu, przerażone, oślepłe czerwienią.
Pęczniał wulkan serc dygocących, głów płonących, pięści i nóg.

Pod koniec maja

Uliczką chodzą muzy
i Idelfons Konstanty.
Za dużo rządowych limuzyn,
więc chciałbym uciec stamtąd,

pomimo że sielsko-anielsko
amorki różaną girlandą
zdobią węgierskie poselstwo -
uciekłbym stamtąd, Wando;

pomimo że woda bieżąca
i słowiki po nocach łkają,
ja chciałbym - uff! jak gorąco! -
zbiec z różanego raju

do Świdra, do Kazimierza,
na tak zwane łono przyrody,
gdzie powietrze i trawa świeża,
i dużo zimnej wody:

na bosaka, bez alkoholu,
trawa, woda, powietrze,
i mieć we łbie niezżęte pole
i wiersze.

Poemat "Komuna paryska"

Elle ne se rend pas la Commune de Paris


Słuchając, usta zatnij,
czoła nie zniżaj.
Oto opowieść o dniach ostatnich
Komuny miasta Paryża.

I

Bębny, bębny nocą warczały,
nim świt zaświecił blady,
padły w mieście pierwsze wystrzały,
stanęły barykady.

Bramy zdobyto, wzięto forty,
śmierć bliska.
Z każdej ulicy, jak z aorty,
upływa krew paryska.

Ale Komuna się nie podda,
Komuna śmiercią gadzi!
Paryżu gniewny, okrzyk podaj:
"Do broni, komunardzi!

Do broni, ludu roboczy!
Dzieci! Kobiety! Starcy!
Krew ulicami broczy,
krwi jeszcze dziś wystarczy!

Nim chmary żołdactwa runą,
nim przejdą po naszym ciele,
na barykady, Komuno,
do broni, obywatele!"

II

Czerwonych z przedmieść wyparto
i oto, świecąc stalą,
w ciasne ulice Montmartre`u
wkraczają pułki z Wersalu.

I tam, gdzie w marcu stracono
generałów Thomasa z Lecomte`em,
oficer z szablą wzniesioną
nadbiegł wołając przed frontem:

"Żołnierze! Trzeba wytępić
to bydło! Nie bierzcie jeńców!"
Żołnierze posłuszni i tępi
stawiają pod mur po dziesięciu.

Trzaskają salwy za murem,
ziemia od krwi się lepi.
Twarze żołnierzy ponure,
na oczy zsunięte kepi.

III

Na cmentarzu Père Lachaise kwitną kasztany,
majem pachnie stratowana trawa,
w trawie leżą trupy rozstrzelanych
"w imię pracy, porządku i prawa".

Generale Galliffet, wydaj rozkazy,
niech żołnierzom od luf płoną ręce!
Po czterdziestu! Po dwustu od razu!
Pięć tysięcy! I dziesięć tysięcy!

Generale Galliffet, za egzekucje
wdzięczność Francji cię czeka i order!
Generale Galliffet, krew masz na bucie!
Generale Galliffet, cuchniesz mordem!

Na cmentarzu Père Lachaise wieczór już zapadł,
mur bieleje w pomroce wieczoru.
Nie, to nie jest woń traw - to krwi zapach!
To nie cmentarz - to twierdza upiorów!

IV

Noc, rozświetlona łuną,
złowroga, ciężka.
Chmurami ponad Komuną
zawisła klęska.

Zostało już niewiele
barykad i nadziei.
"Na śmierć, obywatele,
pójdziemy po kolei."

Dąbrowski legł od kuli,
padł Raoul Rigault pod ścianą,
na skrzyżowaniu ulic
po stu rozstrzeliwano.

Kanalia lud zwycięża,
kanalia krwią się karmi:
generałowie, księża,
bankierzy i żandarmi!

Po zemstę nad Paryżem
już ciągnie zgraja katów
z bagnetem, złotem, krzyżem
przez pierś proletariatu.

Lecz Paryż umie zginąć,
Komuna się nie podda!
Wolności! Tobie płynąć,
czerwona twoja woda...

V

"Obywatelu Delescluze, schrońcie się na dół!
Baryka paść musi, tam pewna śmierć!"
Stanął, wsparty na lasce, ponad barykadą
starzec o siwych włosach, z wstęgą czerwoną przez pierś.

Plac Château d'Eau zdobyty. Na prawym brzegu
gromadzą się niedobitki, lewy padł.
"Obywatele, naprzód!" Lecz nikt nie idzie w szeregu.
Starzec jest sam. Nad czołem włos siwy rozwiewa wiatr.

Z wolna, wsparty o lasce, poszedł ku barykadzie,
na której stu komunardów pokonał wróg,
sam, jak kapitan okrętu na opuszczonym pokładzie,
delegowany Komuny padł na skrwawiony bruk.

Za rogiem zgiełk i wystrzały. Ciągnie wersalska banda.
Droga już wolna. Na placu tylko ten trup,
bezwładny, jak z drzewca zdarty i porzucony sztandar,
a pod nim sztandar bruku, w wkoło Paryż - grób.

VI

Pożary, pożary, pożary
i w dymie pożarów wystrzały.
Konając nie podda się Paryż
skrwawiony, straszliwy, wspaniały!

A skoro musi umierać,
gdy nie ma ratunku znikąd,
za śmierć Delescluze`a Millière`a
postawi pod mur zakładników:

bankiera, arcybiskupa,
jezuitów, żandarmów, szpiegów...
Nierówny rachunek w trupach:
czterdziestu ośmiu w szeregu.

VII

Obrona słabnie,
nadchodzi śmierć:
żołdacki bagnet w roboczą pierś.

Kamienie mokre
od ludzkiej krwi.
Dwudziesty okręg
najdłużej grzmi.

Ostatni wystrzał
nieprędko jeszcze!
Pociski świszczą
złowieszczym deszczem.

Nabij! Pal!
Bagnetem kłuj!
W trzasku salw
do końca stój!

VIII

Walcz, barykado!
Giń, barykado!
Unoś się, gniewna
pieśni paryska!
Czerwonoskrzydłą
ptaków gromadą
ponad trupami
leć na pociskach!

Walcz, barykado!
Giń, nieugięta!
Będzie zwycięstwo,
będzie zapłata.
Ludu roboczy,
patrz i pamiętaj!
Proletariusze
Francji i świata!

Giń, barykado!
Sztandar wznieś wyżej!
Wolna do końca,
padnij i skonaj,
groźna, ostatnia
w martwym Paryżu,
niezwyciężona,
niezwyciężona!

IX

Rozstrzelano trzydzieści tysięcy,
sto tysięcy zakuto w łańcuchy.
Krwi ani sił juz nie ma więcej
Paryż zmartwiały i głuchy.

Odezwa na rogu ulicy:
"Paryżanie, dzisiaj powraca
do wyzwolonej stolicy
prawo, porządek i praca..."

Bruk do barykad wyrwany
zęby kamienne szczerzy,
trzaskają salwy, brzęczą kajdany,
maszerują oddziały żołnierzy.

Burżuazjo, wracaj z wersalu,
podziękuj swojemu bogu!...
Jeszcze ostatnie pożary się palą,
na ulicach nie ma nikogo...



1929

‹‹ 1 2 32 33 34 35 36 37 38 40 41 ››