Wiersze - John Berryman

Nie mogę go sobie wybić, wybić z głowy.
Jemu mieszało się w głowie od lat
w komisariatach i w Bellevue.
Podjechał pod mój dom w Providence
ho ho o 8 rano w taksówce z Cambridge
i kazał jej czekać.

Chodził po pokoju i nie chciał śniadania
a nawet kawy, ba, nawet drinka.
Przemierzał pokój, powiedziałem Siadaj,
bo to mnie drażni, na chwilę usiadł,
potem znowu chodził. Gdzieś po godzinie ja wypiłem drinka.
On wrócił do Cambridge,

do dziś nie wiemy dlaczego przyjechał, ani po co.
Niejasna była jego misja. Misja prawdziwa,
ale niejasna.
Pamiętam tę iskrzącą przenikliwość kiedy był młody,
polot, żarliwość, talent, cały żywy młody
z nadwyżką miłości.

Poddaję się. Nie wolno mi porzucić obrazu tej właśnie śmierci
czego domaga się we mnie prawie wszystko.
Jest cała masa spraw do uporządkowania,
los duszy, i o co jej w ogóle szło
kiedy istniała, i czy był pijany
o 4 rano i to na niewłaściwym piętrze

gdy walczył o powietrze, i darł swe nędzne ubranie
i kiedy mu umierał wzrok Ach znowu Ach opłakuję
tę zawiłą śmierć
Prawie najbliższy mój przyjaciel niepotrzebnie się rodził
na ten straszliwy koniec, z którego cóż wyrasta,
jeżeli nie ogolony, zapuszczony t r u p?

Ten duch i radość będą dalej, ku pamięci, po nim
żyć a młodzi będą czytać jego młode wiersze
tak długo jak takie rzeczy będą miały sens-
dlaczego więc rozpaczam, nieszczęsny Henry
co go tak długo znał na wskroś, na dobre i na złe
i był nieomal gotów za nim zejść.

Linia śniegu

Było mokro, biało, dmuchało i gdzie jestem
nie wiemy. Było ciemno i nagle
nie jest.
Gdyby ten szczekający przyszedł. Do jedzenia nic
nie ma. Jestem dziwnie zmęczona.
I sama też.

Gdyby tylko przyszedł ten dziwny, co ma mniej nóg
znów powtarzałabym swoje modły, wargami.
Gdzie jego dźwięki, które tak kochałam?
Mogą nadejść ci straszni; trudno powiedzieć.
Szczekający czasem ukąsi mnie, ale jakoś czuję
że jest po mojej stronie.

Jestem zbyt sama. Nie widzę kresu. Gdybyśmy choć mogły
razem biec, już byłoby lepiej. Jestem głodna.
Słońce nie jest ciepłe.
Coś niedobrego dzieje się ze mną.
Gdybym wszystko miała zacząć od nowa
nie zaczęłabym.

Zakryte wielkie gwiazdy, okręt płynie dalej.
Przy barze niewielki ruch.
Dziś był Dzień Dziecka
i Mała Twiss przebrała się och za królika
i wzięła czy też nie- zapomniałem- drugą nagrodę:
zapomniałem powiedzieć.

Zapomniałem o wielkim statku sunącym przez ciemność
zapomniałem o duszach tak skorych do bólu.
Dwie właśnie weszły,
oficerowie wielkich statków, duże głowy i żółte epolety,
autorytet barmana się kurczy
Zapomniałem o całym dawnym

Jestem chyba tamtym Henrym co ma dwadzieścia jeden lat
i znów płynę przez morze na innym brytyjskim statku
znowu na wpół oszalały od nadziei:
chodzę po górnym pokładzie z moim serdecznym przyjacielem Baskiem
wysoko w tę wietrzną noc, po uszy zakochany w życiu
co wypuściło ten wrak.

Na sercu Henry' ego usiadła swego czasu rzecz
t a k ciężka, jak gdyby miał sto lat
albo i więcej, i cały czas, szlochając, nie mogąc spać,
nie umiał sobie Henry z nią poradzić.
Znów wiecznie skądś dobiega go
ten cichy kaszel, zapach, kurantów dźwięk.

Jest jeszcze jedna rzecz, co chodzi mu po głowie-
jak groźna twarz ze Sieny, z której i tysiąc lat
nie zetrze rysów niemej reprymendy. A on upiornie,
z otwartym okiem, na ślepo, czeka.
Wszystkie dzwony mówią: za późno. Nic tu po łzach;
nic po myśleniu.

Lecz nigdy, chociaż gotów był tak myśleć, Henry
nikogo nie wykończył i nie poćwiartował jej
i nie ukrył kawałków, gdzie można by je znaleźć.
To wie: policzył wszystkich, i nikogo nie brak.
Często, o świcie, sprawdza, czy są wszyscy.
Nigdy nikogo nie brak.

1 2 3 4 ››