Przyjrzyj się, póki masz okazję. Póki co?
Tracąc okazję, mam wreszcie szansę
przekonać się, że dzieło przypadku
nie jest godne specjalnej uwagi.
Szczególnie, że widok tego rodzaju
jest, nie przymierzając, porównywalny
z obrazem świata, który już się
opatrzył?
Stawiaj mnie w takiej sytuacji.
Oparty o rozkład jazdy autobusów,
odprowadzam cię wzrokiem w mgłę.
Sam, przywiązany do siebie, gubię się,
nie wiedzieć czemu.
Dzikie dzieci
Jesień w kościele Jeszcze nie grzeją Zimno
Stoję przed krzyżem koloru zakalca
Wypłukane do żywego metalu - milionem dotyków -
stopy Chrystusa są zziębnięte jak poręcze
w porannych autobusach
Do kościoła wchodzi dwójka dzieci piszcząc
styropianem znalezionym obok sklepu meblowego
Kończą jeść słonecznik Zamykają poitną
jakiś brzydki kawał i icichną
zatrzymując się przed Chrystusem
Nagle dziewczynka z tłustymi włosami i
napuchniętymi węzłami chłonnymi podchodzi
do Chrystusa i zaczyna Go łaskotać
w kierunku od pięt do najmniejszego palca
Chłopak melduje o wyrazie twarzy łaskotanego
Nie wiem dlaczego ale podchodzę do nich i
już razem łaskoczemy różnymi technikami
zmarzniętego Boga Odczekujemy chwilę i dalej
Postanawiamy robić to tak długo
aż coś się zmieni
Czekamy nie mówiąc do siebie
Nasłuchujemy
Czekam
Nasłuchuję
Kolęda
Czy nie nadużywam Cię modląc się
per Ty? W końcu przyjmę wszystkie słowa
nawet te z drugiej ręki obywając się
bez specjalnych pieszczot
Być może ktoś wystawia Cię na próbę i
podsuwa same erraty Ważniejsze błędy dostrzeżone w druku:
Słowo stało się ciałem i
zamieszało między nami
Jest Ale jak powinno być?
Wiersz od góry i od dołu jest pusty i
daje temu upust tak że wolę ugryźć się w język i
penetrować nim podniebienie Ten księżycowy krajobraz
mam jak na tacy a napycham sobie gębę słowami i
mówię z ustami pełnymi trocin którymi zasypuje się kał
Umiesz liczyć - licz na siebie?
Liczę że się zreflektujesz więc wysyłam Ci ten list na poste restante
Letni deszcz
Chmury Chmury płyną żabką w kierunku nowego szpitala
położniczego Rytmicznie rodzą się kijanki kropel i
zaczynają ssać blaszane smoczki rynien Skalpele
samochodowych opon tną mokry wosk asfaltu
gubiąc za sobą kliwater który szybko ubywa Umiera
potrzeba bycia samemu Przez cały dzień chodzę i próbuję
zsynchornizować swój oddech z oddechami mijanych
Dusiłem się oddychając równo z przekwitającą czterdziestką
której rozpierdalak z boku sukienki sięgał do pośladka
Nie mogłem znaleźć wspólnego rytmu z akwizytorem
który wcisnął mi prospekt jakiegoś odkurzacza Umiera
potrzeba próbowania Przed domem zauważyłem że letni deszcz
wyprostował karuzele włosów na moich łydkach i
przykleił do ud bermudy Unieruchomiony patrzę na szlaczek
benzyny który przekreślił szary witraż kałuży Rzucam kapslem
Boję się że jakiś Bóg jak śmierdzący szlaczek rozpadł się tak