Broagh
Brzeg rzeki, długie skiby
ginące w wielkich łopianach
i baldachim drogi
aż do samego brodu.
Czarnoziem w ogrodzie
łatwo się ugniatał, ulewny deszcz
zbierający się w dołku po twoim obcasie
to było ciemne O
jak w Broagh -
cichy stukot kropel
w przewianych drzewach czarnego bzu
i lisciach rabarbaru
kończył się niemal
nagle, jak to końcowe
gh, z którym cudzoziemcy
nie mogli dojść do ładu.
KARA
Czuje tamto szarpnięcie
postronka na jej
szyi, wiatr
na jej nagich piersiach
ściągający sutki
w krople bursztynu
kołyszący kruchym
rusztowaniem żeber.
Widzę jej ciało
zatopione w bagnie
ciężki kamień
unoszące się drągi i gałęzie
Pod nimi była młodym
okoronowanym drzewem
wydobytym teraz
jak kość dębu, szkatułka mózgu -
jej ogolona głowa
jak ścierń czarnego zboża
oczy związane ziemistą opaską
pętla jak pierścień
do przechowywania
wspomnień miłości
Mała cudzołożnico
zanim cię ukarali
byłaś lnianowłosa
niedożywiona i twoja
czarna jak smoła twarz była piękna
Mój biedny ofiarny koźle,
kocham cię prawie,
lecz wiem, że rzucałbym
kamieniami ciszy.
Jestem podstępnym podglądaczem
odsłoniętych i pociemniałych
zwojów twojego mózgu,
siatki mięśni
i wszystkich porachowanych kości -
ja, kiedy stałem niemy
gdy twe zdradzieckie siostry
w czepku ze słomy
łkały pod płotem,
który tolerowałem
gwałt cywilizacji
rozumiem tę intymną
i dokładną, plemienną zemstę
Łubin
Stały. Coś oznaczały. Samym swoim staniem
I gotowością. Każdy z nich wyniosły,
Niedostępny. Lecz był, stał, pewny niezachwianie.
Kwiat zórz różanopalcych, granatowych nocy.
Najpierw torebka nasion, różowość i lazur.
W niej - sypkość szczypty szeptu, obietnicy rychłych
Wież łubinu: erotyków przyszłego czasu,
Muśniętych niebem za to, że spod ziemi wyszły.
Pastelowość tych wież, ich stożkowatość obła!
Przez całe nasze lato, mimo groźby ścięcia,
Z każdym dniem blednąc, nie ustępowały pola.
I nic z tego nie było czymś nie do pojęcia.
Mistrz
Mieszkał w samym sobie
jak gawron w wieży bez dachu.
Aby się zbliżyć, musiałem
piąć się coraz to wyżej po opuszczonych obwarowaniach,
nie cofając się ani nie podnosząc oczu
w poszukiwaniu oka czuwającego na straży
na blankach odosobnienia.
Wyzwalał z zacisku palców umyślnie po jednej karcie
swojej księgi nieuczestnictwa
i nie było w tym nic tajemnego: zaledwie
parę odwiecznych reguł, któreśmy wszyscy dawno
zapisali na swych szkolnych tabliczkach.
Każdy inicjał na pergaminie bezpieczny
w swojej pewności własnej masy i miary.
Na każdą maksymę dość miejsca.
Tak jak młoty i kliny, które już dowiodły
swej przydatności nieugiętą służbą w kamieniołomach.
Tak jak głazy wieńczące mur, na których można
spocząć w balsamie źródła.
Jakże tandetnie kruchy czułem się, schodząc w dół
po wystających z muru stopniach bez poręczy,
słysząc świadomy zamysł i śmiałość ryzyka
w łopocie skrzydeł nad głową.
Nocna jazda
Podczas nocnej jazdy przez Francję
Nowe były zapachy zwykłości -
Deszcz i siano, i las w powietrzu
Tworzyły ciepłe przeciągi w otwartym samochodzie.
Drogowskazy bielały bezlitośnie.
Obiecywały, obiecywały Montreuil, Abbeville, Beauvais,
Które przyszły i odeszły,
Za każdym razem razem spełniając swoja nazwę.
Postękujący zapóźniony kombajn
Broczył ziarnem w poprzek swoich świateł.
W lesie dogasało ognisko.
Małe kafejki zamykano jedną po drugiej.
Myślałem o tobie nieustannie
O tysiąc mil na południe, tam gdzie Włochy
Położyły udo Francji, w tej przyciemnionej strefi.
Twoja zwyczajność była tam czymś nowym.