Czesława Miłosza wiwisekxja przekorna...
Zapamiętałeś Czas Wileńskiego przełomu, W
Którym poeta Gałczyński Leżąc nago na tapczanie
czytał Horacego.
Wyrażałeś obawy o przyszłość Baczyńskiego
Obserwując rzędy maszerujących pluskiew Do
Spalonych domów Powstańczej Warszawy.
Możesz mnie nazywać faryzeuszem obłudy, Choć
Tymi faktami kopii poetyckiej nie kruszę, Bo
O pierwszej z nich, ku przestrodze poetyckim bardom
Konstanty Ildefons napisał: „Był u mnie urzędnik Miłosz”.
A o drugiej? Zapomnieli Zniewoleni Proletariusze.
Prawdy kiedyś ukryte odkurzam zbyt późno, W
listach Noblisty, odnajdując Szczegóły
Nowojorskich sprawozdań do kraju.
Fragmenty zapisane, Na Każdym zakręcie historii
Tu i Teraz,
Były by prawdopodobnie dowodem Współpracy Dla
Komisji Śledczej Sejmu Rzeczypospolitej, Ale
Nie będą istotne w Poetyckim Raju.
Groźne Są, ale i Wspaniałe Dokumenty,
Powstałe w umysłach Poetów, Bo
Tylko tam są strony zapisane w Kształt zadziorny,
Gest bezradności, Słowo przetrwałe i Ból wykrwawiony.
Tych Normalnych, pozbawionych aktów ujawnionej wiary,
Pochłonie niepamięć mediów, nahajki zaborców,
Muzyka rynny deszczowej aury.
Poeci zawsze odnajdą swoje miejsca w piekle Natury,
Razem z grzmotem nieokiełznanej wyobraźni,
Niedojrzałą refleksją wiersza, zderzeniami faktów w tle,
Burzą umysłów, pod postacią Żywego,
Niekoniecznie Świętego Mikołaja, Za
Którego przebrała się Ta, z którą chciałbym(?)
1 września 1939
Siedzę w jednym z lokali
Przy Fifty-Second Street
Niepewny i wylękniony,
Gdy gasną smutne nadzieje
Podłej, kłamliwej dekady
Gniew i trwoga jak fale
Wdzierają się w zmierzch czy świt
okrywający tę ziemię
I w każdy prywatny los;
Smród śmierci, choć milczy się o nim,
Obraża wrześniową noc.
Ścisła wiedza odsłoni tło
I wygrzebie spod ziemi kontury,
Tej transgresji od Lutra do dziś -
Która w obłęd wpędziła kulturę,
Zbada jakie znaczenie miał Linz,
Z jakiego imago się wykluł
Nasz bóg, psychopata ponury:
Lecz ja znam - i ogół zna - zwykłą
Prawdę, jasną nawet dla dzieci:
Ci, którym wyrządza się zło,
Sami zło wyrządzają w odwecie.
Tucydydes znał na wygnaniu
Wszystko, co mowa potrafi
Powiedzieć o Demokracji,
I znał dyktatorów załganie,
Ich starcze brednie, oracje
Nad apatycznym grobem;
Opisał wszystko w swej księdze:
Banicję oświecenia,
Nawykowe cierpienia,
Złe rządy, nieszczęście i nędzę:
Trzeba przejść taką samą drogę.
W to neutralne powietrze,
Gdzie ślepy wieżowiec przywykł
Swym wzlotem wyrażać zachwyt
Człowiekiem Kolektywnym,
Języki wlewają swoją
Konkurencyjną umowność:
Lecz nie da się uciec od jawy,
Snem euforycznym się pojąc;
Twarzą zaborczą i głodną
Zamąca lustra powierzchnię
Odbicie globalnej krzywdy.
Twarze nad baru krawędzią
Lgną do codziennych pocieszeń:
Nie wolno zgasnąć tym światłom,
Nie wolno zamilknąć orkiestrze,
Zmawiają się wszystkie konwencje,
Ażeby nasz bastion zgrzebny
Oblec w przytulny plusz mebli,
Stłumić w nas lęki dziecięce:
Zgubieni w lesie, gdzie straszy,
Drżymy przed nocą, świadkiem
Występków i nieszczęść naszych.
Najwścieklej wrzaskliwy sens
Mów Ważnych Osobistości
Jest nie tak brutalnie prosty
Jak nasze skryte pragnienie:
Co pisał obłąkany
Niżyński o Diagilewie
Dotyczy i zwykłych serc;
W każdym z nich tętni ten sen,
Błąd tęsknoty za nieosiągalnym:
Nie "chcę powszechnej miłości",
Ale "chcę sam być kochany".
Z konserwatywnych mroków
Dojeżdża w etyczne życie
Tępy tłum, co dzień więziony
W mamrocie przysięgi porannej,
"Ślubuję nie zdradzać żony,
Ślubuję pracować staranniej"
I władców bezradnych o świcie
Nałóg do gry pcha na nowo:
Któż teraz ich zdoła uwolnić,
Dar wróci im słuchu i wzroku,
Kto język swój odda niemowom?
Mam tylko głos i tym głosem
Mam się przebijać przez kłamstwa,
Fałdy fałszów, ckliwie narosłe
W mózgach szarych posiadaczy zmysłów,
I fałsz władzy, wcielony w wyniosłe
Gmachy, ślepo strzelające w niebo:
Nie ma czegoś takiego jak Państwo
I zarazem nie ma już miejsc
Odrębności; tłumom i policjom
Głód nie daje wyboru żadnego;
Tylko miłość bliźniego lub śmierć.
Noc. Pod nią bezbronność świata
Zastyga w drętwym obłędzie.
Lecz przecież rozsiane wszędzie,
Błyskają punkciki światła,
Gdziekolwiek jasność ironii
Ślad sprawiedliwych znaczy.
Obym i ja jak i oni
Złożony z Erosa i prochu,
Wśród tej samej rozpaczy
I nicości trwał w mroku
Promieniem afirmacji.
Przełożył: Stanisław Barańczak
Siedzę w jednym z barów
Pięćdziesiątej Drugiej Ulicy
W niepewności i trwodze,
Gdy gasną nadzieje rozsądku
Dziesięciu podłych lat.
Kłęby gniewu i strachu
Krążą nad błyszczącymi
Lub w mroku skrytymi lądami
Rzucając cień na nasz los.
I śmierci czad niewyrażalny
Zatruwa wrześniową noc.
Gruntowna wiedza wykryć może
U źródła całą zniewagę,
Począwszy od Lutra po dziś,
Przyczynę szaleństwa kultury,
Wykryć, co się w Linzu działo,
Jakiż potwór myśli
Zrodził psychopatę-boga!
Ja i publiczność wiemy,
Czego się w szkołach dzieci uczą:
Że ci, którym wyrządzono zło,
Odpłacają złem.
Wiedział wygnany Tukidydes,
Jak piękne można głosić mowy
Na temat Demokracji,
I znał też czyny dyktatorów,
ich starą jak świat gadaninę
Pośród grobowej niemocy.
To wszystko zbadał w swojej księdze,
Światłość umysłu wzgardzoną,
Ból, który zamienia się w nawyk,
Wybryki władzy, męczeństwo.
Cierpimy to wszystko na nowo.
W tutejszym powietrzu neutralnym
Ślepe drapacze chmur się wznoszą,
Strzelistość i wielkość ich sławi
Moc Zbiorowego Człowieka,
Trwa licytacja czczych programów
W wielojęzycznej wrzawie,
Ale któż mógłby tak długo
Żyć w euforycznym śnie?
Wynurza się z lustra
Twarz imperializmu
I międzynarodowe bezprawie.
Codzienność obrosła
W twarze na tej sali,
Tym światłom zgasnąć nie wolno,
Muzyka ma grać nieprzerwanie,
To twierdza umowności,
Których celem jedynym
Zastąpić sprzęty domowe,
Przed nami skryć, gdzie jesteśmy,
Zagubieni w lesie, gdzie straszy,
Dzieci przelękłe wśród nocy,
Nieszczęsne i niedobre zawsze.
Wojownicze i bzdurne frazesy
W ustach Ważnych Figur
Brzmią zbyt łagodnie dla nas.
Co oszalały Niżyński
Napisał o Diagilewie,
Jest prawdą normalnych serc.
Błąd bowiem wyhodowany
W krwi wszystkich mężczyzn i kobiet
To żądza niedostępnego,
Nie miłości powszechnej,
Lecz jej wyłączności – dla siebie.
Z konserwatywnej ciemnoty
Do etycznego życia
Tępi dojeżdżają ludzie
Coranny powtarzając swój ślub:
„Przysięgam wiernym być żonie
I bardziej starannym w robocie.”
Ci zaś, co rządzą, bezradni
Do przymusowej budzą się gry.
Któż może ich teraz uwolnić,
Któż do głuchego przemówi,
Któż niemych zdoła wysłowić?
Głos mój to wszystko,
By rozwikłać splot kłamstw,
Romantycznych kłamstw w mózgach
Przeciętnych zmysłowych ludzi
I kłamstwo Władzy, której gmachy
Obmacują niebiosa:
Nie ma niczego takiego jak Państwo
I nikt nie istnieje samotnie,
Głód nie zostawia wyboru
Policji ni obywatelom,
Miłować się trzeba lub zginąć.
Bezbronny pod nocy ciemnością
Leży nasz świat otępiały,
Choć rozproszone dokoła
Błyskają światełka ironii,
Gdziekolwiek Sprawiedliwi
Szermują ideałami.
Obym i ja, który jak oni
Z Erosa się składam i prochu,
Przez rozpacz i zwątpienie
To samo osaczony,
Mógł zatleć ufności płomieniem.
Przełożył: Leszek Elektorowicz
-Jakież martwe te cisze...
-Martwe?kto wie...
Wsłuchaj się tylko dobrze...jak się stroszą,
Jak się niewidne z drzewa na drzewo przenoszą.
Cisza ma sowi wzrok i szkrzydła sowie...
Jest coś w przelocie jej, co niepokoi-
Choć lata cicho,jak sen, bez szelestu.
Nie czujesz lotu jej,a myślisz: Jest tu...
Jak niespokojna myśl przy tobie stoi.
-Lękam się...
-Czego?duszo...
-Siebie...
-Zapomnij.Spójrz, ile gwiazd na niebie...
Cóż ziemskie zwidy,straszydła-
Chodźmy na mleczną drogę--
-Podściel mi skrzydła...
Abecadło o chlebie
ABC
Chleba chcę,
Lecz i wiedzieć mi się godzi,
Z czego też to chleb się rodzi?
DEF
Naprzód siew:
Rolnik orze ziemię czarną
I pod skibę rzuca ziarno
HKJ
Ziarno w lot
Zakiełkuje w ziemi łonie,
I kłos buja na zagonie.
Ł i L
Gdy już cel
Osiągnięty gospodarza,
Zboże wiozą do młynarza.
MNO
Każde źdźbło,
za obrotem kół, kamienia,
W białą mąkę się zamienia.
PQS
To już kres!
Z młyna piekarz mąkę bierze
I na zacier rzuca w dzieże.
RTU
I co tchu
W piec ogromny wkłada ciasto,
By chleb miały wieś i miasto.
WXZ
I chleb wnet!
Patrzcie, ile rąk potrzeba,
Aby mieć kawałek chleba.
Leży kamień w stepie
Leży kamień w stepie,
A pod niego cieknie woda;
Na kamieniu jest napisane:
"Kto wybierze drogę w prawo -
ten skończy nieciekawie,
A kto pójdzie przed siebie -
Ten nie dojdzie do siebie,
A kto pójdzie na lewo
Nie zrozumie niczego i przepadnie"
Możesz pewien być tego.
Przed kamieniem stoi trzech
Bez koni i bez broni,
Decydują iść czy nie trzeba.
Pierwszy był zły i srogi,
Powędrował prawą drogą,
Poszedł sam bez kolegów
I nie znalazł niczego;
Ani wsi, ani złota
I przyszedł z powrotem.
Prosto nie ma nawet drogi
Lecz uparty był i srogi
Drugi z nich i poszedł przed siebie.
Poszedł prosto przez las
Lecz nie doszedł do miast,
Ciągle błądził wśród drzew,
Sam nie wiedział gdzie jest,
Wyszedł z lasu na błota
W końcu wrócił z powrotem.
Trzeci młodzian głupi był,
Sam nie wiedział po co żył,
Poszedł sobie bez strachu na lewo.
Jak żołnierzyk maszerował,
W ogóle się nie przejmował.
Jadł i pił, hulał, żartował
I niczego nie pojmował.
Sam niczego nie pojmował,
Całe życie przewędrował
I nie przepadł i nie zwariował.
tłum. Stanisław Kamiński