Wiersze - Gabriel Leon Kamiński

Gabriel Leon Kamiński

poeta, dziennikarz, wydawca, księgarz
  • Data i miejsce urodzenia: 1 wrzesień 1957, Gorzów Wielkopolski
  • Narodowosć: polska

Mojsze

Przywędrował z maszyną do szycia
od pustyni Gobi po Synaj.
Wszędzie wyszywał swoje prośby:
"Jahwe zabierz mnie do siebie,
weź mój naparstek,
zwróć przeciw mnie igły.
Oddaj mi tylko warkoczyk
mojej Rachel"

Aż do świtu

Odmawiam cię od ściany do ściany
przez wszystkie deklinacje - od szeptu do krzyku.
W czterech kątach dnia
czas dłuży się w nieskończoność;
minuty zamienione w godziny
strona po stronie
wczytują się w moje myśli.
Świt przeciąga je na swoją stronę,
zamykam na moment oczy.
Twój szkic na szybie wychuchałem
jak szklaną bombkę
utrwalając go w mroźnym oddechu
stycznia 2004 roku.

Strugam ołówki, układam kawałki węgli na stole,
wygładzam papier. Spłacam
dług obecności
przenosząc nasze kruche chwile
wystawione na wieczność -
sekunda po sekundzie
do gwiezdnego portfolio.
Niepostrzeżenie wślizguję się w okładki
twoich książek piętrzące się
aż po ostatnie nagłówki.
Aż do rana przekonuję ptaki
by strzępki naszych rozmów i osnowę
z twoich obrazów  wsupłały
w dywan moich niespełnionych marzeń.

Od jutra będę uczył się na palcach
kaligrafii babiego lata; ostre powietrze
kreśli w myślach kontury płótna "Zaspanej" -
nazwałem ją  na wznak naszych
nieprzespanych nocy.
Smuga światła znienacka
wdziera się w głąb twojego ciała
zostawiając mnie samego.

Bądź mi natchnieniem aż do świtu...

Ballada o Ishim

 
 Pamięci japońskiego sierżanta Shoich Yokoi, który ukrywał się w dżungli 28 lat
od daty kapitulacji Japonii w II wojnie światowej
 
 
 
Wyszedłem z bambusowego labiryntu,
po trzydziestu latach, niczym larwa
wychynąłem z kokonu dżungli...
Oślepił mnie sztuczny blask, jakby
w okamgnieniu minął mnie milion lat świetlnych.
Zburzono mój świat; pozostał mi  pod powiekami tylko pył,
starty na proch niepewny fragment nieba...
 
Oto jest  jak chcieliście, wyszedłem ze świętej dżungli
obleczony w samotność, obuty w milczenie
Ja Ishi, ostatni żołnierz tej długiej bezsensowej wojny.
Wiem, że za dziewięć miesięcy umrę ponownie...
To moje „powtórne” narodziny, zostałem wybrańcem losu.
A przecież mogłem tak do końca życia
tkwić za niemą ścianą zieleni,
oddychać gwiazdami pod błękitem nieba,
wyłuskując z dna żółwich skorup
daleki zgiełk wojny...
Odwłoki krabów były moim jedynym zegarem, liany
przedłużały czas poza granice horyzontu.
Gdzieś daleko poza mną zostały,
odgłosy bitew, śmierć moich braci,
rytualne pieśni miłości i nienawiści.
 

Od początku oduczam się spokojnego oddechu,
mówienia do siebie, milczenia
dla niepoznaki, maskowania śladów
zanurzając głęboko stopy w skorupach ślimaków.
 

Teraz jestem wśród was.
Moje oczy nie przywykły do blasku neonów,
betonu, stali i tafli gładkiego szkła.
Pokazujecie mi „martwe” wieżowce,
aż po dachy zanurzone
w przepływających chmurach, a ja widzę
klucze zdrewniałych ptaków nanizane
na las metalowych anten.
 
Chwalicie wiszące mosty nad Hokkaido i Honsiu,
a ja znam tylko bambusowe kładki przerzucone
w porze deszczowej nad rwącymi rzekami.
Wielbicie kolorowe ekrany telewizorów, kiedy
oddychałem niebem, karmiłem się brązem jadalnych bulw,
usypiałem w bieli spalonych słońcem traw,
medytowałem w błogostanie,
przepełniony sokiem z krwawych granatów.
To była moja jedyna paleta barw.
 
Znowu każecie mi nosić klucze,
pamiętać o datach, świecić przykładem...
A przecież całe życie byłem tylko Ishim,
bezimiennym zawiniątkiem człowieka,
wrzuconym w otchłań boskiego wiatru wojny.
 
Przeszło trzydzieści lat  żyłem marzeniami
oderwany od waszego szalonego świata;
w szczęściu niewiedzy,
w kokonie bezdomności,
w maskującej mimikrze samotności.
Tu w środku mojej boskiej ojczyzny, jak gasnąca gwiazda
na mapie śmiertelnego nieba.
Ja bosonogi Ishi, wracam po śladach,
szukając własnego początku...
 
30.08.04/20.07.09
 
 

Ballada o Janie Korczu z Gorzowa

Przekroczyłem zakole Warty                 
jak żeńca idąc po śladach robaczków świętojańskich,
sierpem księżyca ścinałem czubki morw w letnim czasie pełni;
sok tryskał na skały tak, iż ponad przęsłami mostu
mgła uczyniła słodką tęczę,
by sycić nasze małomiasteczkowe głody.

Wracaliśmy tu pojedynczo śniąc na jawie
ponad napiętym blejtramem pamięci 
obrazy straconego dzieciństwa.
 Nadwarciańskie plenery odciśnięte w ultramarynie,
błękicie paryskim i ochrze przypominały często
odyseiczne wyprawy w krainę  samotności.

Jan z Gorzowa kładł farby grubo
zmęczony ciągłą walką postu z karnawałem.
Uporczywe  wizje czasu wywoływane po imieniu
zataczały kręgi  niczym zaręczynowa obrączka
pojmując topole w objęcia śmiertelności.
Tanathos wycięty z  teatru młodzieńczych ideałów
topił żale w studni, kiedy Jaśko
przykładając pędzel do zbocza góry przy Chopina
zakładał niezmienność perspektywy; młyńskie koła
odgrywając rolę zodiakalnej wagi  oddawały złudzenia
ślepym sądom.
                   
Księżyc na tle brunatnego nieba
napełniwszy wówczas światłem bramy rzeźni
wypuścił zwierzęta jak z Arki Noego; te płacząc
wzywały Pasterza nadaremno. Staliśmy w oknie w piżamach
niczym zaczarowani, obraz ten płynął jak papierowy chiński wachlarz
na tle deszczowej poświaty.

Jan Korcz pochylony lekko do przodu
szurając stopami ściągał nadmiar farby
z otwartej blizny świtu,
ostrożnie, jak ranny, gdy odwija
po latach z bandaży niezagojoną bliznę
widząc w niej własne oswojone ze śmiercią lęki.
Te jak ślepe i ufne szczenięta
będą mu jadły z ręki na przemian -
to szczyptę prawdy to kęs fałszu.
Jego bunt odwieczny pewny  jak grunt bo Ostateczny  -
uczyniony z drobin błota krwi i deszczu
na podobieństwo boskiego aktu Stworzenia.
                    

Ballada o moim mieście

Ukrywa się w sepii dżdżystego poranka,
przebiera w czapkę niewidkę,
Brata Alberta, i Annę K. Coraz
bliższe emigracji wewnętrznej, zapada
w somnambuliczny sen najczęściej
poniżej wrocławskiej depresji.
Chowa twarz w undergroundowym graffiti,
na wszelki wypadek
nosząc w szerokich rękawach
karnawałową maskę, index,
i szczoteczkę do zębów.

Jesień melancholię stroi pod wiatr,
liście zapychają szpary w podłodze;
jego piwniczne piosenki są coraz lżejsze,
pleśń na ścianach upodobniła się
do wczesnych obrazów Mondriana.

Niedocenione, siedzi na kamiennych stopniach,
podparte mgłą, z głową
przepełnioną wspomnieniami;
Rozanielone
na szczycie fabrycznego komina,
w poszukiwaniu absolutu, sensu
drogi, niebiańsko naiwne,
w międzyczasie "oblany" egzamin z życia.
Skoszarowane, w ciągłym
stanie wojennym...ze sobą.


Dorastało na peryferiach; czuje
ciężar minionych czasów, wcześniej
euforia wolności, flagi w oknach.
Zmęczenie nosi na ramionach,
albo w sobie, kręgosłup
odmawia pionu, milczenie
staje się złotem, śmietniki
zamienione w labirynt
kluczą pomiędzy
blichtrem a nędzą.

Wszystko wróciło w
swoje koleiny, tylko ludzie
najczęściej wykolejeni
nie potrafią wrócić do siebie, ogłuszeni,
krótkowzroczni, żyją
tak jak Ty – w ciągłym
pośpiechu lub odczarowaniu -
pomiędzy emigracją wewnętrzną a konkwistą
do źródeł Odry.

20.10.2010)

1 2 3 4 27 28 ››