Wiersze - Gabriel Leon Kamiński strona 4

Dotykam

Dotykam wody, wyczuwam jej puls -
zmierza do źródła wyczulona na ból.
Jest jak  żywe ciało; oddaje ziemi ciepło,
pochłania cząstki zimna nanizując je
na tysiące drobnych pasemek wodnego wszechświata.
Wpatruję się w jej  szeroko otwarte oczy,
tak aby mogły zmieścić się pod kamiennym mostem,
piaszczystym brzegiem i samotną mierzeją piasku.

Dotykam jej, i myślę o Tobie -
rozpływasz mi się palcach
jak płochy brzeg fali.
Gładzę cię wierzchem dłoni
odczyniając nad tobą
roziskrzoną wodną magię - skóra pochłania wilgoć.
Czuję jak wodorosty zwracają ku powierzchni
twoje małe dłonie. Pragnę
pochwycić  odbicia nieba
na twoich wargach  rozfalowane
na miliony mikroskopijnych drobin wody.

Myślę, czy czujesz jak cię kocham
całym moim czasem otrzymanym w darze od Bogów?

Siedzę tu nad brzegiem sam jak palec,
widzę gałęzie brzóz wygięte tuż nad taflą, słyszę
świergot ptaków kołujących nad gniazdami.
Wiem, tu narodziła się przedwieczna mądrość,
równowaga świata zanurzona
w księdze rzecznych dopływów. Gdzieś
po środku nich czekam na ciebie
cierpliwie licząc tętno mijających dni.


 

Drzwi

 Niekiedy wchodzę do ich wnętrza —
przyzwyczaiłem się do spacerów między
niewyczuwalnymi barierami ich framug.
Zaczęło się od tego, że pewnego dnia
oparłem się o nie całym ciałem. Wtedy
drgnęły i odsunęły się ode mnie, poczułem
ich wzrok na sobie. W nocy jeszcze raz
podszedłem do nich, lecz bałem się zakłócić
obraz ich spokojnego oddechu. Nawet we śnie
wymykały się spod mojej kontroli. Nie mogłem
pomieścić ich w dłoni, od początku czułem
pod powiekami ich ciężar. Wtedy odszedłem od nich
na dalszą odległość. Zmalały, jakby skurczyły się.
Dopiero dzisiaj po raz pierwszy otworzyły się
naprawdę. Teraz wiem, że nie zabłądzę
w nich nawet wtedy, gdy otworzę je komuś
zupełnie obcemu.

Dumka czyli pejzaż ukraiński

 
 
 
Rdzawe morze ziemi porusza się
tam i z powrotem po skórą  horyzontu
oddychając dojrzałym głogiem.
Naprężone płótno świtu  krwawi                                              
jak otwarta rana czarnoziemu.   
Poranny mróz kaszle ścinając niezżęte
zboże tuż przy kłosach. Wypełzamy
z żylastych skib niczym argonauci
cały czas będąc u kresu. Odwrócone plecami
słońce grzeje ściernisko; popiół niesiony z wiatrem
przesłania tarczę księżyca. Jesteśmy
tylko o krok od czyśćca.  Lamentnicy
obchodząc w koło ślepy krąg głodu opłakują urodzaj.
Ikonostas wsparty o drewnianą powałę spływa
modlitwą wprost w objęcia bogurodzicy. Jutrznia
wmodlona w igliwie przynosi cierpki smak żywicy
Stoimy nieruchomo u bram soboru śniąc
paschalne jeremiady pełne wyśpiewywanych żali
za utraconą ojcowizną. Tu u wrót raju
wstydliwie chowając szczątki góry athos
wierzymy, że gdy ostatni kur zapieje
obudzą się cienie naszych zmarłych.
Przeprowadzą nas po rozżarzonych węglach
na tamtą stronę araratu.
 
29.02.2008/10.03.2008r
                                             
                                            
                                            

                                              
                                             
                                             
                                             
                                             
 

Egozrcyzmy przy Przodowników Pracy

 
Czas coraz częściej zaciera ślady w mojej pamięci. Nie wiem, czy mam opowiadać tą historię od końca, gdzie właściwie zawiera swój początek i czy w ogóle kiedykolwiek się zaczęła, a może trwa do dzisiaj?

To być może był najdłuższy dzień roku. Słońce od wczesnego rana stało na niebie wypełniając je wszechogarniającym żarem. Karol śnił od lat ciągle ten sam sen; cały nieboskłon płoną od wyładowań, błyskawice rozcinały go głęboko, tak jak kroi się świeży chleb, a druty z linii energetycznych uderzały o siebie wydając dźwięk pośredni między szlochem a krzykiem. I tak było od momentu, kiedy został etatowym pracownikiem tutejszej elektrowni...
Wyładowania wypełniały jego świat metaliczną poświatą, tak, iż ciągle wydawało się mu, że budzi się na nieznanej mu planecie, którą od ziemi, aż po niebo wypełniają wielkie transformatory podobne do wież jakiegoś gigantycznego zamku. Stał na ich szczycie, i dyrygował morzem niebieskofioletowych wyładowań rozsypujących się wokół jego głowy pióropuszem iskier. Te koszmary nawiedzały go najczęściej latem, kiedy rozedrgana wypełniona gorącem poświata wpadała przez otwarte okna i wdmuchiwała pod prześcieradła jęzory gorącego powietrza. Od lat jego jedynym lekarstwem była wódka, pita prostu "z gwinta", bez żadnej popitki, dużymi parzącymi gardło łykami. Ona uśmierzała ból fantasmagorii, rozprowadzając ją po całym ciele ciepłym mrowieniem, a te przechodziły później w błogostan, w którym elektryczne gejzery i wiszące nad jego domem pioruny kreśliły napowietrzne zwodzone mosty. Przechodził po nich na drugą stronę jawy, gdzie spokój ustanawiał swoje własne granice. Pełne ekstatycznego światła emanującego zapachem kobiet kąpiących się między podwórkami w blaszanych wannach, ukrywających swoje krągłe kształty pod parawanami z grubych frotowych ręczników.
Stany alkoholowych uniesień będące rodzajem intymnej rozmowy z własnym strachem, poprzedzały coraz krótsze okresy trzeźwego spojrzenia na świat, własną rodzinę i dzieci. Ale te żyły swoim osobnym życiem, zauważały go tylko wówczas, kiedy wściekły przynosił żonie wypłatę, a właściwie to co z niej pozostało...
        Karol nasączony eterem różnych trunków jakie spożywał w ciągu dnia, a czasem nawet w pracy, powodowały, iż jego łatwopalny oddech stawał się podobny, do znajomych mi z bajek opowiadanych przez ukochaną babkę oddechów czarodziejów.

Czuł, że jego wewnętrzna cielesność związana serdecznym węzłem z jego nałogiem przeobraża się w rodzaj osobnej animuli, pozostającej poza wszelkimi nakazami rządzącymi ludzkim życiem. Uciekał w stan ciągłego upojenia.od koszmarów rozświetlających iskrami elektrycznych wyładowań zakamarki jego mrocznej duszy Poprzez cienkie szkło opróżnianych butelek widział swój mroczny upadek, absolutne dno własnych fobii.
             Kiedy girlandy iskier burz " lejdejskich" i opary wypitej wódki zmieszały się ze sobą tworząc rodzaj ognistego smoka goniącego go po całym domu, jego małżonka czcigodna Władysława będąc ponownie przy nadziei poprosiła Amelię z poddasza o pomoc.
                                                                               - 2 - 


Zrozpaczona, próbowała wcześniej wszelkich dostępnych jej kobiecej intuicji środków; od miłosnej magii, łez, które wylewała do balii piorąc kołnierzyki jego koszul, aż po ich podniesione głosy rozchodzące się kręgami, rozpalające do białości chłodne mury czynszowego domu przy Przodowników Pracy.

         Było to parę dni po nocy świętojańskiej, kiedy Władzia zastukała do Amelii, która jak zawsze o tej porze segregowała pożyczone linie życia zwrócone jej przez roztargnionych mieszkańców Fabrycznej. Powykrzywiane, pomięte leżały na stole, gdy zalała łzami schnący na obrusie podbiał, i trzęsąc się opowiadała o ostatnich delirycznych stanach jej nieświętego Karola.
- Czy mówi przez sen?, spytała rzeczowo Amelia -

- Mówi, mówi, a jakże, „dzieciam” był tego nie mogła powtórzyć, i to pewnie już babę jakąś ma, zniżyła głos o oktawę, tak, że poruszyła łyżeczki od herbaty w szufladzie.
Amelia nie przerywając cerowania i wygładzania linii życia, drugą ręką sięgnęła po karty, i wysypała je na blat obrotowego okrągłego stołu Przez chwilę tasowała je wzrokiem, ale żadnego zagubionego elektryka pośród namalowanych tam twarzy nie odnalazła, no może pikowy joker z dziwnym uśmieszkiem pod krótkim wąsikiem wydał się jej przez moment do niego podobny.
- Widzisz Władziu, jego życie się pogubiło, on sam żyje bez celu, chociaż na swój sposób dumny jest z rodziny, ale siedzi w nim tajemniczy mechanizm autozagłady, który dopycha go do ściany, a poza nią niestety już nic nie ma -
Te ostatnie słowa podziałały na Władkę jak zimny prysznic, jej ciałem wstrząsały dreszcze, bezsilności i złość. Wtuliła głowę w ramiona, i jak nastroszony wróbel próbowała wtopić się w cień rzucany z góry przez lampę.
- Nie martw się, mam szalony pomysł (jak wszystkie...dopowiedziała w myślach Władzia), i ponownie zatopiła się niczym figura woskowa w swoich własnych nieśpiesznych marzeniach...
Anna widziała w kartach wszystko, co chciała zobaczyć; rzeczy dokonane, i rzeczy pozostające w swoim zamyśle dziełem niedalekiej przyszłości. Widziała te mikroskopijne nici życia i śmierci, które niedostępne zwykłym śmiertelnikom jawiły się jakoby magia lub czary, ale to były tylko zwykłe nieodkryte jeszcze karty ludzkiego losu. W tej szarej rzeczywistości faktycznie wyglądało to na jakąś tajemną opus magnum.
Anna pochyliła się i zaczęła sączyć do ucha Władki słowa, całe zdania, a ta robiła coraz bardziej uczoną minę marszcząc podbródek, i brwi, tak, iż przez moment wyglądała jak strach na wróble wrzucony w sam środek bezkresnego nieznanego mu pola.
Jak postanowiły obie, tak się też stało. Władzia, kupiła całą siatkę czerwonej "Stołowej", syfon, paczkę kawy, a Anna przygotowała stół, tak jak na ostatnią wieczerzę, wszystkiego po trochu.
Karol jak zawsze pod koniec tygodnia wracał na Przodowników Pracy okrężną drogą, przez łąki, górkę Blacharską, mając jeszcze w głowie toasty wznoszone przez kolegów. Po to by święty codzienny mozół przypieczętować pijanym zwidem, rauszem, w którym wszystkie te nieziemskie wyładowania przeistoczą się w koszmar ich płytkiego żywota, kruchego jak mydlana bańka. To była ich własna samozwańcza sztuka życia, pojedynek z tą całą siermiężną nierzeczywistością wyciskającą z nich przedwczesne zmarszczki, i bruzdy, tak, iż wyglądali jak wojsko zaciężne wracające ze stuletniej nierozstrzygniętej bitwy.
                                                                           - 3 -

Karol wchodząc, a właściwie halsując po nawietrznej szorował plecami chropawą ścianę budynku przy Hallera, jakby chciał zrzucić z pleców cały ten niezrozumiały ciężar swego żywota, nim nogi odmówią mu posłuszeństwa. Dowlókł się do bramy, przysiadł na kamiennym progu powiódł przekrwionymi oczami dookoła, gdy zobaczył Annę dźwigającą siatkę pełną butelek o znajomych mu szyjkach zagadnął:
- Z jakiej to okazji, tyle dobra Anno targasz na poddasze? -
- Z takiego to, iż właśnie dzisiaj dowiesz się, co cię czeka, co los ci przyniesie?
Zachichotał złośliwie pod nosem...
- Wiesz, że nie wierzę w te Twoje linie życia, całą tą niby magię, w końcu budujemy realny socjalizm, tu nagle skończył, splunął, jakby ostatnie słowa paliły go w język...
- Ale pili cię w klatce, krew uderza do głowy, czujesz, że nogi lecą i w dół, jakby wykopano ci grób? I coraz częściej dopada cię to znienacka, jak zmora jakaś lub nie wiadomo co, i ciągnie w niezmierną otchłań ? -
Na to Karol nie miał już żadnej odpowiedzi, milczał patrząc spod przymrużonych oczu na Annę jakby spoglądał w zamglone lustro starając się odnaleźć w nim daleki obraz samego siebie....
- Dobrze, zrób mocnej kawy, przyjdę wieczorem... ze swoją, dodał od niechcenia...
Anna nic nie robiąc sobie z jego niezdarnych prób przejęcia z jej rąk ciężkiej siatki szybkim krokiem zaczęła wchodzić na betonowe schody... Kiedy dotarła na górę, tak jak postanowiła wcześniej z Władką, postawiła butelki ze „Stołeczną” pod stołem, na stole kawę, porcelanowe talerzyki, kartkę z literami alfabetu, a na końcu talię ręcznie malowanych kart przez nieznanego jej z nazwiska wileńskiego malarza.
Czuła w sobie na przemian znużenie i moc, tak jakby kilka żywotów naraz rozpoczęło przetasowywać w niej dobre i złe chwile, odwracając karty w szaleńczym tańcu - figurami do blatu stołu.
Podobno, było tak jak ustaliły między sobą; Anna stawiała pasjanse, potem tarota, by w końcu po kilku próbach, zacząć wywoływanie duchów i nałogu spomiędzy oparów taniej wódki, mocnej kawy i papierosowego dymu. Nic dobrego z tego nie wynikło dla Karola, bo zgodził się zerwać w końcu z nałogiem. a wiem, to od samej Anny, która gdy skończyłem osiemnaście lat, sama opowiedziała mi o tym, co wówczas działo się na jej poddaszu, uważanym za zaczarowany świat magii i wiedzy pochodzącej z tysięcy książek zalegających pod ścianami, na półkach, kredensie w kuchni i blacie okrągłego rzeźbionego stołu.
Wcześniej zbiegłem do piwnicy, która była moją najtajniejszą skrytką, i oszukując czas starałem się przeglądając stare roczniki tygodników, magazynów, i czasopism, odkryć wiedzę dla mnie nieosiągalną, częściowo niezrozumiałą, ale we śnie i przybierającą postać niespełnionej tęsknoty za dalekim światem.
Tymczasem Anna, a było już daleko po ósmej, rozświetlając sobie klatkę schodową ogarkiem świecy trzymając mocno pod rękę Karola, schodziła do pralni, a zaraz za nią rzucając korpulentny cień jego ślubna Władysława.
Zgrzyt otwieranych zardzewiałych drzwi do pralni, zbudził mnie z moich piwnicznych marzeń. Ciekawość wzięła górę, i przebijając ciemność wąskiego korytarza wybiegłem z budynku tylnymi drzwiami niezauważony, niczym jurodiwyj, unosząc bezszelestnie stopy ponad zimną posadzką. Oparłem głowę o zbrojoną szybę i wpatrując się całym sobą, w majaczące poza nią sylwetki, starałem się zapamiętać, to wszystko, co dane mi było zobaczyć...

                                                                  - 4 -

Karol wepchnięty do środka, jakby momentalnie wytrzeźwiał. Cienie Anny i jego „ślubnej” uniosły się wysoko ponad nim majacząc na ścianach jak chagallowskie freski. Czas goił tu rany zgoła bezszelestnie.
Anna niosąc w ręku przed sobą rozłożone karty tarota, mówiła coś patrząc sugestywnie na Karola, drugą zaś sięgała do siatki, i rozbijając cienkie szyjki „Stołowej”o kant ocembrowanej owalnej wanny, wylewała do niej całą ich zawartość. Karol, to otwierał usta, to zaciskał je w niemym proteście. Jedynie karty, na których majaczyły fantasmagoryczne figury powstrzymywały go przed krzykiem protestu, a może ogromne gorejące w pełgającym świetle świecy oczy Anny...
”Stołowa” powoli wypełniała wannę. Władzia, sama w końcu odważyła się wylać ostatnie dwie półlitrówki do wnętrza metalowej kadzi, gdy Anna niespodziewanie wrzuciła płonący ogarek do środka...Płomienie buchnęły jakby rozsadziło je od środka nieziemskie ciśnienie. Języki ognia rzucające krwistoczerwone cienie na ściany pralni wydawały mi się wówczas jakby sceną żywcem wyjętą z bajek braci Grimm. Krzątające się między tym wszystkim dwie „czarownice” Anna i Władzia, i „uwięziony” między nimi Karol jako ofiara własnego nałogu, splatały się w moich oczach w obraz czystej grozy. Ogień pełgający pomiędzy ich ciałami nadawał tej scenie niemal biblijnego wymiaru. Czułem, że uczestniczę w jakiś arcyważnym obrzędzie, który być może zdecyduje także o moim życiu.
Karol stał oniemiały w środku tego koła, utworzonego przez migoczące płomienie, lśniące oczy Anny i przerażoną Władzię, która jakby wraz z nim zmalała do zgoła mikrej postaci. Pamiętam, że będąc dzieckiem wycinałem takie z kartonowych naklejanek.
Anna, płomienie, jej karty tarota oraz jego strach miały teraz nad nim całkowitą władzę. Z tą chwilą stał się tak bezwolny, że gdyby nie jego żona, która podparła go łokciem, upadłby w sam środek ognia stając się niewielkim kopcem popiołu. Przed nim przemieniali się weń tak jego koledzy, zbyt często płonący na słupach - męczennicy „wysokiego życiowego napięcia”, opuszczający ten ziemski padół niesieni z wiatrem w nieznaną im jeszcze dal.
I tak zostałem mimo woli świadkiem pierwszych egzorcyzmów przy Przodowników Pracy, gdzie drżąca animula pławiąca się w ludzkiej cielesności, i słabościach, została pokonana przez wielkie gorejące oczy Anny – handlarki liniami życia, i jej ręcznie malowane karty tarota, z dziwnymi jakby nie z tego świata ręcznie malowanymi figurami.


02/06/08/24/01/11



















  

Elegia - Dziennik mojej tęsknoty

Pod Twoją nieobecność schodzą się słowa i obrazy
piętrząc się po środku pokoju jak nagie skały.
Przebudzony wspinam się na ich szczyt.
Księżyc rozjaśnia wydmy prześcieradeł układając je
w piktogramy miłości i tęsknoty.
Za oknem chmury ścielą niebo do snu.

Moja bezsenność  ofiarowana  Tobie wyczekuje świtu.
Przykładam dłoń w puste miejsce po nas -
czuję przepływające przez palce  ciepło,
przymykam powieki. Ostatni nasz spacer
uwięziony w moich oczach zostawiam dla Siebie.
Deszcz kaligrafuje na szybie ślady moich myśli. Wiersze
biegną tam i z powrotem po łące znaczeń;
słyszę z daleka odgłosy zwodzonych mostów mojej wyobraźni -
łączą brzegi mojej samotności. Myślę, jak głęboko
tkwi w nas zmęczenie, gdy sięgając wzrokiem gwiazd
nie potrafimy wyobrazić sobie ciepła odwiecznej mądrości, wspólnoty i
braterstwa. Jest po dziesiątej.
Kolejna noc wygasza smugi światła; zapalam świece,
włączam Ninę Simone. Od początku
uczę się Twojej nieobecności na pamięć.

Kończę kolację siedząc z podkurczonymi nogami na kanapie,
wyczuwam pod palcami wypukłości cienia. Byłaś tuż obok,
zamykam oczy tak by kontury Twojego ciała
weszły we mnie do końca
albo na całe życie.
Kiedy rano ćwiczę tybetańskie rytuały podświadomie
robię miejsce...potem wieczorem kładę się obok
i chłonę ciszę.

Widzę Cię - siedzisz przed oknem w dresach i w bluzce
przez którą prześwitują piramidki sutek; kwitnące pączki magnolii.
Przysuwam fotel tak blisko jak potrafię;
siadam delikatnie by nie zdmuchnąć płomienia.
O północy mija mnie kolejny dzień.
 

‹‹ 1 2 3 4 5 6 7 27 28 ››