Wiersze - Stanisław Srokowski

Pola róż

Gdzież te rozległe pola dzikich róż, strome przejścia
oddechu, gdzie spalone wzgórza Kissawos, którego
skały zanurzały się w płonącym błękicie chmur,
a z rozprutych żył nieba wyciekała krew słońca;
gdzież ta sygnaturka południa, kiedy
opieczętowywałem twoje piersi i brzuch wargami,
a ogromny fioletowy ptak zawisł nad nami i okrył
swoim cieniem; płonące cierniste krzewy raniły ci
duszę druzgocącym pięknem; czy to była
Makrinica, a może Kieramidi uchwycone w lasso
słońca, gdy oniemiałe z zachwytu plemię z północy
padało na twarz i cicho śpiewały żagle płynące
ku wyspie Skiathos; łowiliśmy kraby i jedli chłodne
dzadziki;
gdzież, Mario, te wielkie pola dzikich róż, w których
syczały węże i zakorzeniała się nasza tęsknota,
a na dole, w tawernie, słychać było pieśń żeglarzy;
nadchodziła noc pełna łowów
w błękitnych wodach zatoki, ze świecącą gwiazdą
ośmiornicy w głębi morza; niebieski księżyc tańczył
na twojej dłoni i targnął
mną nagły lęk, że czerwone wzgórza
są tylko zjawą.

Natchnienie

O smutne muzy, pieśniarki bogów, córy miłości
Mnemosyny i Zeusa, siostry elegancji i wdzięku,
nie śpiewacie już
Wesołych pieśni mieszkańcom Olimpu, zostałyście
wygnane z gór Tracji i Beocji, z wyżyn Helikonu
i szczytów Parnasu,

nie spotykacie się na zboczach Pierri,
gdzie pasą się dziś kozy i jak we mgle
snują się turyści.
Gdzież wasze liry, gry na aulosie, zwoje papirusu,
atrybuty tajemnicy.
Gdzie wasze niewidzialne tchnienie, które zapalało
gęsie pióra i otwierało drogi do wieczności;
nie uczestniczycie w nowych zaślubinach Tetydy i Peleusa,

Harmonii i Kadmosa, nie kochacie się wśród gajów oliwnych
i na skałach Attyki, nie mkniecie jak złote strzały nad wodami
Morza Egejskiego i nie stajecie nad głowami poetów,
by szeptać słodkie melodie,

bowiem dzisiejsi poeci nie wiedzą,
co to jest natchnienie. Dzisiejsi poeci mają pomysły
i twórczą inwencję,
zdolności i talent, i twardo stąpają po gruncie
żelaznej logiki sławy, tylko czasami spłoszy ich myśl
jakiś dziwny jęk w sercu
I zdławione gardło skomlącej pieśni.
I zdziwi wyciągnięta dłoń
nieistnienia.

Na końcu

Przepraszam za niepocałunek
przepraszam za nieuśmiech
przepraszam za niespojrzenie
przepraszam za niechcenie
Jeźdźcy nieistnienia okrążają
nasze życie
i cwałuje kawaleria niebytu
pośród naszych niedowidzeń
by ujawnić niepojętość świata
który się spełnia w niemożliwościach
i niedopowiedzeniach

A twoje niedotknięcie
parzy moje nieme usta
a twoja niepamięć
pogrąża mnie
w smutku

Jestem na końcu
niczego

Dziękuję Ci Panie

Za ten cios w życie, które pękło
na drobne kawałki i zawyły szakale
na końcu każdej drogi

Za ból myśli, która tonęła
pośród majaków,
gdy ścięta głowa mego dziadka
Ignacego spadła mi u nóg

Za pustkę, gdy z dna oczu
wyłaniały się urojenia

Za nicość,
kołyskę nocnych lęków

Za mrok duszy i cierpienie,
którego nie rozumiałem

Za wzgardliwe usta sprzedajnych
przyjaciół

Za dwadzieścia lat milczenia
Łąko, na której pasą się
moje strofy i piją ze źródeł
czystej śmierci

Pustynio wielu śladów
ciszo w zgiełku świata

I za to dziękuję Ci, Panie,
że Cię nie pojmuję,
pętlo wisząca
nad moją głową,
koło ratunkowe.

Na plażach Rethimno

Twoje ciało nabrzeże pełne muszelek
pyłków słońca płatków złotych liści
i ścieżek moich warg
archipelag w centrum którego płonie
czerwona figa
dzika konnica świetlistych jeźdźców
pędzi w głąb twoich płynów
u twoich stóp śpiewają drobne kamyczki
tańczą ziarnka piasku a w płomieniach
skóry skaczą jelenie moich palców
i kołysze się potężny konar eukaliptusa
a światło twoich oczu przeciąga linę
między moimi udami i do Zatoki
wpływa nagi księżyc
mego języka

1 2 ››