List miłosny
Trudno opisać zmianę, jaką wniosłeś w me życie.
Jeśli teraz żyję, przedtem byłam jak martwa,
Choć jak kamień nic sobie z tego nie robiłam
Trwając w miejscu zgodnie ze zwyczajem.
Nie przesunąłeś mnie o cal, wcale nie —
Ani nie zostawiłeś mnie, bym ku niebu wzniosła znów
Małe ślepe oko, oczywiście bez nadziei,
Że ujrzę tam błękit lub gwiazdy.
To nie było tak. Powiedzmy, spałam. Jakiś wąż
Skrył się wśród czarnych skał niczym czarny głaz
W białej szczelinie zimy — —
Podobnie jak mych bliźnich nie cieszył mnie
Widok miliona doskonale wyrzeźbionych
Twarzyczek spadających wciąż, by stopić
Moje lico z bazaltu. One rozpłynęły się w łzach
Jak aniołowie opłakujący tępotę ludzkiej natury,
Lecz to nie przekonało mnie, a łzy zamarzły.
Każda martwa głowa wdziała przyłbicę z lodu.
A ja spałam jak zgięty palec.
Wpierw zobaczyłam przejrzyste powietrze
I krople zamknięte unoszące się w rosie
Przezroczyste jak duchy. Stos obojętnych
Kamieni leżał dokoła mnie.
Nie wiedziałam co z nimi począć.
Lśniłam łuskami miki i odwijałam się,
By niczym jakaś ciecz wypłynąć
Spomiędzy ptasich nóg i roślinnych łodyg.
Nie dałam się oszukać. Poznałam cię od razu.
Drzewo i kamień błyszczały bez cienia.
Moje długie palce stały się przejrzyste jak szkło,
Zaczęłam pączkować jak marcowa gałąź
Ręką i nogą, ręką i nogą.
Od kamienia ku chmurze, tak właśnie wstępowałam.
Teraz przypominam jakiegoś boga,
Gdy tak wzlatuję w powietrze w mym duchowym przebraniu
Czysta jak szyba z lodu. To prawdziwy dar.
Przełożyła
Teresa Truszkowska
18 kwietnia
osad ze wszystkich dni zaprzeszłych
gnije we wnęce mojej czaszki
i gdyby żołądek skurczył się bardziej
z powodu znajomej
ciąży albo zaparcia
nie zapamiętałabym cię
a może to z powodu snu
rzadkiego jak serozielony księżyc
z powodu jedzenia
pożywnego jak fiolet liści
to właśnie z tych powodów
i w kilku śmiertelnych
jardach trawy
w kilku gwiazdach na niebie i w czubkach drzew
przyszłość przepadła wczoraj
tak łatwo, tak nieodwracalnie
jak tenisowa piłka o zmierzchu
Ariel*
Zastój w ciemności,
Wtem bezcielesny błękit,
Potop wzgórz, odległości.
Boska lwico,
tak stajemy się jedną
Osią pięt i kolan!-Bruzda
Dzieli się i mija, siostra
Brązowego łuku
Szyi, co mi umyka,
Jagody jak oczy
Murzyna zarzucają
Haczyki-
Czarne, krwawe kęsy,
Cienie.
Coś innego
Unosi mnie w powietrzu-
Uda, włosy;
Gruda z mych pięt.
Jak biała
Godiva, robieram się-
drętwe ręce i perswazje,
Teraz jestem
Pianą pszenicy, rozbłyskiem mórz.
Krzyk dziecka
Wtapia się w ścianę
A ja
jestem strzałą,
Rosą w samobójczym
Locie, we wspólnym pędzie
Do czerwonego
Oka, kotła poranku
27 października 1962
*Ariel to imię konia
tł. Teresa Truszkowska
Balony
od świąt mieszkały u nas
niewinne i czyste
okrągłe duchem zwierzęta
zabierając w połowie przestrzeń
poruszające i przecierające jedwab
niewidzialni powietrzni tułacze
wydalające piski i trzaski
atakowane, ledwie drżą
żółte, kociogłowe, niebiesko-rybie- -
dziwne księżyce z którymi mieszkam
zamiast martwych mebli
słomiane maty,białe ściany
i te wędrujące
kule powietrzne, czerwone, zielone
zachwycające
serce jak pragnienia wolności
prawie błogosławieństwo
stara ziemia z piórkiem
ubite w gwieździste metale
twój młodszy
brat dmucha
jego balon piszczy jak kot
zdaje się widzieć
śmieszny różowy świat, który mógłby nagdryźć z drugiej strony
gryzie
siada
wraca, opasły dzbanek
kontempluje świat przejrzysty jak woda
czerwony
strzęp w jego malutkich palcach
Bezdzietna kobieta
Macica
Grzechocze kokonem, księżyc
Uwalnia się od drzewa z nie mając gdzie pójść.
Mój krajobraz to ręka bez linii,
Drogi skupiły się w węzeł,
Samemu węzeł,
Samemu róża cię zdobywa --
To ciało,
Ta kość słoniowa
Bezbożny jak wrzask dziecka.
Pająkowata, obracam lustra,
Wierne mojemu obrazowi,
Wydając nic tylko krew --
Skosztuj to, ciemną czerwień!
I mój las
Mój pogrzeb,
I to wzgórze i to
Błyszczenie wraz z ustami trupów.
Tłum. Gower