Wiersze - Stanisław Przybyszewski

Rapsod drugi

A otóż nadeszła godzina, błękitem spowita, godzina bólu i tęsknoty. Sny mych nocy zlewają się z jawą dnia, złudną tęczą sennych wspomnień
roztajemniczyła się ma dusza, w mrocznych czeluściach wykwitają na nagich gałęziach ciężkie kiście złotego kwiecia, wokół na skałach śpią
czarne ptaki złowrogich wróżb, a miliardy gwiazd sieją błyszczący szron na
głębie morza.

Nigdy Cię jeszcze tak smutnej nie widziałem.

Tak smutne widziałem pola w Zaduszki. Wiatr miótł przed sobą zwiędłe liście drzew, gwizdał w zeschłej trawie, osiadł się na szronem ściętym stepie, posępnie szumiała noc nad grobami, w upiornym milczeniu stały,
gdyby widma, nagie topole nad drogą, a w błędne bezdroża ciemności wżerało się blade światło dalekiej chaty.

Tak smutnie zapadało raz słońce późną jesienią. Cały dzień padał deszcz. Cały dzień jęczał na brudnych szybach okien, jęczał, łkał i zawodził, a niebo zwieszało się nad głową ołowianym całunem smutku i beznadziei, i
wtłaczało się w duszę rwącą tęsknotą i niepokojem. Nadeszła chwila zmroku, ale słońca widać nie było, tylko jakieś słabe, brudne jaśnienie rozczołgało się z trudem na krańcach nieba i zanikło.

Tak smutną widziałem raz mewę ze złamanym skrzydłem, jak w czasie przypływu siedziała na zrębie skalistej wysepki. Już przelewały się fale
przez skaliste złomy, coraz wyżej piętrzyło się morze, zbita piana opryskiwała białe ciało ptaka, a w niemym przerażeniu patrzała drżąca mewa na coraz nowe, coraz silniejsze fale, czuła, jak śmierć się zbliża,
straszna, nieubłagana śmierć. Raz jeszcze próbowała rozwinąć swe skrzydła, raz jeszcze opadła bezsilnie na ostrej rafie skały, wtuliła głowę między swe białe pióra i w beznadziejnym smutku czekała śmierci.

I tak smutną słyszałem raz ostrym wiatrem poszarpaną pieśń nad grobem dziecka w mroźnym styczniowym poranku. Suche zawieje śniegu kłębiły się w powietrzu, wiatr ciął drzewa i łamał ich zmarzłe korony, a na małą
trumienkę spadały grudy ziemi, spadały i jęczały ostatnią kołysankę.

W niebieskiej godzinie, bólem i tęsknotą spowitej, w gasnących czarach zapadłego słońca widziałem Cię - ale tylko przez błysk sekundy, bo już spłynęłaś gdyby cień ziemi w zaćmieniu słońca i zlałaś się z czarnym
milczeniem nocy.

Spłynęłaś gdyby cień ziemi, tylko jedno spojrzenie wpłakało się w mą duszę, spojrzenie, pełne łkającej tęsknoty, bezsilne i żarliwe jak rozmodlona prośba dziecka.

I rozpieściłem Twe błagalne spojrzenie jak echo najodleglejszych
wspomnień szczęścia, jak gasnący dźwięk zerwanych strun - i szukałem
Cię - szukałem...

Po wszystkich morzach błądziły me okręty, ale nie mogłem odnaleźć Twej białej ojczyzny; zbiegłem pół ziemi, ale nie mogłem pochwycić Twego wzroku, co w mojej duszy czarownym kwieciem się rozmaił.

O, daj mi Twą rękę!

Korzyłem się niegdyś przed wszechpotężną ręką ludzkości. Najrozleglejsze
dale zbliżyła ku sobie, żelazne tęcze rozwiesiła nad czelustną przepaścią,
góry poprzewiercała, ziemię poryła, rzeki wprowadziła w nowe koryta, w
marmurze wskrzesiła życie i piękność, w twardym granicie haftowała tkankę najdelikatniejszych koronek, wszelką piękność stworzyła, spełniła
wszelką tęsknotę, - ale czymże mi ta wszechpotężna ręka ludzkości, jeśli czuję Twą białą, wąską dłoń, gdy się jaśniejąca z ciemności ku mnie
wysuwa, gdy moje serce obejmuje, jak przeciągły akord rozpłakanej harfy, a ponad mętną toń mego życia rozpościera gwiaździstą jaśń Twych złotych
splotów!

O, daj mi Twą rękę!

I spojrzyj na mnie!

Widziałem wszystkie cuda i piękność tej ziemi. W łonie wieczności widziałem olbrzymie słońce, gdy lało w nagą ziemię płomienną krew ognia, przeżyłem rozkosze raju, grzałem się w blasku, jaki królewska
korona moja roztaczała od jednego bieguna ziemi do drugiego, budowałem piramidy i sprowadzałem na tysiące mil wody morza do pustyń piasku, widziałem, jak ziemia pękała, a wszechistnienie stanęło w
pożarze - ale czym mi cała piękność i moc cała, kiedy Twój wzrok na moją duszę pada, czarowne kwiecie w niej budzi, co z szeroko rozwartym kielichem pije tęczę niebieską - zapomnienie!

O, spojrzyj na mnie, jak w onej ciemnej nocy, kiedy ziemia i morze w
żałobnej pomroce spłynęły!

Milczeliśmy, ale dusze nasze objęły się i splotły, i dumały, dumały:


o wiecznej ciszy, w której słyszy się rozdźwięk promieni gwiazd w kształt
gasnących strun, -


o bezmiernej jasności, kiedy niebo ziemi nie dotyka, a wzrok bezgraniczny
i bezcielesny we wszechświatach tonie, -


o omszałym przepychu odwiecznych sarkofagów, w których świecą pleśnią
popioły ciał królewskich, -

o cichych morzach, co śpią w martwej jak lustro, czystej pomroce, -


o milczących ptakach, co bezgłośnie z wiecznie rozpostartymi skrzydły
mkną przez bezsłoneczne dale, -


o zamarłych miastach, których cichego zmroku nie mąci światło ni
ciemność, o miastach bez cieni, co żyją odblaskiem niewidzialnych
gwiazd...


Tak siedzieliśmy zadumani i cisi, śniliśmy snem nie z tego świata, bo nie
ma równej piękności, jak śnić o zmarłym przepychu, oprzędłym pajęczyną,
o rdzą przeżartych koronach królewskich, o zielonym blasku starością
zapleśniałych wspomnień.

Siedzieliśmy, a w sennym zadumaniu błądziły długo Twoje oczy, aż
wświeciły się w moją duszę, Twoje senne, pięknością upojone oczy -

raz jeszcze spojrzyj tak na mnie!

I przemów do mnie!

Chętnie słuchałem, kiedy na tarasie mego pałacu, w świetle księżyca,
jakaś obca niewolnica strącała srebrnymi drążkami ze strun cytry
rozpłakaną pieśń tęsknoty, ciemną pieśń, jaką szumią palmy w
samotnych oazach, jaką płaczą wysmukłe cyprysy nad zapadłymi grobami;
z szumem stalowych skrzydeł biło me serce, gdy me wojska w groźnych
rytmach surm i rogów mosiężnych ciągnęły na wojnę; długie godziny
wsłuchiwałem się w posępny rozgwar morza, aż mi dusza drżała z pokory i
strachu przed głosem wieczności, -

ale czym mi wszelki dźwięk, czym wszelkie upojenie pieśni i tęsknota cytr i
harf, kiedy słyszę Twój głos, gdy czerwonym światłem gasnącego słońca
tka bogaty przepych mych dumań, a w me sny wplata pałające żary
jesiennych kwiatów...

Och, przemów do mnie!

Błądziłem po wszystkich morzach, a nie mogłem odnaleźć Twej białej
ojczyzny księżycowej; wiele krain przeszedłem, a nie mogłem pochwycić
Twego wzroku; słyszałem ludzi, ale nigdy nie zadrgał dźwięk Twego głosu
na strunach mego serca...

Wszystko tylko snem, jednym długim snem.

Widziałem, jak w brzasku porannym znikło moje potężne państwo w
mglistych oparach wilgotnych łąk, na mojej głowie stopiło słońce królewską
koronę, w złotym pyle słonecznym rozsiały się moje pałace i ogrody, i
znowu łamie się gniew rozbitych fal, i znowu noc, ciemna noc nad morzem.

Głębia walczy z zatorami, wyrzuca w górę czarne odmęty, dwie gwiazdy
wdzierają się w chmurną noc i rozpryskują błyszczący szron na morze.

A z wolna rosni wokół dwóch gwiazd czerwone tęcze, sklebiają sio w
chmury, leją się po niebie falami ognia i kołyszą się na nim płomienną
lawą.

A dwie gwiazdy - to dwa wściekłe ogniska, wdrażają się w niebo gdyby dwa
olbrzymie kratery, drą w strzępy ciemną noc i leją potoki ognia na morze.

I chwilę stoi morze w kipiącym potopie płomieni, zarzuca swe ogniem
rozszalałe ramiona na niebo, wspina się na jego krańcach w górę, a ze
wszech stron niebo zdaje się wchłaniać w swe głębie ogniem buchające
wary.

A w tym pożarze wodnych bezdroży widzę Cię z wyciągniętymi ramionami,
z płomienie j ącymi włosami, co jak ognista fala rozwarkoczonych komet
po niebie się rozwiały.

Z wolna gaśnie płomienny cud, niebo dogorywa, dwie gwiazdy tlą mdłym
blaskiem, ale widzę Cię jeszcze, widzę jaśniejącą Twą postać i złoty krąg
światła wokół Twej głowy.

W takim świętym blasku raz Cię już widziałem, gdy moje potężne słowo z
łona wieczności do życia Cię zbudziło:

Bo byłem bogiem.

Byłem wszechwolą ziemi, przez którą się wiecznie od nowa przetwarzała,
byłem siłą, rozdzielającą wody od ziemi, byłem rozumem, który wykreślił
dla gwiazd niezmienne tory, i byłem sercem wszechświata, jego tętnem i
karmą.

Byłem słońcem, a wokół mnie krążyły światy w niezmiennym pędzie,
byłem potęgą czasu, co skrzepiła ogień, skruszyła skały i stworzyła
urodzajną glebę, byłem mądrą opatrznością, co przygotowała łono
matczyne dla nasienia wszechżycia.

Aż nadszedł czas, kiedy ma twórcza wola osłabła, moje myśli błądziły nad
oceanem, zawisły niebem bezsiły nad jego przestworzem albo zbiły się w
chmurę i siadły na dzikich skałach i w smutnym zadumaniu patrzały w
słoneczność bezprzestrzennych dali.

A gdym kąpał moje dzieło w białym świetle, gdym roztapiał dale w
błękitnych mgłach zmroku, gdym zmęczony dniem gasił światła i otulał
ziemię w czarne żądło nocy, gdy jedna wieczność po drugiej błyskawicą
prześliznęła się przez mą duszę, ogarnął mnie niepokój, bom czuł, że
jeszcze jedno wielkie pragnienie czeka swego: "Stań się!"

I długo myślałem o spełnieniu tej ciemnej tęsknoty, ale daremnie
kruszyłem światy, a z ich skorup tworzyłem nowe, daremnie niszczyłem
porządek wszechrzeczy, rzucałem gwiazdy na nowe tory, przyspieszałem
ich bieg i nowymi światłami krzyżowałem ich drogi, daremnie zmieniałem
noc na dzień, gasiłem światło i na nowo je wzniecałem, ale nic nie mogło
zaspokoić mego pragnienia, nic nie spełniło obietnic mej tęsknoty, i
smutny i zmęczony patrzałem na mój bezpłodny trud.

Aż wreszcie nadeszła chwila, gdy przeczute tęsknotą słowo miało stać się
ciałem, wola moja ogarnęła wszechświat, wstrząsnęła nim, jakby go z
posad wyrwać chciała, w nocy wielkiego cudu błysnąłem jak słońcem,
piorunem słowa, co światy tworzyło i w proch je kruszyło, i z wielką mocą
krzyknąłem: "Stań się!"

l powstałaś!

A ze źródła mej potęgi spływała bezgraniczna łaska w Twoją duszę, aż całą
ziemię objęła, tysiącem zmysłów wnikła w jej najskrytsze tajnie,
zatrzymywała gwiazdy w ich biegu, odczuwała najtajniejsze dale
przyszłości, a łaska moja płynęła na Ciebie, płynęła, aż moc Twoja mojej
się zrównała.

Dałem Ci moc i piękno, i byłaś tym na ziemi, czym ja byłem na niebie.

Kochającymi rękoma sypałem na Ciebie smętny blask zadumanych
gwiazd, kąpałem Cię w świetlistych roztoczach srebrnych księżyców, nad
Twą głową rozwiesiłem niebo cudu i dziwów, a nagą ziemię w raj
zamieniłem.

A z woli mej poryła woda ziemię w szerokie bruzdy, stopiłem odwieczny
śnieg na szczytach gór, zwaliłem lodowce w morze, gorącym strumieniom
utorowałem drogi przez lodowate oceany, przepaliłem ziemię mym
światłem aż do dna i z drżącym pragnieniem rozwarło się jej łono dla
siejby życia.

Pełnymi rękoma siałem zarodki na wiosenną ziemię. A gdzie niedawno
kruszyły się przez całą wieczność nagie góry, rozkwieciły się tęczowym
przepychem rajskie ogrody, gdzie niedawno dzikie burze piętrzyły góry
piasku i rzucały je w niebo, rozłożyły się rozkosznie łąki i bujne pola
złotych zbóż, a gdzie skaliste złomy sterczały najeżonym grzebieniem,
wybiegły w niebo dziewicze lasy olbrzymich palm i kokosów.

Po nagich ścianach skał pięły się rozkoszne winnice, czarne moczary i
bagna porosły olbrzymim liściem i żółtym kwieciem wodnych róż i
nenufarów; wokół jezior wybujały lasy, trzciny i sitowia, a czeluście i
urwiska pokryły się nieprzedartym gąszczem bluszczu.

Ale nadaremnie wyczerpywała się moja potęga, by coraz to rzadszy
przepych z ziemi wyczarować. daremnie rozniecałem na niebie
tysiącznobarwne ognie i tęcze, daremnie tworzyłem nowe cuda i dziwy -
wszystko daremnie.

Widziałem Cię smutną i cichą w ciepłych pieszczotach półzmroku, owianą
oddechem rozkwitłych róż, tęczą gasnących kwiatów spowitą, widziałem,
jak błądziłaś w zaczarowanych ogrodach wśród czarnych palm, jak błędny
ognik świętojańskich nocy.

Widziałem Cię smutną i cichą, jak spływałaś z gór, gdyby nikłe jaśnienie
mgieł na mrocznych dalach.

Widziałem Cię, jak dumałaś nad brzegiem morza, rozwiana w cichych
pieśniach fal, co echem dalekich snów na brzegach przebrzmiewały.

A gdy wszystkie ognie na wierzchołkach gór pogasły, gdy ostatnie blaski
haftowały złote szlaki nad szczytami lasów, gdy się ostatnia pieśń
rozwiała, gdy w nocnej ciszy przekwitł ostatni dźwięk, wtedy czołgało się
morze do Twych stóp, z wolna obejmowały Cię fale senną pieszczotą, brały
Cię i niosły ku nieznanym brzegom.

Jak we śnie szłaś na morzu, Twe oczy szeroko rozwarte błądziły w
mrocznych dalach, a przez gładką toń wlokłaś za sobą jaśniejącą falę
Twych złotych włosów.

Błądziłaś samotna, strojna w przepych mego raju, a serce Twe więdło w
tęsknocie jak kwiat w żarach słońca podzwrotnikowego.

W Twych snach wyciągałaś swe blade ręce ku nieznanemu Bogu, oczy Twe
szukały tego Boga, którym oddychałaś w woni swych ogrodów, którego
piłaś w pieśniach oceanu, a promieniłaś go w dale światłem, co Cię
opływało.

A gdy raz znowu Twe włosy zmrok morza jaśnieniem bladych gwiazd
przeświecały, spadła noc z Twych źrenic i ujrzałaś mnie na przeciwnym
brzegu.

Chwilę patrzałaś zdumiona, przez chwilę rozbłysła łaska mej miłości
ognistym słońcem wokół Twego czoła, a naraz, jakbyś się roztopiła w
zorzach wieczornych, spłynęłaś w górę.

Tak opada rosa, gdy wiatr poranny przez łąki przewieje.

Tak przekwita na brzegu ostatni akord fal, gdy dalekie wiosło trąci w
szklistą powierzchnię jeziora.

Tak gaśnie w ciemności płonący warkocz spadającej gwiazdy, i tak spływa
potop pijanych barw, gdy na niebie noc milczenie rozściela.

I często tak myślę i marzę, i śnię o moim i Twoim początku, i szukam Cię
i pragnę.

Zgasłaś jak błędny ognik, rozwiałaś się jak opary mgieł w błękicie brzasku.

Znikłaś, zagasłaś, a może umarłaś, ale wciąż Cię widzę, na jawie i we
śnie, w słonecznych roztoczach i gasnących mrokach. Słyszę Twój głos w
huku burzy i w rozkołysanej tęsknocie zasypiającego morza, widzę, słyszę
Cię, a znaleźć Cię nie mogę.

Czasami siedzisz na krawędzi mego łoża i patrzysz ze smutnym
uśmiechem w moje półsenne oczy. Twa łkająca ręka głaszcze me włosy,
Twe usta błądzą wieczorną tęgą po mym czole, a gwiazdy Twych oczu piją
pragnienie w mej krwi.

Czasem widzę Cię na spienionej grzywie fal, gdy w czasie przypływu morze
brzegi zalewa: jak diamentowy szron błyszczy w żarze południa biała piana
na złotych splotach Twych włosów.

A w blasku nocy księżycowej widzę Cię na zrębach skał, słyszę Twe ciemne
pieśni w takt morza, co Twe stopy pieszcząc oblewa, w szerokich,
stepowych rytmach gwiazd, co się połamaną falą promieni wokół Ciebie
rozlały. I z wolna stapia się miesiąc na Twej głowie, i w diamentowym
dżdżu ścieka na ziemię przez jedwab Twych włosów.

A zamyślona, z cichym uśmiechem chwytasz i rzucasz obiema rękoma
świetlaną rosę roztopionego miesiąca w milczenie morza, co się wokół
świeci. I chwytasz i rzucasz obiema rękoma diamentowy pył w połamaną
falę gwieździstych promieni i z wolna rozkwita wokół Ciebie w skrami
tryszczącym przepychu ślubny pierścień morza.

Kołysze się u Twych stóp, odczepia się od wód, owija Cię, wznosi się
kręgiem w górę, wplata się w Twe włosy i jakby diadem ukuty ze światła
księżyca i promieni gwiazd owieńcza Twe czoło.

Tak Cię widzę często, Ty oblubienico morza ze ślubnym jego pierścieniem,
i kocham Cię, jaśniejącą w kaskadach światła, rozkwitłą w tęczach nocy
polarnej, bogatą przepychem klejnotu, co Twe czoło opasał.

Ale gdym podnosił kotwice, gdym żagle rozwijał, by wyjechać ku Tobie na
morze, ku Tobie, święta oblubienico morza, tom widział, jak się w
pomroce rozpływałaś, widziałem Twe czarne oczy, jak gasły w oddali, a
jaśniejąca toń Twych włosów zlewała się z wolna z uroczyskami morza,
kędy się święte cuda spełniały.

Już gasną gwiazdy, budzi się morze, a jak echo przebrzmiałego szczęścia
rozdżwiękło w mej duszy Twe ostatnie spojrzenie.

Powiędły róże, drżą w błękitniejących całunach nocy, które brzask
rozwiewa, a z krzaku głogu opadły liście, jak dźwięki harfy, niewidzialną
ręką trącone.

Budzi się morze i dzień się budzi, a jak nikły cień ziemi, rozwiałaś się na
niebie i zatonęłaś w świtach błękitu.

Po wszystkich morzach Cię szukałem, całą ziemię zjechałem, a znaleźć
Cię nie mogłem.

A przecież siedziałaś obok mnie na tronie niebieskim. Droga mleczna była
u stóp naszych, promienie wszystkich gwiazd oplotły świetlanymi wieńcami
nasze skronie, a oczy nasze nieśmiertelne piły w świętej ciszy boskości
niepokalane piękno wszechświata.

Razem z Tobą utraciłem rozkosze raju, i opętany orkanem burz, olśniony
potopem błyskawic, co na czarnym niebie ryły runy moich przeznaczeń,
niosłem Cię na mej piersi, niosłem Cię, moje biedne dziecię, i szukałem
miejsca, w którym mógłbym Cię do snu ułożyć.

I znowu królowałaś ze mną ponad ludami i obszarami, na Twoje życzenie
szło tysiące moich niewolników w niechybną zgubę, aby tylko mogli
rozpostrzeć u Twych stóp rzadki przepych piękna, całe miasta stanęły w
płomieniach, kiedy lękałaś się ciemności w bezsennych nocach, całe
miasta z ziemią zrównałem, byś mogła widzieć moje zwycięskie okręty,
kiedy do portu wbiegają.

Tuliłaś się do mnie przerażona, oczyma Ukrzyżowanego, gdy już słupem
stawały. Na moich rękach wyniosłem Cię z wiecznego miasta, kiedy hordy
barbarów rzucały pochodnie we wspaniałe świątynie, a przy mym boku
jechałaś na koniu w stal okutym, kiedym w świat ciągnął, by grób święty
moją krwią odkupić.

I jak daleko sięga moja nieśmiertelna dusza, widzę Cię wciąż obok siebie.
Tysiąc razy rozbiła skorupę mego ciała i ucieleśniła się od nowa, ale wciąż
byłem razem z Tobą.

A naraz zrozumiałem.

Naraz wiem wszystko.

Nie byłem bogiem, nie byłem królem, nigdy nie opuściłem tego brzegu,
nad którym stoi moja chata.

Och, na tym brzegu spędziliśmy długie dni szczęścia, błądziliśmy wśród
skał po wąskich a krętych ścieżynach, a w ciemnych przepaściach rwaliśmy
rzadki kwiat paproci.

Och, na tym brzegu czułem w mej dłoni gorejącą Twą rękę, słyszałem Twój
śmiech, jak płonął cichym jaśnieniem w ciemnych nocach, a sny Twoje biły
o me serca jak białe skrzydła ptaka.

Nie byłem bogiem, nie byłem królem, bo od pra-początku byłem synem
morza, a Ty ukochana - niedościgłym snem, który noc księżycowa, pijana
szałem i rozkoszą, śpiewa na lśniących roztoczach wód.

I znowu nadeszła godzina błękitem spowita, godzina bólu i tęsknoty,
kiedy morze mi śpiewa bolesną pieśń o Tobie i o mnie, straszny ból
moich mrocznych przeznaczeń.

I znowu przeżywam wielką moc cudu, kiedy po raz pierwszy Twe spojrzenie
się w mą duszę wświeciło jak świetlany rozbłysk szczęścia i smutku i
wiecznej tęsknoty.

Modlitwa

Ty, która w czarne sny moje świetlanymi palcami wplatasz piękno więdniejących jesieni, blaski okwitłych przepychów, spiekłe barwy ogniem trawionych rajów, -
O jasna moja -
wiele bólu się prześniło, odkąd Cię po raz ostatni widziałem, ale wciąż jeszcze lśni me serce nad gwiazdami, któreś w me życie rozsiała, wciąż jeszcze rwą się z krwi mojej dyszące ręce ku szczęściu, które mi kiedyś w duszy rozpaliłaś.
Ty, która w ciemnej pomroce cichymi rękoma przędziesz mi na zaczarowanych harfach ciężką zadumę o chwilach rozkoszy, co jak poszum dalekich skrzydeł przewiały, o słońcach, co w morzu tonąc, iskrzą się na zachodzie krwawą rosą, o nocach, co do ciepłych piersi tulą serca zbolałe -
O jasna moja -
już tyle razy słońce zapadło, odkąd koiłaś czarownymi pieśniami smutek mej duszy, a wciąż jeszcze widzę w smutnym rozjęku Twe oczy, jak się żarzą w nieziemskim zachwycie i jasną rękę widzę, jak się ku mnie wysuwa i w płonącym krzyku chwyta za moją.
Ty, która mi noce burz na dni pogody przemieniasz, w głębiach snu mi jawy gasisz, w bezbrzeżne dale odsuwasz pobliża - która mi w sercu błędne ognie rozpalasz i czarne kwiecie ku życiu niecisz -
O jasna moja -
Już tysiąc razy świat się przeobraził, odkąd Twe ostatnie spojrzenie chłonęło gasnące blaski mej duszy, a wciąż jeszcze widzę Twą drobną twarz dziecka i złotą koronę jedwabnych włosów wokół Twej skroni, widzę, jak dwie łzy spłynęły w blady uśmiech, co tlał na Twych ustach, i słyszę, jak głos Twój ciemną skargą się żali.
Ty, która mi rozrywasz pieczęcie wszelkich tajemnic i czytasz runy ukrytych sił, a po wszystkich szałach mego życia roztaczasz się tęczą łaski od jednego nieba do drugiego -
nigdy jeszcze nie wichrzyły się taką burzą gwiazdy moje, nigdy jeszcze nie płomieniała jasność, co Twą skroń wieńczy, tak krwawymi błyski, jak teraz, kiedym Cię już na zawsze utracił.
Przed Twe nogi rzucam gwiazdy moje, stopy Twe oplatam snów mych czarnym kirem, a w ręce Twoje kładę me serce - me serce...

OPIS SABATU

OPIS SABATU



Około północy rozbierze się młoda kobieta, co już w moc Szatana
popadła, smaruje się maścią. (...)



Natychmiast wpada w kamienny sen, który atoli chwilkę tylko trwa.



Ciało pozostaje bez ruchu w katalepsji, dusza budzi się, wyzwala się z
ciała, dopada miotły albo jakiegokolwiek przedmiotu i dalej w drogę.



Nie zawsze jednak potrzebuje czarownica jakiegoś wehikułu. Po części
idzie pieszo. Remigius i de Lancre, którzy razem spalili przeszło dwa
tysiące czarownic, a więc ludzie zupełnie kompetentni, potwierdzają to.



(...) Jest to osławione miejsce na górze, pełne strachu i grozy,
niedostępna puszcza bez dróg i ścieżek, a jak daleko oko sięga, nie ma
mieszkania ludzkiego.



(...) Widzi ko biety półnagie, w poszarpanych sukniach i z rozwianym
włosem. Widzi, jak krążą i wyskakują w dzikich podrzutach, jakby wielki
ciężar straciły, tylko od czasu do czasu rozlega się straszny ryk: Har! Har!
Sabat! Sabat! A naraz, jakby na dany znak, porządkują się pary w wielkim
kole, kobieta i mężczyzna zwróceni plecami do siebie, i rozpoczyna się
szalona orgia tańca. Słychać rżenie namiętności, dzikie rozpustne pieśni,
przerywane ochrypłym, dyszącym krzykiem: Har! Har! Diable! Diable!
Skacz tu! Skacz tam!



Orgia dochodzi w potwornych skokach i rzutach do najwścieklejszego
rozbestwienia, zwierzę rozpętało się w człowieku, chuć kojarzy się z
pragnieniem krwi, z delirii bólu wyłania się obłąkanie.



Kobieta opanowała ten piekielny kult Szatana. Ona jest najwierniejszą
sprzymierzenniczką. I Szatan ukochał kobietę. Bo Szatan kocha zło,
kocha kobietę, tę wieczną podstawę zła, rodzicielkę zbrodni, ten ferment
wiecznych przemian.



Ona była jego kochanką i popularyzowała jego nauki, a "gdzie diabeł nie
może, tam babę pośle", jak mówi nasze przysłowie.



Staje się tu pod opieką Szatana bezwstydną nierządnicą, rzuca się na
ziemię - rozszarpuje resztki odzienia i z krzykiem rozpusty poddaje się
fallusowi - stara kapłanka Kybeli, budzi się w niej z potrójną potegą
odwieczna nimfomaniczna furia, dla której najstraszniejsza ohyda
rozkoszą się staje. I nagle chuć zmienia się w krwiożerczość - rozszarpuje
paznokciami swe ciało, wyrywa sobie pęki włosów z głowy - rozdrapuje
sobie piersi - ale to jeszcze mało, by bestię zaspokoić. Rzuca się na
dziecko, tę odwieczną ofiarę składaną na ołtarzu Szatana, rozrywa mu
zębami piersi, wyszarpuje serce - albo przegryza mu tętnice na szyi i ssie
krew, albo - kilka takich przypadków jest zupełnie uwiarygodnionych -
wtłacza miękką główke w narządy płciowe z piekielnym rykiem - wejdź
tam, skądżeś wyszedł.



(...) najdrobniejszy pozór rzeczywistości zanika, otwiera się przepotężne
panowanie nocy.



Szatan się ukazuje.



Najchętniej przyjmuje postać kozła, ale często widzi się go na podobiznę
ludzką. Siedzi na jakimś tronie, ma coś, co jest do człowieka podobne, ale
widzi się to wszystko jakby przez grube opony mgły.



Tylko bardzo rzadko można go widzieć dokładnie. Jest straszny i ohydny.
Wszystkie jego formy urastają do olbrzymich rozmiarów.



Na głowie ma koronę czarnych rogów, a pomiędzy nimi jeden, który tak
silnie się żarzy, że światło idzie z pełnią księżyca w zawody. Oczy jego są
olbrzymie, obydwa okrągłe, błyskawicą trzeszczące. Głos jego jest
potężny, ale bez dźwięku, ochrypły i trudny do zrozumienia.



Udaje wielką pychę połączoną z manierami melancholijnego księcia, który
się nudzi.



Pod pępkiem ma jeszcze jedną twarz, ohydniejszą jeszcze od właściwej, z
szeroko rozwartym pyskiem i zwieszonym ozorem.



Teraz rozpoczyna się msza. Poprzedza ją ogólna spowiedź.



Każdy spowiada się z obrzydliwego grzechu czystości, ze śmiertelnego
grzechu pokory, cierpliwości, umiarkowania i miłości bliźniego.



Spowiadano się ze spełniania dziesięciorga przykazań i gorzko żałowano
nie popełnonych zbrodni.



Kozioł słuchał cierpliwie, ale w końcu wydzielał straszne kary, bo Szatan
nie lubi połowicznych.



Po spowiedzi przedstawiano mu tych, którzy pragnęli wstąpić do jego
Kościoła. Drżąc, stawali przed tronem wielkiego księcia.



- Czego pragniesz? Chcesz być jednym z mych? - pyta się kozioł.



- Pragnę!



- A więc chciaj i czyń, co ja chcę!



A teraz musi powtórzyć odwieczną formułkę, której już manichejczycy
używali.



- Zapieram się Boga, potem Chrystusa, potem św. Ducha, Panny Maryi,
wszystkich świętych itd. itd. Wyrzekam się krzyża, a poddaję we wszystkim
twej potędze, nie uznaję innego Boga prócz ciebie, a teraz jestem
służebnikiem twoim.



Szponą swoją zeskrobuje Szatan neoficie znamię chrztu, a następnie
odbywa się chrzest w wodzie z trującej kałuży, po czym przysięga, że nie
będzie używał Sakramentu, jak tylko w nieczystych celach, że nigdy nie
zdradzi tajemnicy sabatu i ustawicznie będzie się starał pozyskać dla
Szatana nowych wspólników.



Ceremonia cała kończy się wspaniałą prośbą odszczepieńca, by go
wymazał z księgi żyjących, a wpisał do księgi śmierci.



Przymierze z Szatanem zawarte.



Człowiek oddaje się bez woli w moc zła.



I dziwne, że od tej chwili doszczętnie przeistacza się natura człowieka.



Bo cóż ma jeszcze do stracenia? To, co mogłoby go powstrzymać od
zbrodni, nie istnieje. Nadziei wybawienia nie ma, a teraz, gdy juz jest
potępiony, to zupełnie obojętne, jakie straszne zbrodnie popełni. Dusza
człowieka przewraca się na ręby. Prawo, które jeszcze dotychczas jarzmiło
bestię w człowieku, odrzucne z pogardą i szyderstwem, a przede
wszystkim kobieta powraca do swojej prawdziwej natury.



(...) Wszystkie prawa boskie i ludzkie same się odwracają i bez
wszystkiego, bez wszelkich namysłów powstaje kodeks sataniczny.



Kochaj Szatana, ubóstwiaj go i nikogo prócz niego.



Boga i Chrystusa znienawidź i zohydzaj ich imię.



Gardź matką i ojcem twoim. Zabnijaj i morduj mężów i kobiety, a przede
wszystkim dzieci, ku wiekszej wzgardzie Tego, co powiedział: "Każcie
dzieciom przyjść do mnie".



Cudzołóż, oddaj się rozpuście, najmilej nierządowi przeciwko naturze.
Niszcz, kradnij, rabuj - krzywoprzysięgaj i składaj fałszywe świadectwo.



(...) zaspokoić chorobliwą zmysłowość, jej niepokój i chciwość, poznać
nieznane i ukryte siły, które są w stanie dać niepojęte rozkosze, to jeden
z najważniejszych powodów, dla których oddawano się Szatanowi.

RAPSOD TRZECI

 
RAPSOD TRZECI
Morze szalało. Parowiec szamotał się w wściekłych zapasach z burzą, ostrym kadłubem rozrzynał olbrzymie bałwany, łamał wściekłe nawroty spienionych wałów, a o szyby okien kajuty biły pijane fale z głuchym jękiem.
Myślałem o mej dalekiej ojczyźnie, o posępnych ścierniskach w cichym blasku jesiennych nocy. Myślałem o domu rodzinnym, o gnieździe bocianim, które kiedyś uplotłem na samym szczycie stodoły, zamajaczyły mi tęskne dumy, które mi stara piastunka śpiewała przędąc len w zimowe wieczory.
Parowiec cofał się, by nowym zapędem szturmować spienione wiry morza. Naprzeciw mnie grało dwóch podróżnych w karty, inni spali wokół na ławkach; na wpół śpiący wpatrzyłem się chwilę w obce twarze, wsłuchiwałem się w jednostajny huk maszyn, w wycie trąb dających sygnały. Naraz drgnąłem...
Spostrzegłem drobną twarz kobiety, nieruchomo ku mnie zwróconą, bladą i jasną jak światło miesiąca, spostrzegłem oczy - oczy... Nie pomnę ich kształtu, nie dostrzegłem ich barwy, czuję tylko, jak drobne, błagalne ręce ujęły w drżących pieszczotach moje serce, tuliły je i całowały.
Na chwilę zadrgały jej usta, jakby mi chciała coś powiedzieć, jakby czekała, bym ja jej coś powiedział, ale tylko przez błysk chwili. Znowu twarz jej zastygła.
Tylko jej oczy błyszczały i wpiły się głębiej jeszcze w me serce. Rwało mnie coś, by powstać i pójść, gdzie mnie te oczy powiodą. Czułem, że gdy powstanę, będą jak gwiazdy płomienieć nade mną taką wielką mocą, że poniosą mnie przez wszystkie burze i morza.
Nie wiem, jak długo oczy nasze w tym spowiciu milczały. Nie wiem, była to jawa, czy sen? Bo oto prysło światło w jej oczach, głowa jej opadła na poduszkę i znikła w fałdach jedwabnych szalów.
W ścisku, na pomoście prowadzącym do przystani, zniknęła mi z oczu.
Szukałem jej, och, jak jej szukałem!
Od rana do późnej nocy wlokłem się trawiony gorączką i tęsknotą; szukałem jej po wszystkich ulicach rojących się niezliczonym tłumem ludzi.
Dopatrywałem się jej w każdej kobiecie; zdawało mi się, że ją widzę w każdym oknie, jak za mną śledzi, a przed sobą widzę wciąż te oczy z palącym pytaniem, czy nie przyjdę, czy nie pójdę za nią.
I widziałem te oczy, jak się zapalały, jak błyszczały gdyby węgle żarzące, widziałem je, świetliste białą łuną elektrycznych lamp, a często w pomroku stojąc nad brzegiem morza, widziałem wokół nich tęczowe mgły, jakie się widzi wokół gazowych latarni, gdy się na nie patrzy przez szronem pokryte szyby.
A im dłużej szukałem, tym szersze kręgi roztaczała łuna tęczowa wokół tych oczu, tych dwu gwiazd płomienistych. Na całym niebie rozkwitły dwie olbrzymie tarcze światła, czerwoną mgłą zalegały krańce ziemi, aż w końcu dwoje tych oczu, jak dwa krwawe słońca, zanurzało się w morzu - niedościgłe.
Szedłem pogrążony w potwornych snach. Mógłbym może wyzdrowieć, gdybym mógł zabić, unicestwić dwoje tych oczu.
Przede mną na złotej misie leżały oczy, dziko rozwarte - oczy, gdyby dwie wściekłe pięście ziejące zemstą, oczy Jana Chrzciciela. Z rozkoszą tygrysicy pastwiła się nad nimi córka królewska, biła je i kłuła te oczy kochanka, które nią wzgardziły. Poiła się ich niemą rozpaczą, ich bezsilną zemstą, aż wreszcie wbiła w nie ostrą, złotą igłę. Dwie nitki krwi trysnęły w górę, oczy podskoczyły w ostatnich kurczowych podrygach, krzyknęły strasznie i stanęły słupem.
Córka królewska zaśmiała się radośnie. - Śmierć tych oczu zdjęła urok z jej serca.
Takim błędnym kołem biegły me myśli, gdym chodził i szukał.
A stojąc znowu pod wieczór nad brzegiem morza, usłyszałem przeciągły głos, jakby go mgły z obcych krain przywiały, głos pełen wabiących pieszczot i nęcących zagadek. Dźwięk jego zdawał się nie mieć żadnego początku, a spływał w nieskończoność, pierścieniem wieczności zlewał się ze sobą.
Naraz dusza ma ogarnęła niepojętą tajemnicę.
Ten raj śpiewały mi oczy, których tak rozpacznie szukałem. Ten raj śpiewało mi morze. A ten głos, który teraz wabił me serce w odległe dale, ten głos wśpiewał i w jej duszę swoje ciemne gwiazdy.
Bo taką rozkosz śpiewa tylko morze.
Tak się poczęła moja święta miłość.
Nigdy go przedtem nie widziałem, choć moje serce często śniło swe błędne sny gdzieś w roztoczach jego mgieł.
Teraz dopiero pojąłem, że od samego początku było we mnie i ze mną, krew mojej krwi, moje dziecko, siostra i oblubienica moja:
Morze!
I nikt tak go nie kochał, jak ja je kochałem.
O, ten cud nad cudami. Słowo, co morzem się stało.
Kocham je, gdy świt się wyzwala z lubieżnych uścisków nocy, swoje krwią obryzgane ramiona na niebo zarzuca, a olbrzymia korona, gdyby w ogniu stojąca kępa koralowa, na całym wschodzie czerwoną łuną się pali. Wtedy się morze wspina na niebo, wgryza się w jego głąb tysiącem purpurowych języków; nad morzem, co z niebem się zlało, wyrastają złote pałace, kwitną czarowne ogrody. Na niebie wichrzą się fantastyczne paprocie, liście palm, jak z płomiennych kryształów ciosane, kielichy orchidei w olbrzymie kiście spowite.
Kocham je, gdy słońce w upalne południe sypie diamentowy piasek na lekko pomarszczoną toń i w rozszalałym zamęcie światła gdyby święta monstrancja skrzy się nad morzem.
Kocham je, gdy burza je chwyta w swe wściekłe ramiona, ku niebu ciska i o skały rozbija, lub spienione jego bałwany gdyby potoki lawy na brzeg wyrzuca -
ale nade wszystko kocham je, gdy godzina zmroku, krwią i błękitem spowita, do jego łona się tuli -
kiedy odgłosy dalekich dzwonów wolno, w cichym smutku gdyby płaty śniegu w bezdenne głębie spadają -
kiedy wspomnienia z cichym szumem ulatujących skrzydeł o niebo trącają -
kiedy smutek tęsknoty na duszę spływa z tajemniczym szelestem spadających liści, przegryzanych jadem jesieni.
Wtedy je kocham najwięcej, siedzę na stromych ścianach skał i chłonę wieczność...
Wokół wiekuiście cichych, śniegiem pokrytych gór, stacza noc w czarne otchłanie swoje ciemne brzemię.
Na głębie morza rzucają skały posępne cienie, co w głuchej ciszy strzegą grobu zapadłych słońc.
Już wspina się morze lśniącymi mgłami na krawędzie nieba, już ścielą gwiazdy na zamilkłej toni swe blade sny, niby drgnienie wieczności prześliznęła się przez niebo krwawa błyskawica i spadła w milczenie, co się wokół morza święci:
Zapomnij serce, zapomnij!
A z kwiecia wieczności, co na śniegu pysznych gór wyrosło, ulatuje na ciemne morze oddech pieśni.
Niby wahająca się ręka wysuwa się z wolna cichą modlitwą na wodę, drżącymi palcami trąca o fale gdyby o paciorki różańca, nad ciemną głębią rozwiesza żałobne kiry i słyszę, słyszę świętą gędźbę bólu:
Lat sto, a wszystko przeminie.
A święta msza morza, światło, co z jego dna wykwita i z kielichów gwiazd na powrót do dna spływa, pieśń gór, co łka w żałobnym omdleniu morza, to wszystko ton jeden, jeden sen złoty, jedno szczęście rozpaczne:
Lat sto, a wszystko przeminie.
A oto rozpościera dusza moja swe białe, burzą zwichrzone skrzydła, od jednego krańca nieba do drugiego; ujęła morze w swe ramiona, i pierś przy piersi, w rozkosznym spowiciu, spoczęło morze i dusza moja.
O, nocy upojenia, nocy obłąkania!
Rozpryskujące się meteory wichrzą w mym sercu, z namiętnym pożądaniem tulę do mej piersi twój gorączką spiekły zmrok, i piję, chłonę w chciwym pragnieniu moje wielkie szczęście -
O jasna moja - o morze moje!
Nikogo jeszcze morze z taką mocą nie ukochało, z jaką mnie kocha.
Bo moja dusza, toć to morze samo. Te same bezbrzeżne dale, ta sama spieniona pycha, ten sam rozpęd i szał.
Kochało mnie morze i długie lata żyłem z nim razem, jego cichą modlitwą wieczorną kołysałem stęsknione serce do snu, a budząc się wznosiłem się wraz z nim pod świetliste i modre rozbrzaskiem niebo.
A stało się, że razu pewnego, kiedy nadeszła godzina wieczorna, a morze poczęło śpiewać swe święte pieśni, ujrzałem ją, siostrę i oblubienicę moją, której tak długo szukałem.
Oczy jej płonęły jak gwiazdy, a głos jej - wszak to był głos morza, który kiedyś słyszałem nad wieczornym brzegiem...
Przyszła jak gołębica burzą w dalekie strony zagnana, przyszła jak zbłąkana mewa, która szuka miejsca, gdzie by sobie nowe gniazdo usłać mogła.
Tysiące mil przez rzeki i góry szła za jutrznią wieczorną, za gwiazdą, co od wschodu nad morze się wznosi.
A kiedy wyszła z lasu, co rośnie nad brzegiem morza, padła na twarz i zapłakała niemą modlitwą.
Wokół stała się cisza wielka, jakby wszelkie życie w Irwożnej pokorze zamilkło.
I kląkłem przy niej, całowałem jej ręce i stopy, a potem wziąłem ją w silne ramiona i zaniosłem do mej chaty.
Nogi jej były poranione i krwawiły.
I obmyłem jej stopy i całowałem święte rany.
I odtąd byliśmy zawsze razem.
Wokół nas krzyczały bezgłośnie błyskawice.
Ale w odmęcie naszego szczęścia, w parnych splotach ciał naszych, w namiętnym uścisku naszych dusz zapomnieliśmy o piękności morza.
A morze szalało.
Razu pewnego, gdy w ciemnej, jesiennej nocy zwisła bezwładnie w mych objęciach, zawrzało morze straszną burzą.
Struchlałem. W oczach mi prysły krwawe pioruny, ręce opadły, a dusza z przerażenia oniemiała.
Morze ryczało przeciągłym rykiem, ciskało sio o skały z hukiem wodospadów, coraz silniej, coraz wścieklej, jakby je z posadami chciało na brzeg wyrzucić.
W obłędnym strachu wybiegłem na skały.
Wyżej ponad najwyższe szczyty kościołów wyrosły nagle dwie olbrzymie fale. Rzuciły się na siebie jak dwa wściekłe szakale, poczęły się mocować w rozszalałych zapasach, rozbiły się w pianę, znowu w niebo wyrosły, a w ogłuszający huk morza zlewały się straszne jęki rozbitków, piekielny trzask dwóch statków, które morze gdyby dwa okruchy na siebie rzuciło, ryki sygnałów i przeraźliwe wycia o pomoc.
Widziałem jeszcze, jak na szczycie coraz wyżej piętrzącej się fali zakołowało czółno ratunkowe i w przepaść się zwaliło, a w czarne kłęby chmur, które noc na szał morza stoczyła, wgryzał się bezsilnym drżeniem słaby płomień latarni morskiej.
Wróciłem do chaty. Spojrzała na mnie pytaniem, jakim się krwawi dogorywająca gazela, oczy jej wpiły się chciwie w mą duszę, pełne lęku i przestrachu. Odwróciłem głowę.
Noc całą nie przemówiliśmy słowa. Ale czułem, jak jej oczy wpijały się bólem i niemocą w ciemną noc.
Odtąd gasła nasza miłość i bezwładniała w ciągłych zapasach z obłąkaną zazdrością morza.
A stało się, że morze znowu ciskało z hukiem grzmotów olbrzymie bałwany na naszą chatę. Oczy nasze spotkały się w jakiejś strasznej, rozpacznej niemocy. Jej usta zbielały, a drżała tak, jako drży serce, świeżo z piersi wyrwane.
Naraz coś ją w tył targnęło, wybiegła na skały i córka burz i szału rzuciła się w odmęiy pianą tryskających wirów.
I nagle, jak gdy żelazna pięść osadza rozhukanego źrebca tuż nad skrajem przepaści, stała się cisza.
Kornie opadły bałwany i morze wypogodziło się do dawnej piękności i słonecznego majestatu.
I cichym uśmiechem zabłysnęły przestworza, bo znowu wróciło mu serce.
Bo jej serce było jego sercem.
Morze samo mi to objawiło.
Raz, gdy dusza moja rozpłynęła się w smutku nad morzem uczułem nagle bijące serce wkoło siebie, czułem, jak bije o me piersi, widziałem, jak w morzu tonie, jak w szybkim pędzie ponad nim ulatuje i naraz uczułem jego szybkie, gorączkowe drgania wokół mej twarzy niby trzepotanie ptasich skrzydeł w kurczach przedśmiertnych.
Dreszcze przebiegały po mym ciele; serce moje straszną trwogą zdjęte w krtań mi wrastało. Krzyczałem, gwizdałem, by strach zagłuszyć, ale wciąż czułem, jak to serce o twarz moją bije, jak o pierś moją gwałtownie się tłucze.
I serce rosło - rosło, jednym zamachem rozerwało gęstą noc i gdyby piorun wpadło do morza.
A teraz puka cała ziemia - drży - trzęsie się. Coraz głębiej wwierca się serce w jej ciemne wnętrze i oto rozwiera się dno morskie i wszystka krew ziemi, wszystkie rzeki, jeziora i oceany spływają do serca ziemi.
Dusza moja wyciąga długie, drżące ręce w bolesnej tęsknocie. Wdzieram się na najwyższe góry, a na potężny rozkaz mój staczają się z wszelkich gór szczytów lawiny śnieżne w morskie odmęty, aż tam, gdzie niedawno jeszcze lśniły wodne roztocze, zasiniała olbrzymia płaszczyzna śniegu.
Bo tak mi tęsknota powiedziała, że w czarnej nocy zobaczę na lśniącym śniegu cień mej gołębicy, przepływający ponad globem.
Ale nie dostrzegłem cienia.
I na potężny rozkaz mój staczają się wszystkie lodowce ziemi, olbrzymie głazy lodu, aż wreszcie tam, gdzie niedawno siniały bezdroża śnieżne, zazieleniały posępnym opalem bezkresne obszary lodu.
Bo znowuż podszepnęła mi tęsknota moja, że w tej czarnej nocy ujrzę ją nad lśniącym lodem, że wytryśnie jako płomień, jeżeli serce jej jeszcze żądnym pragnieniem ku mnie bije.
I oto, niby ognista nitka wytrysnął naraz płomyk; w jednej chwili rozrasta się w krzew, rozlewa się w ognisko, leje strumienie ognistych warów na bezkresy lodowe. Błyskiem piorunu zamienia się śnieg i lód w jedno morze ognia, święte serce morza poczyna bić i znowu wyrzuca wrzące lawy ognia swą krew: potopy rzek, jezior i oceanów chłoną pożar wszechświata.
I znowu lśnią mgły nad morzem, znowu święci się milczenie światłem miesiąca wokół zrębów ziemi i znowu zlewają się gwiazdy złotymi tętnicami swe blade światło aż na dno oceanów.
Nigdy jeszcze tak jak teraz morze nie kochało. Wszystkie swoje tajemnice mi powierzyło, swoje oczy, swój głos, swoje serce.
Kochało mnie wielką, dziewiczą miłością. Nikogo już nie znosiło na swych falach, niszczyło tysiące pancerników, niby łupiny orzechów, a tysiące ofiar, tysiące potwornie rozkładających się zwłok ludzkich pokryło brzeg skalistej wyspy.
Tylko ja, ja jedyny, Ja, syn morza, syn jego tajemnic, jego burz i obłędów7. Ja jedyny mogłem się błąkać po jego bezdrożach. -
I jednej ciemnej nocy wypłynąłem na jego bezdenne otchłanie. Długie, wąskie czółno tańczyło jak fryga po toniach. Ponad ziejące przepaści przeskakiwało z jednej fali na drugą, staczało się z jednej głębi do drugiej, jak kropla rosy spadało ze szczytów fal w bezdenne gardziele wirów i lotem strzały wzlatywało znów na pieniste ich grzebienie.
Krzyczałem z zachwytu nad igraszką, jaką morze bawiło swego syna.
Nagle stała się cisza. Morze wygładziło się jak bezchmurne niebo.
I spostrzegłem naraz, jak łódź moja wydłuża się, rośnie w nieskończoność od jednego brzegu do drugiego; czułem, jak nabiera życia, jak staje się ciałem, jak ciepła krew w nim krążyć poczyna.
Z obu stron wspięło się morze, a dwie ściany wodne gdyby dwa wydęte żagle wrosły w olbrzymie ciało; dwa potworne skrzydła zaszumiały: siedziałem na grzbiecie ogromnego ptaka, co rwał się niespokojnie, jak do lotu.
I naraz zatrzepotały skrzydła i z wolna oddzieliło się morze, co ciałem się stało, od dna. Z ogromnym majestatem rozwinęły się skrzydła jego od jednego krańca nieba do drugiego, morzeptak wzbił się ponad obłoki - i nagle patrzyłem w jakieś przepaściste czeluści, jakaś gwiazda dogorywała niby tlący się wiór:
To ziemia!
I znowu stacza noc dookoła wiecznie cichych, śniegiem pokrytych gór, w czarne otchłanie swoje ciemne brzemię.
Upalna spiekota słońca dogorywa na widnokręgach nieba, kojącym chłodem wznosi się cisza ku błękitom, a jako dreszcz wieczności rozświeca się błyskawica nad morzem.
W nieskończonych oddalach rozpływają się pobliża, z lśniących błysków wyplata dusza na rozchwiei wodnej iskrzącą tkaninę snów, a w przeczuciu wieczności płonie królewską potęgą moje szczęście rozpaczne:
Lat sto, a wszystko się prześni.
Rozprysła się radość, szczęście przekwitło, dawno już prześniło się cierpienie. Tylko morze zostanie i miłość moja zostanie, co z ciemnych głębin jego tajemnic w płomiennych snach wykwita.
I znowu roztaczam moje białe, życiem zmęczone skrzydła od jednego krańca morza do drugiego, w roztęsknione ramiona ujmuję jego bólem spiekły zmrok i tulę do siebie i piję jego wieczność, moje wielkie tajemne szczęście - O jasna moja - o morze moje.
Kristianiafjord i Playa dela Mera 1897/1898
 

Confiteor

CONFITEOR


Przystępując do rozwinięcia naszych pojęć o sztuce, uważamy za niepotrzebne sięgać do zdań estetyków, uważamy za zbyteczne zbijać różnorodne sądy i wyroki estetyczne, nie myślimy również, że wypowiadamy coś zupełnie nowego, ale stojąc na czele pisma, któremu się charakter nadaje, trzeba wytknąć zasadniczy kierunek, w jakim się pismo prowadzi.

Sztuka w naszym pojęciu nie jest ani "piękno", ani ein Teil der Erkenntniss, jak ją Schopenhauer nazywa, nie uznajemy również żadnej z tych bezlicznych formułek, jakie estetycy stawiali, począwszy od Platona , aż do starczych niedorzeczności Tołstoja -

sztuka jest odtworzeniem tego, co jest wiecznym, niezależnym od wszelkich zmian lub przypadkowości, niezawisłym ani od czasu, ani od przestrzeni, a więc;

odtworzeniem istotności, tj. duszy. I to duszy, czy się we wszechświecie, czy w ludzkości, czy w pojedynczym indywiduum przejawia.

Sztuka zatem jest odtworzeniem życia duszy we wszystkich jej przejawach, niezależnie od tego, czy są dobre lub złe, brzydkie lub piękne.

To właśnie stanowi zasadniczy punkt naszej estetyki. Sztuka wczorajsza była na usługach tak zwanej moralności. Nawet najpotężniejsi artyści z małymi wyjątkami nie byli w stanie śledzić przejawów duszy oderwanych od tak zmiennych pojęć, jak pojęcia moralne lub społeczne; zawsze potrzebowali dla dziel swych płaszczyka moralno-narodowego. Sztuka w naszym pojęciu nie zna przypadkowego rozklasyfikowania objawów duszy na dobre lub złe, nie zna żadnych zasad czy to moralnych, czy społecznych: dla artysty w naszym pojęciu są wszelkie przejawy duszy równomierne, nie zapatruje on się na ich wartość przypadkową, nie liczy się z ich przypadkowym złym lub dobrym oddziaływaniem, czy to na człowieka lub społeczeństwo, tylko odważa je wedle potęgi, z jaką się przejawiają.

A więc substrat naszej sztuki istnieje dla nas jedynie tylko ze strony swej energii, zupełnie niezależnie od tego, czy jest dobrem lub złem, pięknem czy brzydotą, czystością czy harmonią, rozpasaniem, zbrodnią czy cnotą.

Artysta odtwarza zatem życie duszy we wszystkich przejawach; nic go nie obchodzą ani prawa społeczne, ani etyczne, nie zna przypadkowych odgraniczeni nazw i formułek, żadnych z tych koryt, odnóg i łożysk, w jakie społeczeństwo olbrzymi strumień duszy wepchnęło i go osłabiło. Artysta zna tylko - powtarzam - potęgę, z jaką dusza na zewnątrz wybucha.

Sztuka jest objawieniem duszy we wszystkich jej stanach, śledzi ją na wszystkich drogach, wybiega za nią we wieczność i wszechprzestrzeń, wgłębia się z nią w praiły bytu i sięga w tęczowe szczyty.

Sztuka nie ma żadnego celu, jest celem sama w sobie, jest absolutem, bo jest odbiciem absolutu - duszy.

A ponieważ jest absolutem, więc nie może być ujętą w żadne karby, nie może być na usługach jakiejśkolwiek idei, jest panią, praźródłem, z którego całe życie się wyłoniło.

Sztuka stoi nad życiem, wnika w istotę wszechrzeczy, czyta zwykłemu człowiekowi ukryte runy, obejmuje wszechrzecz od jednej wieczności do drugiej, nie zna ni granic, ni praw, zna tylko jedną odwieczną ciągłość i potęgę bytu duszy, kojarzy duszę człowieka z duszą wszechnatury, a duszę jednostki uważa za przejaw tamtej.

Sztuka tendencyjna, sztuka pouczająca, sztuka-rozrywka, sztuka-patriotyzm, sztuka mająca jakiś cel moralny lub społeczny przestaje być sztuką, a staje się biblia paupeium dla ludzi, którzy nie umieją myśleć lub są zbyt mało wykształceni, by móc przeczytać odnośne podręczniki - a dla takich ludzi potrzebni są nauczyciele wędrowni, a nie sztuka.

Działać na społeczeństwo pouczająco albo moralnie, rozbudzać w nim patriotyzm lub społeczne instynkta za pomocą sztuki, znaczy poniżać ją, spychać z wyżyn absolutu do nędznej przypadkowości życia, a artysta, który to robi, niegodny jest miana artysty.

Sztuka demokratyczna, sztuka dla ludu, jeszcze niżej stoi. Sztuka dla ludu to wstrętne i płaskie banalizowanie środków, jakimi się artysta posługuje, to plebejuszowskie udostępnienie tego, co z natury rzeczy jest trudno dostępnym.

Dla ludu chleba potrzeba, nie sztuki, a jak będzie miał chleb, to sam sobie drogę znajdzie.

Zwlekać sztukę z jej piedestału, włóczyć ją po wszystkich rynkach i ulicach to rzecz świętokradcza.

Tak pojęta sztuka staje się najwyższą religią, a kapłanem jej jest artysta. Jest on osobisty tylko wewnętrzną potęgą, z jaką stany duszy odtwarza, poza tym jest kosmiczną, metafizyczną siłą, przez jaką się absolut i wieczność przejawia.

Był on pierwszym prorokiem, który wszelką przyszłość odsłaniał, a tłomaczył runy zapleśniałej przeszłości, był magiem, co przenikał najgłębsze tajemnice, obejmował tajne związki wszechświatów, przeczuwał i odkrywał ich wzajemne na siebie działanie, a z wiedzy tej tworzył sobie moc, co gwiazdy na niebie w ich biegu zastanawiała, był wielkim mędrcem, który wiedział najtajniejsze przyczyny i tworzył nowe, nigdy nie przeczuwane syntezy: artysta ten, to ipse philosophus, daemon, Deus et omnia .

Artysta nie jest sługą ani kierownikiem, nie należy ani do narodu, ani do świata, nie służy żadnej idei ani żadnemu społeczeństwu.

Artysta stoi ponad życiem, ponad światem, jest Panem Panów, nie kiełznany żadnym prawem, nie ograniczany żadną siłą ludzką.

Jest on zarówno święty i czysty, czy odtwarza największe zbrodnie, odkrywa najwstrętniejsze brudy, gdy oczy w niebo wbija i światłość Boga przenika.

Bo nie zna on praw i ograniczeń, jakie objawy duszy ludzkiej w to lub owo koryto wpychają, zna on tylko jedynie potęgę tych przejawów, równie silną w cnocie czy w zbrodni, w rozpuście czy w skupieniu modlitwy.



Artysta, który chce pouczać "ubogich w duchu", chce być ich kierownikiem, niechaj raczej zostanie agitatorem albo założy olbrzymie falansterie, o jakich Fourieru marzył, bo królestwo ubogich w duchu - to chleb, a nie sztuka.

Artysta, który nagina się do wymagań poszczególnego społeczeństwa, pochlebia mu, podaje mu przeżuty i lekki do strawienia obrok (zapomniałem, że mówię o artyście, zacząłem mówić o pokornym wole roboczym).

Artysta, który pragnie poklasku, a skarży się na małe uznanie tłumu, stoi jeszcze w przedsionku sztuki, nie czuje się jeszcze panem, który łask nie żebrze, tylko hojną ręka je na tłum rzuca i nie pragnie podzięki - tej pragnie tylko plebejusz w duchu, tej pragną tylko dorobkiewicze.

Artysta, który się skarży, że rozrzucając skarby swego ducha kala swą duszę przez zetknięcie się z tłumem, przeszedł święty próg, ale się myli. Człowiek nie uznający żadnych praw, stojący ponad tłumem, ponad światem, kalać się nie może.

Naród to cząstka wieczności i w nim tkwią korzenie artysty, z niego, z ziemi rodzinnej ciągnie artysta najżywotniejszą swą siłę. W narodzie tkwi artysta, ale nie w jego polityce, nie w jego zewnętrznych przemianach, tylko w tym, co jest w narodzie wiecznym: jego odrębności od wszystkich innych narodów, rzeczy niezmiennej i odwiecznej: rasie.

Dlatego jest głupią niedorzecznością zarzucać artyście w naszym pojęciu beznarodowość, bo w nim najsilniej przejawia się "istotny", wewnętrzny duch narodu, on jest tym mistycznym Królem-Duchem, chwałą i wniebowstąpieniem narodu.

Niedorzecznością jest zarzucać artyście "mglistą mistyczność". Sztuka w naszym pojęciu jest metafizyczną, tworzy nowe syntezy, dociera jądra wszechrzeczy, wnika we wszystkie tajnie i głębie - a są jeszcze ludzie, dla których to jest mistyką (coś w kształcie spirytyzmu - he, he...).

I raz jeszcze powtarzam na wszystkie możliwe zarzuty, które nas spotkać mogą:

Nie znamy żadnych praw, ani moralnych, ani społecznych, nie znamy żadnych względów, każdy przejaw duszy jest dla nas czystym, świętym, głębią i tajemnicą, skoro jest potężny.



Kilka jeszcze szczegółów, dotyczących technicznej strony redakcji.

Zamieniając "Życie" na dwutygodnik, nie zmieniliśmy warunków prenumeraty. Współpracownicy nie mogą i nie powinni dawać za bezcen swoich utworów i wytwarzać w ten sposób niegodną i nieuczciwą konkurencję, a czytającą publiczność trzeba do tego przyzwyczaić, że może i powinna zapłacić za utwory literackie choćby tysiączną część tego, co płaci za obrazy, rzeźby lub teatr.

Staraniem naszym, ideałem redakcyjnym będzie dawać takie utwory, które zapłodnią czy to nową myślą, czy nową formą najmłodszą generację artystów, postawić pismo na takiej wyżynie, aby nikt nie potrzebował sięgać po informacje natury czysto artystycznej do innych pism. I aby to osiągnąć, związaliśmy z redakcją naszą najwybitniejsze siły krytyczne za granicą by pismo nasze nie dawało informacyj, jak to często w polskich pismach bywa, z dziesiątej ręki od ludzi mało albo tylko powierzchownie z poszczególnymi literaturami obznajomionych, ale informacyj źródłowych od ludzi, którzy od lat. całych literaturę śledzą i w niej żyją.

Usunęliśmy dział społeczny. Był on zawsze z natury rzeczy balastem, bo kwestyj społecznych nie rozwiązuje się kilku artykułami, a przy tym zatraca się charakter pisma, bo dział społeczny redagowany przez kogokolwiekbądź zawsze jest stronnym i stał dotychczas w jaskrawej sprzeczności z działem artystycznym.

A naszym ideałem jest pismo jednolite, bezwzględne, nie wahające się ani na jedną, ani na drugą stronę.

Zresztą sądzimy, że usunięcie tego działu nikomu przykrości nie sprawi, bo dla ludzi poważnie sprawy społeczne traktujących dział ten tak czy tak zupełnie nie wystarczał, i tak czy tak byli zmuszeni sięgać do innych pism, a "Życie" nie chce być organem dla ludzi leniwych, chcących się orientować pobieżnymi artykułami.

Taka popularyzacja poważnej nauki przynosi według doświadczeń jak najgorsze rezultaty.



To jest nasze wyznanie wiary.

Pismo nasze nie jest przeznaczone dla tych, którzy w sztuce szukają pożytku mydlarza, co po całotygodniowej pracy szuka w niedzielę rozrywki i zbudowania w dziele artysty - a ile, ile tysięcy mamy tych mydlarzy - nie przeznaczone dla 'dzieci i ludzi chorujących na uwiąd starczy - ani dla ludzi nie umiejących czytać,

ale dla artystów - niestety tak ich mało - i dla ludzi, dla których sztuka sama w sobie jest celem.

I w nadziei, że w narodzie posiadającym tak wysoką kulturę, tak piękną a królewską tradycję znajdzie się tysiąc wytwornej arystokracji ducha, szukającej w sztuce czegoś innego jak spopularyzowanego podręcznika historii lub wykładów z dziedziny społecznej i etycznej, w tej melancholijnej i pełnej rezygnacji nadziei rozpoczynamy trzeci rocznik "Życia".

Śpiewano nam msze żałobne od samego początku, "Życie" pogrześć się nie dało, a dziś silniejsze niż kiedykolwiek, materialnie zabezpieczone będzie nadal pielęgnowało święty Znicz Sztuki dla Sztuki.