Wiersze - Adam Waży

Aorta

Sklepy malowane są zieloną farbą
wynosi to najtaniej Zieleń miejska jest we mnie
Jeśli kiedy ukradkiem rozchylisz ulic album
znajdziesz tam twarze przyjaciół mych witryn oazy
i co ważniejsza kapelusz mój głęboko nasunięty na ciemię
jak biplan płócienny zwycięża obłoki i zamieć
gdy przechodzę tędy bardzo wiele razy
nie znając żadnego okna balkonu żadnego szyldu na pamięć
Za szybą wystaw wieją geometryczne pejzaże
Mieszkaniec ustronnej uliczki dąże do serca miasta
Laska moja wydzwania kwadranse po trotuarze
gruba laska niezgrabna jak chłopak który podrasta
To prawie tak jak w twojej maszynie do pisania kiedy
na skraju walca pismo wyparuje w dźwięki
To byłoby cudem w dzieciństwie kiedy zbieraliśmy marki
dziś klawisz kaleczy ci palce
i głos ten to głos twojej ręki
Dziś
kiedy karty dni
karty mojej książki
okładka nocy zamyka
cień mojej laski łamany na murze
(dawno już nie pisałem wierszy)
wygląda jak oskard górnika

Apolog

Nie chce klucza od przepaści, od żadnych studzien,
nie jest perłą perła na dnie mórz ukryta.
Kamienie kradną imiona niebu, kamieniom - ludzie.
Zginie królestwo rzeczy - będzie rzecz pospolita.

Rubin gorący patrzy okiem cherubina,
jak kot kosmiczny krzemień zachwala sie iskrzeniem:
w maszynach, w drzewach, we mnie, wszędzie woła: Przemień! Daj piękne imię mnie i maszynie.

Sokami rzeczy tętnią.
Pod rzeczy korą płonie i płynie!
Prądy faliste, zasupłane linie
schodzą się ze mną w pulsujące jedno
i porastają w urodę
barw wielorakich i w kształtów polot.
Jak trzoda pastucha, tak mnie więzi miasto,
drzewo mówiące płodem,
gniazdo ciężarne ptactwem,
rozkwitających rzeczy apolog.

Jak koń łaciaty rży świat do wodopoju!
Jak pies się pręży w słońcu i na księżyc szczeka!
Odzieram rzeczy z kory i rozcinam słoje
diamentem wypalonym przez mądrą maszynę,
krzemieniem, który ma imię człowieka, rubinem,
mitologią dni moich.

Ars poetica

Zdanie które miało być osią krystalizacyjną wiersza
przeniosłem przez miasta i drogi leśne
przez zimy i kobiety
przez ocalenia o których wiem
przez ocalenia o których nic wiem
przez zmiany bielizny ubrania kapelusza
odrzucone przez siebie zdanie
które nic znalazło odpowiedniego sąsiedztwa
pracz lat czterdzieści mój Boże
zdanie o którym mogę powiedzieć wiele złego
ale i wiele dobrego
jedno jest pewne że nie ma w nim gwiazd ani ptaków
ani dzbanów ani pierścieni ani studni ani luster
ani żadnego zwierzęcia z arki symbolów
ani żadnego archetypu
a jeśli jest tu taki którego nie ma w katalogu
i nic jest to również poezja docta
i nic są to słowa odstrzelone od rzeczy
znaki nieprzezroczyste
i nie jest to nie jest
wiem czym to nie jest a nic wiem czym jest

Biedronka

Kudłaty chłopiec w obszarpanej kurcie
długiej do kolan z szerokim rękawem
rudy jak pożar powoził i batem
wywijał krzycząc na ospałe konie
Dyliżans jechał lasem śpiewającym
to przejaśniało się w nim to ściemniało
mnóstwo zapachów polnych i żywicznych
wchodziło oknem Podróżni usnęli
W kąciku spala Rozyna Liliowy
jak muszla piaski kapelusz ze wstążka
pud szyję spadał na bok nie spadając
suknia jej miała siedem falban każda
coraz to węższa spod siódmej wyjrzały
nogi w pończochach z popielatej wełny
Czerwona w czarne kropki boża krówka
szła po bezdrożach pelerynki naraz
dwie pary skrzydeł otwarłszy frunęła

Boruta

Tęcze wieczorne: lampy nad miastem -
owale świętych głów w aureoli.
Glob lawiruje, niebo kraciaste,
widze na jawie, oglądam w snach
przestrzeń zgniecioną jak srebro blach.

Mieszkają cicho na przyrzeczu
ludzie, co śpią całe życie,
do snów nie kołysze ich wieczór,
ani się budzą o świcie,
Boże na niebie, tyś ich nie przeczuł,
Gwiazdo Polarna, nie płoniesz w ich duszach,
mieszkają śpiąc na przyrzeczu,
gadają śniąc do Syriusza.
Tabliczki domostw.
Wzejdzie i minie
z diamentów pomost.
W juchtwych butach
jedzie Boruta,
jak gil na czapie
trzepoce kita.
Zsiadł z kaprawego koguta,
sto gwiazd, sto dzwonów go wita.

Śnie w półksiężycu, śnie w średniowieczu,
witam cię ja, który śnię na przyrzeczu,
człowiek szkarłatny, gorzki kronikarz,
który nie umie spoglądać na wschód.
Przede mną kryjesz sie i zamykasz
wrota swego serca, serce mocnych wrót.
Świdrami oczu drogę ci świecę:
przestrzeń zgnieciona jak srebro blach,
kroki w niej tętnią, jak tętni serce,
więdną w niej gesty i słowa jak w snach.
Serce północy trzepoce i kwili,
nów się rozczepił, wśrud dusznych płacht -
wśród umbr cuchnących pachnie lilia Lilit,
w skrzyniach ukryci gadają z Syriuszem.
Wyjdź w noc. Do bram bij. Mierz w ślepia szyb.

Wznoś się na gzymsy, na blanki, wykusze,
weklnij się w okrąg, kwieć glorią rąk,
niech na zatrutą kartą mych ksiąg
w noc spadnie gwiazda, półksiężyc i gryf.

1 2 3 4 5 6 ››