Wiersze - Leopold Staff

Kowal

Całą bezkształtną masę kruszców drogocennych,
Które zaległy piersi mej głąb nieodgadłą,
Jak wulkan z swych otchłani wyrzucam bezdennych
I ciskam ją na twarde, stalowe kowadło.

Grzmotem młota w nią walę w radosnej otusze,
Bo wykonać mi trzeba dzieło wielkie, pilne,
Bo z tych kruszców dla siebie serce wykuć muszę,
Serce hartowne, mężne, serce dumne, silne.

Lecz gdy ulegniesz, serce, pod młota żelazem,
Gdy pękniesz, przeciw ciosom stali nieodporne:
W pył cię rozbiją pięści mej gromy potworne!

Bo lepiej giń, zmiażdżone cyklopowym razem,
Niżbyś żyć miało własną słabością przeklęte,
Rysą chorej niemocy skażone, pęknięte.

Zabite drzewo

Z ciemnych mojego lasu drzew jedno najcichsze
Ukochałem, najbardziej smutne i najwiotsze:
Brzozę, co nie szumiała w najszaleńszym wichrze,
Zawsze niema, choć wiatru wiew się o nią otrze.

Wszystkich innych drzew znałem najlżejsze poszumy,
Tylko to jedno tajni swej mi nie otwarło...
Próżno je ma tęsknota wśród bladej zadumy
Oplata, by w nim duszę ożywić zamarłą.

Nie wiał wicher, któremu obudzić je dano...
I gniew wstał we mnie... Dłońmi chwyciłem włos brzozy
I targnąłem, by wydrzeć choć skargę, jęk grozy...

Milczała... Mocą dziką, szaleństwem wezbraną,
Połamałem ją... - Leży zabita mą dłonią...
Nie wyszumiała tajni swej... A wichry gonią...

Modlitwa

Chroń, Panie, wątłą mojej duszy zieleń
Od podeptania i martwych spopieleń,
Abym wśród życia Ostatniej Wieczerzy
Czuł jej aromat balsamiczny, świeży.

I niech, rozpięty na krzyżu konania,
Nie widzę słońca, co w pomrok się skłania,
Lecz niech mi wiara, Matka Boleściwa,
Wskaże dal, gdzie się świt nowy odkrywa.

Studnia

W rozzłocone, słoneczne, omdlałe południe,
Gdy pracownicy pola w dom śpieszą, a błonie
Opustoszeją z ludzi, ponad starą studnię
Trwożna dziewczyna idzie patrzeć w ciemne tonie.

Pochyla się nad głębią i cichymi słowy
Szepce w mrok, a jej piersią wstrząsa lęk niezmierny.
A szept leci wzdłuż ściany omszałej, pionowej
I z lekkim pluskiem na dno upada cysterny.

W dole, w głębokiej wodzie wstają blade cienie,
Spojrzą w górę i szeptem dziewczynie odwtórzą,
Patrzą w jej twarz miłośnie i na jej skinienie
W czarne zwierciadło śpiącej wody się zanurzą.

Dziewczyna spuszcza z wolna w ciemną studnię wiadro -
I czeka... A po chwili nurki jakiś złoty
Skarb niosą, jakieś cudne kwiaty, których nadrą
Na dnie w porostach wodnych, i dziwne klejnoty.

W wiadro je kładą, znaki dają potajemnie
I dziewczyna wyciąga wiadrem cud po cudzie...
Nagle nurki się kryją w wód drzemiących ciemnie...
Dziewczyna pierzcha w dali... Nadchodzą już ludzie...

Wypoczęli i biegną spragnieni nad studnię,
Lecz nie szepcą w nią z lękiem, brzmi tylko śmiech młody...
Nie zjawi się cień nurka. Na dnie mrok, bezludnie...
Ciągną wiadro... lecz nie ma w nim już nic prócz wody.

Rzeźbiarz

Mistrz uczuł w swojej piersi dech nieskończoności
Potężny jak ocean, gdy się pianą zwełni.
Chciał wyrzucić z swej głębi moc życiowej pełni,
Której orkan wezbranej potęgi zazdrości.

I w głazie dłonie jego młodzieńca wykuły,
Który łudzi miał uczyć zwycięstw, dumy, chwały!
Posągu człon drgał każdy siłą napęczniały,
Szałem nadmiaru grały w nim wszystkie muskuły.

A ten, co pierwszy ujrzał boskość w mistrza tworze,
Padł na twarz, zatrwożony, szepcąc ciche modły:
"W proch przed tobą mocarze niech padną najpierwsi!"

Mistrz zmarszczył brwi, odtrącił zgiętego w pokorze
I widząc, jak moc rzuca siew słabości podłej,
Młotem strzaskał posągu granitowe piersi!...

1 2 3 4 34 35 ››