Wiersze - Stanisław Ignacy Witkiewicz

Artysta i Znawcy

Rozbemboszeni wielmoże napuszają bomby,
Bombochy wzdęte pępią rozpuczone trąby.
Mały chudzielec tykwi patyczkiem w swej szparce,
Suchą bułeczkę rozciera na metalowej tarce.

Rozbemboszył się w baczambarę chudzielec,
Patyczek - rozpuchł mu się w pałę,
Wielmoże - jako flaczki się stali w Popielec,
A bomboszki w trąbki gwiżdżą małe.


Poświęcony Zofii Stryjeńskiej. 18 III 1921

Dla Chorych Diabłów

  
Dla chorych diabłów, przewrotnych aniołów
Szpital wariatów, za którego próg
Nie przejdzie mędrzec ani książę liczb.
Tam już na wieki oddać się czarnemu
Którego zrodziła góra ognista,
i tam pozostać - biała jako glista
Pozostać wierną bóstwu nieznanemu
W przepięknej małpy uściskach się miotać
Słuchając ciszy międzygwiezdnych ech
Patrzeć na męki i krew czarną żłopać
W bebechy krawawe puszczać zimny śmiech.
Kwiczeć z rozkoszy i rozkosz tę kopać
Aż póki nie przyjdzie ostatni zdech.

Do przyjaciół gówniarzy

 
Kto się za ten wiersz obraża,
ten się sam za gówniarza uważa

Do przyjaciół gówniarzy

Przeglądam w myśli wszystkich mych przyjaciół twarze
I myślę sobie, och, psiakrew! czyż wszyscy są gówniarze?
Ach, nie! Jest kilku wiernych, z tymi pojechałbym nawet do Kielc.
A reszta? Ach, reszta, to jest gówno, proszę pani, wprost na szmelc.
Pytacie mnie, czemu do Kielc, a nie do Afryki lub na Borneo?
O, tam łatwiej przyjacielem być wśród tropikalnych puszcz,
Niż gdy za ścianą woła ktoś: puszcz mnie pan, ach, puszcz,
A pluskwy, ach, nietropikalne, mnożą się jak w aparacie tym "Roneo".
O, tak w ohydnej wszawości małego miastka,
Gdy metafizyk głąb wypiera dowolna wprost namiastka,
Gdzie zamiast uczuć wszelkich są tylko jakieś marne substytuty,
A miłość dają tylko, ach, nieszczęsne prostetuty
(Bo krzywych zabrakło już),
A syf i tryper biegną w krok tuż, tuż,
Gdzie zwykła dorożkarska buda zastąpi wszelkie narkotyki świata,
I gdzie jedyne piękno jest: na zgniłych domkach jakaś, proszę pani
wieczorna, ta tak zwana, ach, poświata,
I to wszystko na tle zupełnej nędzy
W smrodzie u jakiejś gospodyni potwornej wprost jędzy,
W ciągłej niepogodzie, co lepsza jest od słońca,
Bo wtedy wszystko zda się bliskim już, ach, końca -
Tak sobie wyobrażam Kielce, symbol, jako szczyt ohydy,
Jak jakiś Paramount najgorszej małomiasteczkowej brzydy.
A może piękne to jest, ach, miasteczko, ach, i nawet miłe
I niełatwo jest w nim złapać nawet kiłę...
W każdym razie tam przyjacielem być i w tych warunkach
Trudniej jest niż w afrykańskich najpiekielniejszych wprost stosunkach.
Gdy człowiek gębą sra,
A tyłkiem podpatruje obroty gwiazd i mgławic dalekich spirale,
Gdy mu muzyczka skądsiś gra,
A on gdzieś przy powale wydusza miliony pluskwich gwiazd,
Gdy beznadziejność dusi jak ohyda iśmierdząca zmora,
Gdy człowiek sobie siebie widzi jak cuchnącego własnym sosem, ach,
potwora -
Może to wszystko przejdzie, ach, a może nie,
W każdym razie to jest wszystko bardzo fe.
A do tego napisane nie krwią, a gównem, bardzo źle.
Ja nie chcę tego, nie, nie, nie!

I nie chcę, potąd mam już ich,
Przyjaciół mych, gówniarzy tych.
Wolę bydło wprost, koty, nie mówiąc o psach,
Robaki, pluskwy, jakieś automaty,
Nawet takie, jak na stacjach, choć bez twarzy,
Co nie mają ni mamy ni taty,
Bo wiem, że kot nie kłamie miaucząc,
A pies swym szczekaniem,
Że krowa mi nie siknie witriolejem w pysk, tylko mlekiem,
Że pluskwa... ale szkoda gadać, proszę pani,
Że świat się roi od drani.
Że, gdy, na przykład, w automat włożę groszy pięć,
To wyjdzie mi na pewno czekoladka,
A nie kłamliwa mowa, brechnia obłudna i już zbyt, wprost nader hadka
W swym śliskim kłamstwie,
W zaczajonej za nim złośliwości, chęci krzywdy
I zlekceważenia, ach, i zwykłym chamstwie.
Automat nie będzie obśliniać mnie i dusić aż do bólu rąk mych z czułości,
A potem za plecami, albo i przed, to wolę nawet już, robić małych
obrzydliwości,
W imię jakichś urojonych zalet i cnót
Czekając na swego wniebowzięcia już za życia cud -
Bo on jest taki dobry, ach, i doskonały,
Że nie wiadomo już, czy nawet on oddaje kały...
Może on nie sra i nie robi pipi,
Tak, ścierwo, doskonały jest,
Że w samo piękno zamienia się jego najpospolitszy gest:
Jakieś dłubnięcie w nosie,
Czy umazanie ręki w jakimś własnym sosie,
Co lepszy jest od majonezu,
Gdy organ, co go wydaje, piękniejszy od świątyni Diany jest z Efezu...

I tak nie znoszę w ogóle obłudnych gówniarzy,
Ale gdy mymi przyjaciółmi jeszcze śmieli być
I potem się zdemaskowali
- Tym gorzej, jeśli się w gówniarstwie swym tak długo dekowali -
To taki mnie porywa wstyd, że mi jest z tym wprost nie do twarzy!
Precz ode mnie, gatunku wraży!
Niech mi się nie śmie żaden z was nawet śnić,
Bo będę pluć jak Arab i bić!
Niech mi się o nim nigdy więcej najlżej nawet nie zamarzy,
Bo wszystkich razem w kupie
Zwalę czym popadło - dla ekonomii - po olbrzymiej wspólnej dupie.

Do przyjaciół lekarzy

 
Do Was się zwracam z przyjaciół, Lekarze,
Specjalnie do WAS, nie do innych właśnie,
Za pewne rzeczy niech Was nikt nie karze,
Zaraz ten problem możliwie przejaśnię.

Wszyscy to mówią, żeście truli zdradnie
Mnie dla rysunków mych aż tak bajecznych,
Że było świństwem, a nawet nieładnie,
Dawanie jadów mi tak niebezpiecznych.

Biednemu właśnie pseudo ach artyście,
Co w trans popadłszy rysował bez liku,
Do tego prędko, źle, lecz zamaszyście
Aż do rannego prawie kukuryku.

Wszystko to kłamstwo! Wiedzieliście dobrze,
Żem tytan prawie, ach aż nad tytany.
Dlatego właśnie dawaliście szczodrze
Mnie to, co lubią wszystkie narkomany.

Eukodal, Eter, Heminę i Haszysz,
I Meskal z Koko, nie licząc już wódy,
I Peyotl straszny (precz, o wizje! A kysz!)
Papier i pastel gotowiąc już wprzódy.

Właśnie ceniłem w Was to zaufanie,
Do mnie, którego zawsze byłem godny,
Mnieście wierzyli, nie byliście dranie,
Bom nigdy nie był narkotyku głodny.

Jako takiego, powtarzam z uporem!
Dla "Sztuki" tylko wciągałem te jady,
Każdym ach ciała mego wręcz otworem,
A cel tych szpryngli nie miał nic ze zdrady.

Wartość tych kresek, tak dziś pogardzanych,
Oceni kiedyś jakiś przyszły znawca,
Nic w nich, ach, nie ma modern udawanych,
Dyletantyzmów szewca albo krawca.

Sam nie umiałem tak robić na trzeźwo,
Nieraz sam siebie podziwiałem skrycie,
Choć po seansie nie czułem się rzeźwo,
Strasznie się wtedy przedstawiało życie.

Tak więc te kreski, lecz chwalić nie będę
Ja siebie więcej, bo samochwał śmierdzi,
Na przyzbie sobie staruszek zasiędę,
Taki dobrutki - nikogo nie sierdzi.

Ma śmierć powolna, co przyjść ach nierada,
Zaraz tu po mnie, tak dziś, albo jutro.
Żegnaj mi, zgrajo lekarzy - nie zbada
Nikt mnie z Was nigdy, zdjąwszy drogie futro.

Żeście mi dali rysować tak byczo,
Wyjąc ze szczęścia, dzięki Wam, doktory!
Niechaj tam inni z wyrzutów skowyczą,
Jam ani nie był, ani jestem chory.

Tej Polsce biednej niech te kreski służą
I niech Jej chwałę niosą aż w Słowację*
I niech, gdy patrzą na nie, się nie dłużą
Chwile tych wszystkich, co miewali rację.

Tylko mi order jaki ach przypnijcie
Choć najnędzniejszy, zaraz-by po śmierci
Na mą trumienkę i jadem rzygnijcie,
Gdy ja odkrzyknę Wam "a revederci".

A gdy to nawet będzie niemożliwe,
Z ostatniej biedy, niech złoty laur PAL-a
Wyjmą z mej szafy dłonie nieżyczliwe
(Nikt się ach przy tym przecie nie zawala).

Niech na mej własnej złożą go poduszce,
Którą poniesie za mą skromną trumną
Jakieś dziewczątko o dość zgrabnej nóżce,
Z twarzyczką nawet względnie dość rozumną
 

1 2 3 4 ››