Wiersze - Antoni Lange

Ach, mogiły dokoła, mogiły, mogiły!
Miałem ja niegdyś liczne grono przyjacieli -
Każdy mi był kochany, każdy mi był miły,
A dziś - wieczna niebytu granica nas dzieli.
 
I jestem na tej ziemi wciąż bardziej samotny -
Bo każdy się kolejno kładł w podziemne łoże:
I opuszczał na zawsze ten padół przelotny,
I odchodził w nieznane, tajemnicze zorze.
 
O, przyjaciele moi i nieprzyjaciele
(Gdyż pamięc nieprzyjaciół jest mi równie droga!),
Gdzież wy teraz? W mogiłach. Wiele mogił, wiele -
Coraz więcej - i coraz pustsza moja droga.
 
Tak chytrze mnie zwodziła śmierć, że mnie nie tyka -
Lecz wszystko, co mi było najdroższe - i wszystko,
Com kochał - wciąga w pomrok swego matecznika -
I dokoła mnie rośnie wieczne cmentarzysko.
 
Drogie oczy, zielone jako morza fale,
Które widzę i których nigdy nie zapomnę -
Gdzie wy? Jakie was kryją mgły, jakie oddale?
Jakie nieskończoności złote i ogromne?

Kto wie, z jakich płomieni i z jakich popiołów
Powstaje to, co ciżba zowie lodowatem;
Z jakich łez i wyjących od spazmu żywiołów
Jest to, co dziś zimnym wydaje sie kwiatem.
 
Mówisz, że moje słowa są jako marmury
Niewzruszone i równe, pozbawione dreszczu.
Lecz bacz, jaki potęzny jest spokój natury
W czas pogodny i słońca, w czas burzy i deszczu.
 
Wiesz ty, z jakich wulkanów płomiennych wybuchu,
Z jakich jęków rozpaczy, z jakich łez niedoli
Ten spokój marmurowy wytwarza się w duchu?
Z jakich fal krwi ta białość, co boli, ach boli?
 
Spokojny jak marmuru blok - na ognia stosie
Trwaj - i niech w twoim oku łza się pojawi:
Bądź nad cierpienie wyższy. A słowo stało się!
I patrz na świat bez chmury, choć ci serce krwawi.
 
Nieraz tam, gdzie by mogły zapromienieć kwiaty,
Przychodzi nawałnica, co je w pączku zwarzy:
I ogrodnik, w rozpaczy nim rozedrze szaty,
Patrzy na nie jak posąg o kamiennej twarzy.

Ten cichy ogród o ścieżkach bezludnych
Był mi prawdziwym ukojeniem ciszy -
Gdzie krzyków życia ni zjaw jeg brudnych
Oko nie dojrzy, ucho nie dosłyszy.
 
Rozkołysały się klonowe liście,
Cieniem padając w alej parku szmery -
W cienie zaś słońce przenika złociście
I ziemię zdobi jak skórę pantery.
 
Wiatr centkowaną tę skórę porusza -
Raz potęgując jej złoto, raz mroki:
W tym kołysaniu oczyszcza się dusza,
Aż-ci ją spokój przeniknie głęboki.
 
Bo tak się mrokiem oraz słońca złotem
Linia żywota wiecznie równoważy:
Bo tak nasz żywot z zieleni zywotem
W jasnowidzialną prawdę się kojarzy.
 
Jeno wyzwolon z wszelkiej nedzy żywej,
Idź za tym klonów zielonym sklepieniem,
W ścieżek dalekie wpatrzon perspektywy -
A wstaniesz olśnion swoim objawieniem.

Chciałbym być świeżym porannym tchnieniem
                                      Wietrzyka,
Co twoje piersi wiosny pragnieniem
                                      Przenika.
Chciałbym być słońcem, co cię ogrzewa,
                                      W szat bieli.
Chciałbym być taką, co cię oblewa
                                      W kąpieli.
Chciałbym tą cząstką wybraną zostać
                                      Przestworza,
Które obleka białą twą postać
                                      Jak zorza.
Chciałbym być okiem twym — i uśmiechem
                                      Twym smętnym;
Falą twych włosów — piersi oddechem,
                                      Krwi tętnem.
Chciałbym być dumań twych marzycielskich
                                      Przędziwem.
Uczuć twych żarem — piersi twych sielskich
                                      Ogniwem.
Chciałbym się całą mą przeobłoczyć
                                      Osobą
W tobie — i z tobą byt mój zjednoczyć:
                                      Być tobą!

Możem Cię nigdy nie kochał tak szczerze...
Jak dziś, gdy jestem od ciebie daleki,
Kiedy nas dzielą i góry i rzeki...
W sercu mym bóstwo jakieś ciebie strzeże.

Jeżeli ludzie mogą się z oddali
Porozumiewać - a wierzę, że mogą
I że do ciebie powietrznianą drogą
Dochodzi głos mój, co się niemo żali:

To ty mnie słyszysz... Słyszysz moje skargi
Przeczuwasz boleść, co mą duszę tłoczy -
I wiesz, jak głodne twych oczu me oczy,
I wiesz, jak głodne twoich warg me wargi.

Oczekiwałem na dobra bezcenne
I dla nich wszystkie znosiłem ciężary;
Lecz nie ujrzałem wcielenia swej mary,
Ujrzałem wydmy i głazy kamienne.

Po złotych zorzach moje serce płacze -
I słyszę ciebie - z oddalenia słyszę -
I rzucam okrzyk w tę przestworną ciszę:
Przebaczam wszystkim - sobie nie przebaczę!

Jesteś jak bóstwo niewidzialne,
W którego istność duch pobożny wierzy,
Ale go z ziemskich nie dojrzy wybrzeży,
Chyba na jakieś mgnienie pożegnalne.

1 2 3 4 ››