Wiersze - Gabriel Leon Kamiński strona 17

Pejzaż polski

 
 
Kapliczki przydroże w deszczu jak u Gierymskiego,
wymodlone doszczętnie, i ta armia niemych cieni
tuż nad polem, u zatrutej studni.
(Kiedyś postne wypominki
szeptane z ust do ust wskazywały drogę,
teraz zaledwie śladem na języku).

Malczewski na rozstajach dróg; nieme
drogowskazy melancholii, szarpane brzegi horyzontu
z siną pręgą świtu u brzegów słońca. Nad ranem
śpiew ptaków i zabłąkane kule
rozbrzmiewają w koronach drzew szczególną muzyką.
Końskie podkowy spięte tuż przy cuglach,
krzesząc przy ziemi snopy zimnych ogni
wbiegają w szalonym pędzie w panoptikum historii.
We mgle, okłamane pokolenia w chocholim tańcu,
wyczekują dźwięku trąbki... o północy
za oknami jedynie rżenie koni; bezimienne armie
trąbią wsiadanego... tak kiedyś
nasi ojcowie uczyli się alfabetu.

Braterstwo, przyjaźń, honor, te proste prawdy
stanowiły nasz węgielny kamień.
Podzieleni, kiedy w końcu nauczymy się
po błędach rozpoznawać prawdę, spoglądać
bez cienia strachu prawdzie w oczy,
wracając do źródeł czystego języka.

Pejzaż polski - liryczny

 
 
Odmówiłem cię w skrzydłach husarii
pod murami wiednia. Pod wieżą mariacką
stać tak długo będę, aż dźwięk trąbki jasny
przeniesie cię z małopolskiej ziemi aż do granic śląska.
W leszczynie brodzę szukając Twoich śladów,
zwodzonym mostem zieleni grodząc góry od morza.
Białowieżą ciebie wytęskniłem nizając echo twoich kroków
coraz bliżej źródeł dunajca. Łagodnie tulę
grzbiety górskich szczytów, tak jak
scałowywać będę z rąk Twoich
spierzchnięte pragnieniem strugi wodospadów.
Potem w milczeniu u bram gniezna
na kawałkach brzozowej kory
spiszę nasz wyśniony prawiek miłości.

Jeno kadłubkiem ci będąc a nie gallem anonimem
u wrót Wratislavii klęczeć będę
w pokutnym kapturze, od świtu aż do zmierzchu
jako błędny rycerz,
jak bezdomny sługa sztuk wszelakich
czekając na zwodzone mosty
naszego przeznaczenia.

Pejzaż tybetański 2007

 
 
Modlitewne młynki obracają we mnie światy
jeden za drugim, jak w nieskończonym
korowodzie inkarnacji. Lhasa
o tej porze podobna jest do sennego jaka.
Pomarańczowe chorągwie
barwią błękit nieba
a żółte czapy lamów
tworzą koronę wspierającą
filary himalajów.
Siedząc w kucki pijemy tłustą herbatę
siorbiąc chłodny poranek minuta za minutą.
Trombity oparte o gliniane dachy
przenoszą nasze szepty ponad górskimi łańcuchami.
Czomolungma lekko pochylony
strząsa z siebie skamieniałe ślady yeti.
Turlają się z górskich wąwozów wprost pod nasze stopy.
Przymierzamy je jak siedmiomilowe buty
szukając po omacku śladów
nierozpoznawalnego. Każdy z nas
osuwa się w cień niosąc pod pachą
zawiniątko wschodzącego słońca. Przesłania niebo
rozpychając horyzont, w półlotosie
pochyla się nad nami
niczym wielki podniebny latawiec
unosząc z wiatrem
mantry dalajlamów.
Obok nas gąsienica czołgu miażdży
resztki stupy.
 
12.12.08/6.03.2009

Pejzaż w Tobie i we Mnie

W Tobie są wszystkie wodospady świata,
łagodne zbocza dolin  na których  jak wędrowiec mogę pogadać z łanią,
a różki jednorożców łaskoczą cię w plecy.

W Tobie są strome wzgórza twardniejących pod palcami sutek,
które zdobywać będę wargami                                                                
rozświetlony świętojańsko nocą.

W Tobie są łąki jasne sztywniejące pasemkami zieleni; biorę je
ustami i wysysam z nich pośpiech, a one  falują wówczas
jak wodorosty. Muszelki Twoich warg chowam pod językiem,
gdy  rafa koralowa sromu wbija się we mnie jak dryfująca arka
wiecznego miłosnego przymierza.

We Mnie są te wszystkie źródła świata,  z których wytryskuje
życie; łączę je we śnie z Twoim oceanem, a piaszczysta mierzeja
utrwala ślady naszych stóp we wszystkich dniach i nocach.

We Mnie mosty zwodzone zawieszone nad gejzerami pożądania
parują nad ranem spełnieniem, a wiatr z południa niesie w sobie
ziarenka słonecznika, w których obraca się tarcza słońca.

Pejzaż w Tobie i we Mnie,
z pierwszych nieśmiałych odkrywczych podróży
poznania, naniesiony na białe arkusze śniegu
wtapia się w  naszą grenlandię.
Gdzieś na horyzoncie maszty dryfującego statku
 z ogniami Świętego Wita nad bocianim gniazdem
 zwiastują ziemię naszego Pożądania.

PL. Solny

 
 
Trzymam w rękach ostry brzeszczot parapetu,
chociaż wiem, że w okolicznych szybach krople krwi
przenicowują zmierzch na drugą stronę;
to po niej odczuwam smak soli na wargach
ciągle w bezwzględnych trybach historii.
A miałem być w waszych rękach drewnianym młynkiem modlitewnym,
podawany z ust do ust jak hostia, odmawiany przez sen,
wielbiony przez sprawiedliwych
mógłbym być pasem startowym nie znanych mi bogów.
Otoczony niebem, odrodzony, mielę czas
od niemych gwiazd po nietrwałe wybrzuszenia wydm morskich,
oczyszczam swój lęk, rozmawiając ziarno po ziarnie.
Tantryczne wycieczki poza skrzyżowania ulic
zwykle kończę na peryferiach, wtedy wracam
do granic wszystkich moich poprzednich postaci;
jestem targiem solnym, jego lustrem,
niepewnym przekupniem własnego cienia,
noszę wewnątrz cechowe znaki giełdy -
handlarki kwiatów układają je jedne na drugich w całopalne stosy.
Pozostaw mnie w pozycji horyzontalnej prześcieradłom,
balsamom, eterycznym woskom
oko w oko z architekturą światłocienia.
 
Styczeń 1999

‹‹ 1 2 14 15 16 17 18 19 20 27 28 ››