Wiersze - Gabriel Leon Kamiński strona 23

Tak mi dobrze, tak mi źle

Tak mi dobrze u twoich stóp odmilczeć
tych osiem godzin w sferze myśli u uczuć.
Tak mi źle, kiedy wiem, że ciało i psyche
i inne ballady po północy wygrywają w nas
pustkę na pięciolinii równonocy
i jeszcze ten cień Malory’ego na szczycie Everestu
przecierający okulary z mokrego śniegu -
ciągle tylko w pobliżu.

Tango ze strachem na wróble

Jak mi pięknie umierasz mamo, ze strachem na wróble
w ramionach, w rytmie nieustającego tanga!
Jak ci się pisze twoja historia, naga, samotna,
wydrapana paznokciami na skórze -
melancholiczka zagubiona pośród domysłów,
uzależniona od sroczych proroctw.

Jak ci się tańczy, w obłędnym kręgu
złudnych nadziei, w ognistym rytmie, gdy
stopy oderwane od ziemi
zawisają na moment w powietrzu
tworząc absolutną pustkę
zanurzoną w Tobie
niczym wodny dzwon?

Jak ci się śni w tej roztańczonej ciemności,
gdy smugi cienia wirują wokół światła,
a ty wspierając się na ramionach ojca
obejmujesz sobą ścianę,
jakbyś pragnęła zapaść się w niej
bez końca, jakby
ten strach, tylko niechcący wykroplił się
z Ciebie
na scenę obrotową życia
zatopionego w swym
szaleństwie.
Jak ci się wiedzie, w tej
przedwiecznej księdze
odkłamanych bajek,
z uśmiechem przymarzniętym do warg,
z ciągłym "strachem na wróble" w dłoniach,
z kryształkami lodu pod powiekami,
w zaprzęgu "Królowej śniegu"
pędzącym na oślep
przez pusty o tej porze
widnokrąg.


Tak cię odnajdę we śnie, że
świat mi się zakręci w głowie,
i iść będę za tobą na
wieczne niewyśnienie
coraz dalej, i dalej
w krainę wiecznego śniegu.

To już ostatnie piętro

To już ostatnie piętro mamo, został tylko
 pojedynczy stopień,
nie ześlizguj mi się po poręczy
w głąb zmęczenia. I tak
odnajdą cię tu jutro i każą wchodzić
od początku na samą górę. Tak jak
ten Syzyf, który toczył kamień,
i w końcu ofiarował mu siebie.


Czuję jak zasnęło w tobie na zawsze
chroniczne zmęczenie;
oddałaś płuca, tak zupełnie za darmo i
serce, nie domyka się wieczorami,
jak zepsuta roleta, przepuszcza tylko tyle
tlenu, że możesz jak ryba
poruszać ustami – tam i z powrotem,
bez możliwości osiągnięcia głębi oddechu.

Dasz radę, wciągnij w płuca ten zimny tynk,
wbij paznokcie w olejną farbę, to będzie
twój własny obraz, portret wewnętrzny,
nie musisz go podpisywać, wystarczy
przyłożyć dłoń, a pot sam przejdzie
przez płótno na wylot, jak ślepa kula;
odziedziczony po przodach rykoszet.
Tylko czemu taki mały niewidoczny wlot,
a tyle krwi wokół; wiem, że
lubiłaś czerwień, szczególnie pod koniec roku,
kiedy przychodził ojciec i wymieniał
wszystkie zamki od twoich snów.
Zamieniał niespokojne wizje
w nieubłaganą władzę losu;
rządzenie światłem aż po ostatni
nieprzenikniony zmierzch...

To już ostatnio piętro, dalej nic nie ma,
odetchniesz z ulgą, kończą się schody, drzwi
stąd niewidoczne wyparły się ciebie, został
tylko ten stromy dach, biegnący zygzakiem
po rynnie, jak most zwodzony
na tamten inny świat.

Bądź ostrożna, nie licz na własne kroki,
oprzyj się całym ciałem
o komin, zbieraj w sobie ciepło
ziemskich rzeczy, na wiosnę
i tak opróżnią strych
ze wszystkiego, co przypomina
nasze życie.

15.04/07/2011

Uczę Się Ciebie

Nauczyłem się otwierać małże, wyprowadzać mrówki z
mrowiska pojedynczo , rozmawiać z liśćmi bezszelestnie,
siadać w milczeniu przed ślimakiem, medytować nad motylami
zawieszonymi bez ruchu nad kielichami kwiatów...

Umiem odczytywać ślady kreta po ruchu  piasku;
moja ostatnia rozmowa z jeżem zawisła w powietrzu
tuż nad skłębionym pobojowiskiem ostów, głogów i jeżyn.
Dotykam  czule spraw ważnych życiowo dla traw, pokrzyw i perzu
tak by przeświadczone były,  iż to ich własne myśli mają nad nimi przewagę.

Ważę na szali czasu śliską skórę  zaskrońca i łuski skrzydeł ważki
ostrożnie niczym kryształ szukając w nich resztek wieczności...
Znam żywioły czasu i przestrzeni na pamięć, potrafię rozwiązywać
labirynty pełne sprzeczności, przeciwieństw i skrajności.   
Potrafię zatrzymać deszcz na brzegu kałuży
i przenieść żabę ponad pasami szybkiego ruchu.

Oswoiłem lawinę, błoto, torf w zodiaku przypadków  i wróżb
tak by stanowiły naturalną ochronę dla naszych strachów i lęków.
Jedynie Ciebie uczę się od początku, krok po kroku –
mozolnie układając osnowę  naszych pojedynczych wątków
 w cierpliwe, czasem szorstkie życiodajne płótno -
blejtram i całun jednocześnie.
                   

Ul. Hallera

Wynoszę cię po kawałku, po cichu, chowam w reklamówkach
i zakopuję w parku, obok psa sąsiadki. Może kiedyś wasze
kości połączy nieziemski spokój. Staniecie
się częścią instalacji zapomnianego nieba, i gwiazd,
matki wkładały nam je w środku nocy pod poduszki,
abyśmy byli bardziej niebiańscy, i błękitni. Aby
mogły nas rozpoznawać bezimiennych;
bez tych nadziei na wskrzeszenie arki przymierza,
szklanych idei, czy
przeźroczystych widoków na przyszłość.

Wykopuję cię po trochu, od niechcenia, i do wielkiej Niedzieli,
wypycham kieszenie wspomnieniami, bo upaść
można na prostej drodze, lub zejść do piwnicy,
aby zobaczyć jak wrastasz w ceglane mury, łączysz
przejścia dla zmarłych sąsiadów, z trasą szybkiego ruchu.
W pogoni za metaforą pięknego jutra, uwodzisz
światłami mijania, kąpiesz się w blasku
polerując irchą mgły nasze
tak podobne do siebie maski. Siadam na progu,
za mną nie ma już nikogo. Oporów
pełny po brzegi przelewa się przez wątłą nitkę Ślęzy.
Wieczorem w przydomowych ogródkach
palimy nasze lęki, dym jest gęsty, wciągam
go w płuca głęboko, ziemia
przerzedziła się jak nasze kości. W świetle
latarni jesteśmy coraz bliżej raju.
Ptaki niecierpliwie kołują nad pustymi
gniazdami. Składam w nich
nasze poświadczone dowody na istnienie.


9.10.2010

‹‹ 1 2 20 21 22 23 24 25 26 27 28 ››