Wiersze - Gabriel Leon Kamiński strona 18

Pociąg jak wstęga Mobiusa

                Kiedy szedłem na stację kolejową, a właściwie biegłem truchtem, drogę przeciął mi niewidomy z białą laską zwieńczoną dwiema trupimi czaszkami. W ich ciemnych oczodołach odbijało się zachodzące dzienne światło. Mijając go, dostrzegłem jak potrząsa nią żegnając
podobnych do mnie podróżnych. Nasze oczy skrzyżowały się na moment, a ja poczułem jak gdybym wchodził w jego ciało na wylot, jak mgłę. Wyrzuciłem to zaraz ze swojej pamięci, i skupiony na tym, by zdążyć wsiąść do pociągu wbiegłem na peron. Wskoczyłem do ostatniego wagonu, przeszedłem szybkim krokiem do środka składu i usiadłem zaraz przy drzwiach wtulając się w wysokie oparcie fotela. Nareszcie jadę, zamknąłem oczy i chłonąc całym sobą rytm wybijany przez koła zacząłem powoli liczyć..1.2.3...to zawsze mnie wyciszało powodując, że oddech, rytm serca i odgłos pędzącego pociągu zlewały się w jeden interwał nieziemskiego spokoju. Dopiero po chwili otworzyłem oczy i od razu za szybą dostrzegłem klucz ptaków lecący na wysokości widnokręgu. Mrużąc oczy przyłożyłem palce do szyby tak ściśle jakbym robił ich odlew. Ptaki przefruwały między nimi, a ja wyobrażałem sobie, że wytyczam na niebie ich własną napowietrzną trasę. To zajmowało mnie do momentu aż zniknęły w promieniach zachodzącego słońca.
Dopiero teraz rozejrzałem się po wagonie. Poza mną siedziało w nim kilka kobiet plecami do kierunku jazdy, jedna rodzina z dwojgiem dzieci, starsza kobieta z wielką torbą i mężczyzna na oko wyglądający na emerytowanego kolejarza, w przetartym mundurze, i kolejarskiej czapce. Zawsze marzyłem o zawodzie kolejarza, szczególnie uwielbiałem obserwować stare parowozy pijące cierpliwie wodę z wielkich kranów, zwłaszcza kiedy wylewała się z ich przepastnych czeluści wielkimi strugami rozbryzgując się na wszystkie strony. Niestety teraz można było oglądać je na bocznicach, jak stare zużyte mityczne stwory pozbawione tej hipnotycznej siły. Teraz elektryczne składy pozbawiły moją wyobraźnię tych wszystkich doznań.
             Pociąg dość szybko przesuwał się po horyzoncie, jego cień w zachodzącym słońcu wyglądał niczym wstęga miniaturowej kolejki; miałem taką dopóty dopóki przepalony transformator nie spalił się wraz ze zwrotnicą, a miękki plastyk nie wybrzuszył elektrowozu.
           Ludzie zajęci rozmową, rozpakowywaniem prowiantu nie zwracali na mnie uwagi. Ale ten spokój wydał mi się co najmniej dziwny. Po jakimś czasie przypomniało mi się, iż minęliśmy jakąś małą stację, a za chwilę pojawił się za oknem drewniany zaniedbany dworzec Miękinii, przy którym pociąg zgodnie z rozkładem powinien się zatrzymać. Co prawda nikt nie zbierał się do wysiadania, ale może ktoś chciał do niego wsiąść, pomyślałem rozglądając się wokół. Niestety nie zauważyłem, aby pasażerowie poruszeni jak ja tym spostrzeżeniem zdradzali jakiś niepokój. Moje wątpliwości rozwiało małżeństwo z dziećmi; uśmiechali się do nich, i czule zajmowali je rozmową, a ich rozbrajający stoicyzm spłynął na mnie kojąco jak kiedyś dotknięcie ręki mojej matki. Obrazu dopełniło stadko saren za oknem pociągu nieśpiesznie przemieszczające się po polu kapusty. Przymknąłem ponownie oczy i zobaczyłem wyraźnie cień niewidomego z dziwnymi trupimi czaszkami wieńczającymi jego białą laskę. Wysoko podniósł ją do góry i potrząsał chwilę jakby odprawiał nas w nieznane.

- 2 -


         Kolejne miasteczko, chyba to było Przedmoście Święte mignęło mi przed oczyma, na peronie nie było żywego ducha. Nikt też nie szykował się do wysiadania. Pamiętam jednak jak na stacji poszukując tego pociągu, spojrzałem mimochodem na spis przystanków na jakich powinien był się zatrzymać. Było ich około dziewięciu, a może dziesięciu. Znowu wątpliwości zakradły się do mojej głowy. W końcu doszedłem do tego, że chcąc nie chcąc muszę nawiązać kontakt z moimi towarzyszami podróży. Gdy zbierałem się w sobie by wstać, nagle jakby na zawołanie rodzina z dziećmi i starsza Pani z ogromną torbą zaczęli wyciągać ze swoim bagaży złożone w kostkę koce, pled i małe poduszeczki. Zbiło to mnie z nóg. Przysiadłem obserwując jak szykują się do spania. Rozścielali powoli na ławkach koce, potem ułożyli poduszki tak, jakby ćwiczyli tą czynność od zawsze. Mościli się na ławkach kurcząc nogi, i po chwili ich zwinięte kocie sylwetki wtopiły się w wykładane pluszem fotele. Znużony jednostajnym stukotem kół starałem się łowić senność końcem powiek, ale kolejno mijane stacje i miasta powodowały, iż niepokój i ciągłe pytania o to, dokąd jedziemy nie opuszczały mojej głowy. Nie wiedziałem co robić; układający się do snu podróżujący, jednostajny pejzaż przynosiły otępienie, ale z drugiej strony moja jaźń i wyobraźnia pracowały pełną parą. Spróbowałem uchylić okno czepiając się całym ciężarem ciała niewygodnej wygiętej w łuk klamki. Nic z tego, ani drgnęło. Podszedłem do następnego, to samo.
 - Czy nie sądzicie Państwo, że jedziemy za szybko - wykrztusiłem w końcu.

         Moi towarzysze podróży nie unieśli niestety nawet powieki. Jako człowiek stojący od pewnego czasu mocno na nogach, po życiowych przejściach nie należę do strachliwych, ale cała ta podróż napawała mnie tylko wątpliwościami, że wystarczyłoby pewnie na całe dochodzenie. Niestety nie mogłem być jednocześnie przesłuchiwanym i przesłuchującym.
Hmm, cała ta podróż, a minęło już pewnie z parę godzin zmieniła moje zdanie na temat upływu czasu. Nie wiem dlaczego, ale mijane miasta i stacje wyglądały jakby były do siebie bardzo podobne. Wydawało mi się, iż kręcimy się w kółko, jak miniaturowa kolejki z dzieciństwa.
Mijane dworce i perony były wyludnione by nie powiedzieć wymarłe, wokół żywej duszy. Nie chciałem aby mój ciągle podsycany niepokój przemienił się w panikę, dlatego wyjąłem kartkę papieru z plecaka, i zacząłem grubym pisakiem kreślić na niej poniższy tekst:: "JADĘ W DRUGIM WAGONIE...TEN POCIĄG NIE ZATRZYMAŁ SIĘ NA ŻADNEJ STACJI, PROSZE POWIADOMIĆ MOJĄ RODZINĘ...LUB NAJBLIŻSZY POSTERUNEK... NIE WIEM DOKĄD JEDZIEMY...NIE MOGĘ OTWORZYĆ OKNA ANI DRZWI...POMÓŻCIE MI...
           Kończyłem zdanie gdy mijaliśmy kolejne tym razem dość spore miasto, pewnie była to Środa Śląska, pociąg jakby zwolnił aby po chwili w której minęliśmy dworzec znowu przyśpieszyć...
Zacząłem uderzać rytmicznie rękami w szybę, próbując jednocześnie uchylić okno. Na darmo. Przykleiłem palcami kartkę do szklanej płaszczyzny mając nadzieję, że może ktoś ją zauważy. Machałem drugą ręką, uderzając zwiniętą dłonią w grube szkło. Nikt ze współpasażerów nie zwracał na mnie uwagi, drzemali, dzieci wtulone w ramiona kobiety nawet jakby uśmiechały się przez sen. Patrząc na nie przez moment pomyślałem, iż może jestem nienormalny albo tak przemęczony, że zwykłą szybką podróż pociągiem traktuję jak jakiś niezwykły tajemniczy incydent. Zbliżaliśmy się nieuchronnie do końcowej stacji, Wrocław Główny. Podniosłem plecak, zarzuciłem go na ramię i tak przygotowany czekałem na ten moment, kiedy wagony i ciężki elektrowóz wtoczą się ze zgrzytem hamulców na duży oświetlony dworzec.
- 3 -

Udało mi się uchylić rozsuwane drzwi na korytarz, wcisnąłem się przez nie na rozhuśtaną metalową podłogę łączącą wagony. Tańczyłem na piętach gdy skład ostro wchodził w zakręt. Zgrzyt blach ocierających się o siebie przywrócił mi ostrość widzenia. Zawieszony między dwoma wagonami patrzyłem na jego uśpione wnętrze. Moi znajomi z podróży skuleni na siedzeniach nie przerywając drzemki zdawali się być kompletnie niezainteresowani tym by opuścić jego wnętrze. Prawie zadomowieni z otwartymi bagażami i nadjedzonymi kanapkami podobni byli do stałych mieszkańców. Podzielili między siebie siedzenia oddzielając je walizkami i ogromnymi podróżnymi torbami. Ba wyglądało to tak, jakby zabrali ze sobą cały swój dobytek. Gdy tak zastanawiałem się co mogło się nań składać światła miasta wypełniły pociąg potokiem jasności. Oślepiała, wręcz onieśmielała, mimo to stałem skurczony w sobie, gotowy jednym skokiem pokonać oddzielające mnie od peronu rozsuwane metalowe drzwi. Jednak w miarę jak zza szyby wyłaniały się bryły rzęsiście oświetlonych budowli, pociąg ani myślał zwalniać swój bieg,.wręcz czuło się jakby zaprogramowany był na nieustającą jazdę po jakieś z góry wytyczonej trasie. Mijając ostatni napis z nazwą stacji Wrocław Mikołajów kopnąłem w drzwi tak mocno, że poczułem to w całym ciele. Skrzywiłem się, i kątem oka dostrzegłem jak starsza kobieta ocknęła się wybudzona z drzemki. Podniosła leniwie powieki i półprzymkniętymi wargami wymówiła jakby recytując:
- MY TU JESZCZE WRÓCIMY, NIECH SIĘ PAN USPOKOI, MY W TO MIEJSCE JESZCZE NA PEWNO WRÓCIMY...i znowu zapadła w odrętwiające snoczuwanie.
           Nie wiedziałem co jej odpowiedzieć, stałem na chwiejącej się metalowej podłodze coraz mniej pewny tego co robię, bujając się między dwoma wagonami. Światła miasta nagle zgasły jakby zdmuchnięte, a ja zrezygnowany i pogodzony z losem usiadłem znowu koło drzwi na ławce śledząc spod przymkniętych zmęczonych powiek ciemność przesuwającą się za oknami. Nagle wyrósł z niej rozcinając mrok znajomy cień niewidomego z białą laską w ręku. Stał na końcu nasypu i unosząc ją wysoko w górę machał nią jakby chcąc rozproszyć czerń nocy.
Gdy zniknął z pola widzenia, rozsiadłem się wygodnie, i tak jak moi znajomi z pociągu podkurczając nogi ułożyłem się niczym ślimak w niecce ławki przygotowany na nieskończenie długą podróż...

Pole niczyje

                                                                                               Pamięci Marianny Bocian
 
Jakie mi pole uczyniło pustki,
że w nim tyle miejsca odłożonego na czarną godzinę?
Aż po horyzont rozmawiam z ciemniejącym błękitem,
a jeszcze muszę nakarmić moich braci mniejszych
i światło podciągnąć pod powałę –
to moje prace pierwsze i ostatnie zarazem.
Wiem, skreśliliście mnie ze swego życia niechcący,
jak strzepuje się popiół albo kurz z obrazu.
A przecież kres ujarzmić w szarości i nad ranem, to jak  dotknąć
obolałego oddechu – 
a Jasność niczym matka  Cień ogarnie i sobie pomilczy.
We włosiennicy tyle miejsca jeszcze zostało,
że wiatr przebiegając przez rżysko,
okiennice zamyka na oślep i odchodzi na palcach;
jedynie to Odwrócone Światło, wyczerpane czekaniem,
niezamówione, czuwa przy mnie, wierne do końca.
Jest w nas czas rozliczony i niedokonany,
taki, który rąbek snu zahaczy na wieczne nieoddanie,
nie można bowiem okłamać siebie na przekór –
pamięć upomni się o swoje, podliczy długi
i tylko na niby podaruje wieczność, na ten jeden moment,
kiedy Słowo stało się wieżą Babel pospolitą,
bo niecodzienną.
 
(Na zdjęciu, od lewej: Marianna Bocian, Stanisław Srokowski, NN)
 
7.04.03/21.07.08

Poloniusz do Kleukosa – w Idy

 
Każdy z nas ma tu swój kawałek ziemi
lub chociaż miejsce,
gdzie można zapraszać zmarłych.
Ale żyje się tu nędznie – z dnia na dzień.
Ludzie wyzuci z wiary stoją w kilku kolejkach naraz..
Wierz mi, bogowie zamilkli chyba na zawsze;
ognie święte przeszły wilgocią zabobonu.
Zgliwiałe chorągwie, proporce i godła
zwisają bez życia z wyszczerbionych murów miasta.
Jeszcze tylko agora tętni krokami przyjezdnych,
ale oni tylko na moment wchodzą w nasze losy,
i wychodzą bez słowa.

Wielkie idee,
o tych nikt już nie wspomina
bojąc się kpiny, i posądzenia o stronniczość
umierają bez słowa.
Zwykłe prawdy wyśmiewane są
lub przemilczane; tak jest bezpieczniej -
nie wychylać się z szeregu.
/Pamiętasz jeszcze rzeź hoplitów pod termopilami
spalone floty u wrót hellady i zgliszcza rzymu/

Ludzie wolni coraz częściej oddają się
w niewolę własnych przyzwyczajeń i nałogów.
Wypierają się pamięci, oszukują siebie,
by budować chwilowe wieże z piasku i
udomowione łuki triumfalne.
Tak tu płynie codzienność Kleukosie zwana
cudem życia.
                           
Filozofowie omijają nas z daleka,
szkołę perapatetyków zamieniono
na hospicjum; hedonizm
dogorywa w bandażach
przyśpieszonej starości.
Tylko czas jak jak już ci pisałem
wyprzedzając nasze kroki
zostawia głębokie ślady na piasku.
                                          
Może ktoś odnajdzie kiedyś
w skorupach tego dzbana
moją pieczęć i spis inwentarza.
                                         
Haron spóźnia się;
styks płytki o tej porze, i nie wiem
czy zdążę przepłynąć na drugi brzeg
by pozdrowić Kybele na moście...
                     
Z powiekami na których obol
odcisnął krajobraz dzieciństwa
przywitam znowu matkę i ojca.
ponownie tylko po stronie
zachodzącego słońca.
 
5.04.05/8.09.08
                             
                                        
 

Pomywaczka z baru „Metalowiec

Jej twarz bezradna, zabarwiona zmęczeniem
zsuwa się coraz niżej, aż na plecy.
Zgarbiony uśmiech przerwany w połowie ust
rozprysł się na jej wargach jak zagubiona
krucha mydlina.
Oczy przypominają dwa zrogowaciałe naskórki.
Wiernie popękana twarz osadzona w głębokich
zmarszczkach wyraża bezsens i pustkę.
Z jej dłoni nic nie wywróżysz oprócz zmęczenia.
Z linii papilarnych rąk nic nie wyciśniesz
oprócz wody.
Tyle w niej życia ile proszku do szorowania.
Koroną cierniową jej palców żelazna myjka.
Unosi się codziennie w mydlinach
po końce powiek zamoczona w parze.
Jedynym krajobrazem: wystygłe palniki
kuchni gazowych.
Zdejmując gumowe rękawiczki
sprawdza mimowolnie
czy aby nie zostały w nich jej ręce.
zawieszone w powietrzu
jak sznury na mokrą bieliznę

Spowiada się na kolanach
z rozbitych talerzy
przed koszem
na mokrą bieliznę.

Jej jedyną golgotą
przypalone garnki.


1975

Popielnik

 
 
W samym rogu popielnika
przycupnęłaś, tak prawie niechcący,
nie czując  bólu stawów
ani migreny.  Opuchnięta łękotka
przestała być dowodem na istnienie.
Łagodnie wyjmuję cię na szufelce, aby nie uronić
z pieca sekundy żaru, nawet tych drobin popiołu
we włosach  i na języku.
Nawet nie wiesz jak tego roku słońce pali,
w samym środku lata.

Teraz jesteś taka osobna, lekka jak piórko
albo łódka z balsy. Taka dostojna
w swym oddaleniu  od rzeczy cielesnych,
przewrotna w niewidzeniu siebie.
Przeczuwasz pokój w całej jego perspektywie,
wydłużył się, schudł, pości –
od podłogi - aż po sufit. Medytuje
nadrealizm śmierci,
to  dobrowolne odejście
od form stałych na rzecz absolutnego
r o z p r o s z e n i a.

23.04.12

‹‹ 1 2 15 16 17 18 19 20 21 27 28 ››