Wiersze - Gabriel Leon Kamiński strona 19

Popiół

Nawet nie wiem kiedy dostrzegłem na skórze
tę dziwną łuskowatą szarość. Początkowo
sądziłem że jest to wysypka spowodowana
jakąś zewnętrzną infekcją na którą skóra zareagowała
wytworzeniem ochronnego pigmentu. Później próbowałem
to zmyć lecz woda spłynęła po skórze niemal jej nie dotykając.
Po pewnym czasie wykorzystałem wszystkie znane mi sposoby
lecz bez rezultatu. Wszystko nagle zjednoczyło się
przeciwko mnie w jeden nieskończenie długi
wąż niepisanych reguł i znaków. Jakieś inne
życie spostrzegłem na szybach. Ten niezrozumiały czas
istniejący między kartkami poszarzałych kalendarzy.

Następnego dnia gdy ścierałem kurze ze zrośniętych ze sobą
mebli dostrzegłem podobieństwo zachodzące między szarością
narosłą na mojej skórze a kurzem. Potem wybierałem popiół
z pieca. Rozpylony zaczął osiadać na podłodze.
Zdmuchnąłem go i wówczas zobaczyłem jak szarość na skórze
zlewa się z popiołem w jedno pasmo milczenia.
Nie skojarzyłem sobie tego z żadnym znanym mi przypadkiem
ubierania się w „drugą skórę". Mimo to pomyślałem
że jestem jak aktor znający swoją rolę
lecz nie znam jeszcze na pamięć tekstu jaki mam wygłosić
w sztuce bycia sobą a co najwyżej kimkolwiek.

październik 1977

Poprzez krew do świtu

                                                                                         pamięci mojej mamy Anny




Od kiedy moja krew zastygła już nie
boję się wylewów, moje stygmaty
otwierają się w nocy.
Wycieka ze mnie nasz zbiorowy strach, wykraplam
z siebie Lenino, Festung Breslau, Berlin,
kropla po kropli coraz bliżej
pokoleniowego odkupienia. A oni,
rocznik końca wojny, stoją
po obu krawędziach mego snu
ranni, w postrzępionych onucach, odwodnieni
nieopierzeni, niespełna dwudziestoletni,
otwierają płytkie groby, próbują rozprostować nogi.
Śnią mi się, kiedy giną we mgle.

Moje wojenne stygmaty jak fotografie bliskich
otwierają się po północy,
krew jest gęsta, brudna, pachnie darnią,
Oni maczają w niej brzozowe drzazgi
stawiając niezdarne krzyżyki na zesztywniałym
od krwi prześcieradle świtu.
Dzisiaj skrzynka na listy znowu jest pusta...

Portret - zima 2004

Szkicuję z pamięci na oszronionej szybie
Twój portret, niezdarnie łącząc
topniejące kryształy śniegu w owal twarzy.
Nad brwiami umieszczam ten niesforny kosmyk włosów,
później chucham na policzki
wytapiając z nich spóźnione rumieńce.
Zastanawiam się dłużej nad ustami;
roześmiane kąciki kryją w sobie
gorące źródełka skrytych namiętności.
Wyobrażam sobie wargi, na wpół rozchylone
nieprzewidywalne o zmierzchu, milczące -
dla nich mógłbym wstrzymać oddech  na zawsze.
Nie wiem jeszcze jak je utrwalić
w topniejącym pod palcami szronie.
Nie potrafię oswoić mrozu, który jak czarodziej
podkrada się w okolice skroni i maluje
wokół nich roziskrzone girlandy śnieżynek.
Chciałbym objąć szybę, i przytulić się do niej całym ciałem.

Jest już późno, nawet Utrillo po tamtej stronie okna
zamyka pudło farb, i zanurzając pędzle
w paryskim błękicie rozcieńcza pejzaż
w absyncie nierzeczywistości...

Wiem już jak namaluję twoje usta -
z całych sił pocałuję w tym miejscu taflę szyby,
tak długo, aż wytopię z niej lodową tęsknotę
i  zobaczę po tamtej stronie
twoje żarzące się oczy,
niezmienne wpatrzone  w  ten jeden punkt
na mapie naszego prywatnego wszechświata

Powrót pana Swena, czyli historia kołem się toczy

                                             



Foto. Górka "Blacharska" z której Pan Swen "kołem" się toczył.




Po słynnym w całej naszej dzielnicy zniknięciu p. Swena w objęciach płomieni, a właściwie ulotnieniu się wraz z nimi, nikt z nas nie wierzył w to, iż kiedykolwiek jeszcze go zobaczymy. Czasem pojawiał się w naszych snach, skurczony, opleciony językami ognia, aby po chwili ulecieć pod postacią chmury przez okno, tworząc na tle nieba kształt nieregularnego pióropusza.
Kilka razy słyszeliśmy od naszych sąsiadów, że pan Swen "doleciał" aż w okolice górki Blacharskiej i tam, gdy działkowicze wygaszali ogniska, siadał na kamiennym kręgu i przez całą noc podtrzymywał ogień czekając na niespodziewanych gości....
Brakowało nam jego pomysłów, humoru i tego, że odnosił się do nas jak dorosłych, co wśród naszych rodziców wzbudzało zwykle niepokój, no bo jak to można szczeniaki, z tornistrami i kapciami przewieszonymi przez ramię, traktować jak normalnych ludzi.
W tym wszystkim najlepsze było to, iż uwielbialiśmy bawić się na stokach naszej ulubionej górki, o którą czasem toczyliśmy boje z chłopakami z Oporowa. Zwykle chodziło o to, który z nas zbierze więcej łusek po nabojach z rowów strzeleckich na zaimprowizowanym poligonie zorganizowanym przez pobliskie koszary. Właściwie to prawie codziennie byliśmy na górce, udając po trochu, że się bawimy, a tak naprawdę rozglądaliśmy się ukradkiem, czy czasem nie dostrzeżemy gdzieś p. Swena lub jego śladów.
Zbliżał się koniec tygodnia, postanowiliśmy rozpalić ognisko i upiec parę ziemniaków podprowadzonych ze szkolnej stołówki. Siedzieliśmy już na samym szczycie góry, kiedy od strony parku Tysiąclecia dostrzegliśmy zbliżającego się ku nam Gena, toczącego obręcz na drucie. Bawiliśmy się nią kiedyś, ale ostatnio uznaliśmy, że jesteśmy już na to za starzy. Tym niemniej pomysł Gena  "zabawy z obręczą" wydawał nam się na tę chwilę odkrywczy.
Dość szybko roznieciliśmy ogień. Las był suchy, kamienie usypane w koło gwarantowały, że nie spalimy go, chyba żeby zerwał się znienacka wiatr, ale i na to byliśmy przygotowani; każdy z nas na wszelki wypadek przyniósł w worku na kapcie trochę piasku.
Cylek przygotował patyki, ja kartofle. Geno wszedł w końcu na górę i zamiast wziąć od nas nadziany na patyk kartofel ni stąd ni zowąd wrzucił obręcz do ognia.
- Co robisz !- zakrzyczeliśmy jednocześnie, myśląc po cichu, iż pewnie też byśmy tak zrobili. Wokół posypały się iskry.

                                                           -- 2  --


- Aj, czego chcecie, wymyśliłem fajną zabawę, widziałem to, jak byłem u ciotki na wsi.
Skupieni na obracaniu kartofla w popiele udawaliśmy, że to nas nie interesuje.
- Bierze się rozgrzaną obręcz patykiem - kontynuował dalej Geno.i puszcza ze zbocza, zaraz zobaczycie sami...
Bardziej głodni pieczonych kartofli niż nowej zabawy udawaliśmy, że nie bawi nas to tak, jak jego. Kartofle były już prawie czarne, obręcz zaczerwieniła się od ognia i tak prawie jednocześnie wyciągnęliśmy z ogniska ziemniaki, a Geno obręcz, sprytnie nadziewając ją na długą gałąź. Był już zmierzch, w powietrzu czuć było rześką wilgoć zbliżającej się nocy.
Geno podszedł do zbocza i puścił koło z najwyższego brzegu. Dopiero teraz, gryząc ostrożnie gorące kartofle, zobaczyliśmy, o co mu chodziło. Toczące się koło rozsypywało wokół siebie trzeszczące iskry, a wilgotna trawa syczała jak wąż. Ślad po gorącej obręczy wyglądał tak, jakby ktoś w tym miejscu próbował wypalić łąkę. Spodobał się nam pomysł Gena, tym bardziej, że z górą tydzień temu oglądaliśmy film "Gwiazdy Egeru", gdzie obrońcy miasta puszczali na Turków ogromne płonące drewniane koła. Cylek jak tylko obręcz dotarła na dół wręczył Genowi swojego kartofla.
- Jedz, ja ją przyniosę – powiedział.
Popatrzyliśmy po sobie, właściwie to każdy z nas marzył po cichu o tej chwili, ale nie mogliśmy dać znać, że tak nam na tym zależy, iż nawet te długo oczekiwane kartofle już nam nie smakowały tak jak na początku.
Cylek zbiegł na dół, a my gryźliśmy gorące, lepiące się do warg pieczone ziemniaki.
- Proponuję losowanie, żeby było sprawiedliwie, rzekłem powoli, udając, że delektuję się ciepłym miąższem.
- Dobra, może być - odparli jednocześnie Rudek i Mały.
Dwudziestogroszowa moneta wskazała na mnie. Cylek nie bez ociągania wręczył mi koło. Ogień w międzyczasie przemienił się w żar, wrzuciłem go weń. Wpatrywaliśmy się hipnotyzująco, jak ten po chwili zmienił je w stalową, rozżarzoną kolistą wstęgą.
Chwyciłem tę samą osmaloną gałąź i podniosłem nią koło, podszedłem do stromego zbocza góry i uważając, żeby nie upadło, pchnąłem je w dół. Niespodziewanie obok mnie przemknął Geno. Trzymając się za szyję, zwinął się w kabłąk jak na wuefie i pomknął w dół zboczem góry. On i rozżarzona obręcz tworzyli w zapadającym zmierzchu niesamowite wrażenie. W gasnących iskrach, które zostawiała za sobą rozgrzana obręcz, wyglądali jak nieziemskie istoty, wynurzając się, to znów niknąc w ciemniejącym powietrzu. Gdy prawie nie było ich już widać, nagle pojawił się obok mnie wysoki cień... pana....Swena.
                    
                                                         -- 3   --

To był on, w swojej sztruksowej marynarce, w błyszczących nowych butach, zupełnie jak wtedy... Zaniemówiłem, Cylek nieruchomo tkwił z nadgryzionym ziemniakiem w ręku, Mały stał się jeszcze bardziej mikry, a Rudek wytrzeszczał oczy, jakby im kompletnie nie dowierzał.
- Tak, chłopcy, to ja, wtedy to była tylko sztuczka, przepraszam, że was przestraszyłem, ale musiałem zniknąć, żeby prawdzie stało się zadość – powiedział pan Swen.
- Ale jak pan się "ulotnił"? - spytałem podejrzliwie.
- No wiesz, nie zdradza się takich rzeczy, gdyż nie będą już miały w sobie tej tajemniczej siły, to jedna z moich nowych umiejętności – odparł.
Dopiero teraz dotarło do nas, że rozmawiamy z żywym panem Swenem, tym od zapałczanego zamku i magicznej sztuczki z płonącą "szturmówką". Nieważne już było, co się z nim działo w międzyczasie, teraz znowu był naszym znajomym sztukmistrzem z Przodowników Pracy.
- Widzę, że wy też nie próżnujecie i znaleźliście sobie nową zabawę, mówiąc to skinął głową w stronę wynurzającego się ze zbocza Gena z naszym kołem w rękach.
- Tak, czasem coś wymyślimy, ale pewnie za jakiś czas nam się to znudzi - odpowiedziałem nie zwracając uwagi na to, co myślą o tym Cylek, Geno, Rudek i Mały. Pan Swen kiwnął machinalnie głową, jakby w ogóle nie słuchał tego, co mówię, lecz wpatrywał się za to w obręcz, którą Geno trzymał w ręku.
- Ciekawa sprawa, turlać się tak ze zbocza, co chłopcze - rzekł do Gena pan Swen.
- No pewnie, psze Pana - odrzekł speszony. Teraz dopiero dotarło do niego, że to pan Swen – żywy, taki, jakim go widział w momencie, kiedy wchodził w podzelowanych butach na łepek zapałki.
- Powiedz mi, jak ty to robisz, że turlasz się ze wzgórza jak ta obręcz? - zapytał Gena.
- Normalnie, tak jak nam pokazywał pan na wuefie, chwytam się mocno za szyję, tak żeby zgiąć się w pałąk, ale najlepiej robić to tuż przy zboczu góry, a potem spadam w dół jak kamień lub jak to koło – odparł zapytany.
- Ciekawe, chłopcy, ciekawe - mówiąc to pan Swen kiwał głową i przymykał oczy, jakby o czymś intensywnie myślał.
- Teraz ja, rzekł nagle stojąc za mną Mały.
- A może pozwolilibyście mnie, odparł machinalnie p. Swen?
- Czemu nie - rzekł Geno, a ja twierdząco przytaknąłem.
Pan Swen zdjął marynarkę, podkasał rękawy koszuli, wziął obręcz z rąk Geno i wrzucił do żaru.

                                                          -- 4 --


- Musicie dorzucić drewna, bo zgaśnie, rzekł pewnym siebie głosem, łamiąc naszą gałąź.
- Zrobi się, proszę Pana - odpowiedzieliśmy prawie chórem. Tylko Mały stał nadąsany, gdyż właśnie przepadła mu jego kolejka.
Ogień znowu rozjaśnił nasze twarze, a latarnia stojąca na dole, zbocze naszej góry. Pan Swen fachowo przewrócił obręcz na drugi bok i rozgrzaną do czerwoności nadział na grubą gałąź
okorowaną przez niego nożykiem wyciągniętym z kieszeni.
Teraz uważajcie, chłopcy - powiedział. Podszedł na skraj zbocza i lekko, jakby to robił od zawsze, spuścił obręcz z góry. Teraz to ja "związałem" się rękami z własną szyją i tak podobny do rozgrzanego koła sturlałem się w ślad za nim. Pan Swen pokiwał z uznaniem głową i ni stąd ni zowąd zaczął poruszać szyją, potem wyciągnął do góry ręce i stanął na palcach, jakby chciał jeszcze urosnąć o parę centymetrów.
- Ja nie jestem tak giętki jak wy, dlatego muszę trochę poćwiczyć zanim sam spróbuję – powiedział.
- Jak to, chciałby Pan stoczyć się z naszej góry tak, jak my to robimy? - spytał niedowierzająco Geno, wyczuwając w samym tylko pomyśle p. Swena dużą dozę uznania dla nas.
- Oczywiście, zawsze o tym marzyłem, kiedy byłem w waszym wieku, tam, gdzie mieszkałem, nie było żadnej dużej góry, ba nawet lichego pagórka, tylko pola i równiny
Skończyłem właśnie wchodzić na górę z obręczą, kiedy kiwali głowami ze zrozumieniem.
- O co chodzi, Rudek? -zapytałem.
- Pan Swen będzie się turlał za obręczą - odrzekł krótko.
Nie chciało mi się wierzyć, ale gdy zobaczyłem, jak pan Swen próbuje leżąc na trawie zgiąć się w pół i sięgnąć rękami szyi, nie zadawałem już żadnych zbędnych pytań. Wszystko było jasne, p. Swenowi do tego stopnia spodobała się nasza zabawa, że staje się jednym z nas. Gdyby ktoś jeszcze kilka miesięcy temu wspomniał o tym, to wyśmiałbym go, ba może nawet wygwizdał.
Tym razem to Rudek rozgrzewał koło, a pan Swen już bez żadnego wysiłku sięgając palcami do szyi łapał ją w splecione dłonie, tworząc ze swego ciała rodzaj elastycznej obręczy.
Rudek jak mógł, najszybciej wyjął rozpaloną do czerwoności obręcz i poczekał przez moment, aż pan Swen na samym skraju stromego zbocza zegnie plecy w kabłąk i zamieni się giętkie "żywe" koło. Wszystko, czego dotknął się p. Swen, przemieniało się zawsze w prawdziwą sztukę. Tak stało się i tym razem, kiedy razem z obręczą turlał się ze zbocza, tworząc w ciemnościach roziskrzoną imitację filmowego "egerskiego" koła. Na dole, jakby nigdy nic, rozprostował się, otrzepał spodnie ze źdźbeł trawy i chwytając w ręce ostudzoną obręcz zamachał nią w naszym kierunku. W tym momencie poczuliśmy się tak ważni, iż patrząc po sobie, myśleliśmy tylko o tym, że to właśnie nas, uczniów z Blacharskiej, naśladował p. Swen.
 
                                                               --  5  --

Było już dobrze po dziesiątej, kiedy gasząc ognisko rozchodziliśmy się do domów. Pan Swen nie poszedł jednak w stronę naszego bloku, lecz skręcił między ogródki działkowe i zniknął za drzewami tak, jak szeptali o tym wcześniej nasi sąsiedzi.
Przez całą drogę przekrzykując się wzajemnie rozmawialiśmy tylko o tym.
Od tego czasu minęły jakieś dwa dni, kiedy idąc zboczem górki Blacharskiej zobaczyliśmy na szczycie p. Swena, który właśnie próbował sturlać się z jego skraju. Widać było, że opanował tę sztukę do perfekcji; fachowy, mocny chwyt za szyję i odepchnięcie piętami nawet na nas robiło wrażenie. Potem jeszcze kilka razy widzieliśmy go jak turlał się z różnych miejsc w dół, a gdy już staczał się ze zbocza góry, wyglądał jak prawdziwe "żywe" koło, tylko jego koszula migotała nam pośród niekoszonych wysokich traw.
W piątek zawsze szliśmy po lekcjach na wysypisko, żeby poszperać między hałdami. Kolejnym naszym pomysłem,było, zbudowanie drewnianej platformy na kołach, za pomocą której moglibyśmy zjeżdżać z góry nawet w czasie deszczu.
Wyszliśmy zza gęstych krzaków porastających zbocze, gdy nagle drogę przeciął nam pan Swen zwinięty w kabłąk, turlający się po płaskiej drodze, nie wiadomo jakim sposobem.
- Witajcie, chłopcy, rzekł uśmiechając się do nas rozbrajająco, jak niewinne niczemu dziecko.
- Widzicie, tak też można - powiedział - i wygiąwszy plecy rozpędził się, a następnie przemieścił wzdłuż ścieżki wydeptanej przez działkowiczów.
Byliśmy tak zaskoczeni, że gdyby ktoś nas teraz zobaczył w tej pozie, pomyślałby, iż ma do czynienia z "dziećmi specjalnej troski", jak mówiła zwykle o nas wychowawczyni.
Pan Swen zniknął za zakrętem, a my w dalszym ciągu tkwiliśmy po uszy w swoim zdziwieniu, nie odzywając się do siebie, jakbyśmy "zapomnieli języka w gębie" - tak mówiły nasze matki, gdy złapały nas na kłamstwie.
Minęło lato, potem zaczął się kolejny rok szkolny,a pan Swen wciąż wurlał się nam pod nogi z tym swoim uśmiechem przyklejonym do ust. I tak od tamtego czasu w naszej dzielnicy mówiło się kolokwialnie: - Popatrzcie tylko na pana Swena, historia zawsze kołem się toczy...

Wrocław 6.05/1119.06.11

Poznanie w świetle równonocy

                        




                             Poznałem Cię w świetle równonocy,
                             kiedy Słońce, Księżyc i Niebiańskie Rzeki
                             pełne przestrzeni i melancholii
                             stykając się twarzami
                             stawiały mosty zwodzone ponad horyzontem
                             złamane w pół jak tęcza...


                             Szliśmy obok siebie, przejścia podziemne otwierały się
                             światłem; wyrzuciliśmy klucze za siebie jak w bajce.
                             Wszystko, co było w nas w tej chwili
                             nazywaliśmy po raz pierwszy
                             ciesząc się z każdego słowa...
                             Chwile milczenia jak mandale zostawiały na chodniku
                             muzyczną pięciolinię; wspinając się na palce ponad horyzont
                             wrzucała tak od niechcenia
                             napotkanym przypadkiem  ludziom
                              zagadkową radość życia -
                             czasem rozwiązywali ją jak krzyżówki
                             ale najczęściej wrzucali do kosza.

                             Szliśmy brzegiem Odry mając za plecami Katedrę i     
                             cień Muzeum Narodowego; płótna Fijałkowskiego w swojej
                             geometrycznej  gnozie pojawiały się
                             znienacka jak tajemne ścieżki
                             kub drogowskazy
                             odbiciem na wodzie...
                             Ślady po nich,  to ten delikatny uśmiech
                             w kącikach twoich warg  i szmer cienia pod powiekami.

                             Siedząc na trawie śledzimy odbity w wodzie zwierzęcy
                             zodiak pobliskiego ZOO...
                             Kajaki  w pełni słońca będąc czymś
                             pośrednim między ważką a rybą jak na płótnach Serrault’a
                             zwiastowały wspólnotę naszych spojrzeń.

                             Trzymałem Cię za rękę, gorące wrześniowe powietrze
                             utrzymywało nas w błogostanie...
                             dopiero długi pocałunek przy  Ścinawskiej oznaczał koniec tarczy
                             zegara - wskazówki zamknęły się za Tobą.
                             Jeszcze długo patrzyłem w Siebie
                             szukając tego dziwnego ciepła i pożądania...

                             Znienacka nadjechała dwójka,
                             miałem przed sobą
                             tylko to zimne, obce
                             skrzyżowanie....

‹‹ 1 2 16 17 18 19 20 21 22 27 28 ››