Wiersze - Władysław Broniewski strona 27

Koncert

Dyrygent, wściekły i spocony,
machał pałeczką, groził, krzyczał -
ale już gardło filharmonii
ryknęło akord na ulicę.

Wyskoczył z sali, tłumiąc przestrach,
po schodach na dół zleciał pędem
i krzyknął miastu: "Grać, orkiestra!
Ja tutaj jestem dyrygentem!"

I nagle - ulic flety czarne
zapiały w niebo głośnym hymnem,
zapiszczał cienko komin-klarnet
i zawtórował fagot rynny,

miedziane trąby wież i dachów
skoczyły w usta chmur bezzębnych,
a w domów walce, kryte blachą,
waliły pięści gwiazd jak w bębny.

A kiedy nadszedł świtu finał,
to widać było: coraz szybciej
tramwaju smyczek w takt zacinał
po strunach szyn, wygiętych w skrzypce.

Dyrygent rzucić chciał batutę
i skończyć już za długi koncert,
ale o bruk przeciągłą nutą
zabrzęczał złoty cymbał - słońce!

Wtedy, nie wiedząc sam, co czyni,
porwał ołówek i w zachwycie
na telegrafu pięciolinii
układał nowe kompozycje.

Krzyk ostateczny

Dzień głodu, ognia, powietrza i wojny
z dziejowej rodzi się nocy.
Oto wołam, jak dawni prorocy,
poeta w sercu swym wolny.

Głos mój - głos wiela wód,
kiedy nadciąga zagłada.
Pędzą Czterej na zachód i wschód.
Biada! Biada! Biada!

Biada wam, ufne swej mocy
Babilony drapaczy chmur.
Dzień straszny rodzi się z nocy.
Będzie głód, pożoga i mór.

Żyjąca a już umarła,
nowe ukaże piekła
cywilizacja oślepła:
Niewiasta przybrana w szkarłat.

Groza narasta.
Gniewnie kroczy historia.
Spłoną miasta.
Runą laboratoria.

Słyszę nowych potopów przybór,
słyszę tupot milionów nóg.
Do mnie należy wybór
i słów, i czynów, i dróg.

A ja stoję, w siebie nachylony,
krzyczę, w mękę wplątany jak Ixion,
nad rzekami przyszłych Babilonów
spełniającą się Apokalipsę.

Lecz gdy dojmie mnie pościg odmętu
głodem, ogniem, powietrzem i wojną,
jak butelką z tonącego okrętu,
rzucę okrzyk mój ostateczny: wolność!

Krzywda

Umysł pracuje, talent pracuje,
jak nigdy,
i do czego się dopracowałem? -
do krzywdy.

Anie nie przyszła,
Majka odeszła,
widocznie nie mają czasu,
i koniec.
Wiele hałasu
o nic.

Idę sobie zamaszyście
i opada ze mnie życie, jak jesienne liście.
Jakie liście? - wierzby, brzozy, topoli,
ale to boli.

Kwiaty w pokoju

Kwiaty w pokoju? -
źródło niepokoju.
Chciałoby się widzieć na przykład kaczeńce
albo niezabudki nad bardzo pięknym strumieniem
i przychodzi jakiś mędrek: "A czy kaczeńce - to szczęście?..."
i zrzędzi nad moim sumieniem.

A niechże on się dowie,
niechże się zastanowi,
że Wisła płynie,
że ja kwiaty i wodę kocham,
że jak ich nie widzę,
to szlocham.

Lament

"Ankę to ja bym do Wisły!..."
"Co robisz, tato?!"
"Bez litości i bez namysłu
za to,

że ty mi każesz
kochać więcej niż w sercu miejsca,
że mi (już dzisiaj) pokażesz
bukiecik fiołków w Bejscach,

a tam kasztany, kasztany
- pstryk! Tadziu -
że tata zakochany,
a łeb w nieładzie,

że myśli takie wielkie,
a środki...
że do wiślickiej bazyliki
szliśmy po schodkach,

tam dwunawowy tum
Kazimierza,
że historii szum
trwożnie serce odmierza,

żeś ty już w dzieje wpleciona,
jak ornament,
że w ustach kona
lament,

że tak mi ciężko, ach! ciężko
myśleć i wymyślić
poemat, czyli: zwycięstwo!
o Wiśle."

"Utop mnie, tato, ja i tak nie żyję..."
"A łzy?"
"Niech będą niczyje,
niech kwitną bzy..."

‹‹ 1 2 24 25 26 27 28 29 30 40 41 ››