Koncert
Dyrygent, wściekły i spocony,
machał pałeczką, groził, krzyczał -
ale już gardło filharmonii
ryknęło akord na ulicę.
Wyskoczył z sali, tłumiąc przestrach,
po schodach na dół zleciał pędem
i krzyknął miastu: "Grać, orkiestra!
Ja tutaj jestem dyrygentem!"
I nagle - ulic flety czarne
zapiały w niebo głośnym hymnem,
zapiszczał cienko komin-klarnet
i zawtórował fagot rynny,
miedziane trąby wież i dachów
skoczyły w usta chmur bezzębnych,
a w domów walce, kryte blachą,
waliły pięści gwiazd jak w bębny.
A kiedy nadszedł świtu finał,
to widać było: coraz szybciej
tramwaju smyczek w takt zacinał
po strunach szyn, wygiętych w skrzypce.
Dyrygent rzucić chciał batutę
i skończyć już za długi koncert,
ale o bruk przeciągłą nutą
zabrzęczał złoty cymbał - słońce!
Wtedy, nie wiedząc sam, co czyni,
porwał ołówek i w zachwycie
na telegrafu pięciolinii
układał nowe kompozycje.
Krzyk ostateczny
Dzień głodu, ognia, powietrza i wojny
z dziejowej rodzi się nocy.
Oto wołam, jak dawni prorocy,
poeta w sercu swym wolny.
Głos mój - głos wiela wód,
kiedy nadciąga zagłada.
Pędzą Czterej na zachód i wschód.
Biada! Biada! Biada!
Biada wam, ufne swej mocy
Babilony drapaczy chmur.
Dzień straszny rodzi się z nocy.
Będzie głód, pożoga i mór.
Żyjąca a już umarła,
nowe ukaże piekła
cywilizacja oślepła:
Niewiasta przybrana w szkarłat.
Groza narasta.
Gniewnie kroczy historia.
Spłoną miasta.
Runą laboratoria.
Słyszę nowych potopów przybór,
słyszę tupot milionów nóg.
Do mnie należy wybór
i słów, i czynów, i dróg.
A ja stoję, w siebie nachylony,
krzyczę, w mękę wplątany jak Ixion,
nad rzekami przyszłych Babilonów
spełniającą się Apokalipsę.
Lecz gdy dojmie mnie pościg odmętu
głodem, ogniem, powietrzem i wojną,
jak butelką z tonącego okrętu,
rzucę okrzyk mój ostateczny: wolność!
Krzywda
Umysł pracuje, talent pracuje,
jak nigdy,
i do czego się dopracowałem? -
do krzywdy.
Anie nie przyszła,
Majka odeszła,
widocznie nie mają czasu,
i koniec.
Wiele hałasu
o nic.
Idę sobie zamaszyście
i opada ze mnie życie, jak jesienne liście.
Jakie liście? - wierzby, brzozy, topoli,
ale to boli.
Kwiaty w pokoju
Kwiaty w pokoju? -
źródło niepokoju.
Chciałoby się widzieć na przykład kaczeńce
albo niezabudki nad bardzo pięknym strumieniem
i przychodzi jakiś mędrek: "A czy kaczeńce - to szczęście?..."
i zrzędzi nad moim sumieniem.
A niechże on się dowie,
niechże się zastanowi,
że Wisła płynie,
że ja kwiaty i wodę kocham,
że jak ich nie widzę,
to szlocham.
Lament
"Ankę to ja bym do Wisły!..."
"Co robisz, tato?!"
"Bez litości i bez namysłu
za to,
że ty mi każesz
kochać więcej niż w sercu miejsca,
że mi (już dzisiaj) pokażesz
bukiecik fiołków w Bejscach,
a tam kasztany, kasztany
- pstryk! Tadziu -
że tata zakochany,
a łeb w nieładzie,
że myśli takie wielkie,
a środki...
że do wiślickiej bazyliki
szliśmy po schodkach,
tam dwunawowy tum
Kazimierza,
że historii szum
trwożnie serce odmierza,
żeś ty już w dzieje wpleciona,
jak ornament,
że w ustach kona
lament,
że tak mi ciężko, ach! ciężko
myśleć i wymyślić
poemat, czyli: zwycięstwo!
o Wiśle."
"Utop mnie, tato, ja i tak nie żyję..."
"A łzy?"
"Niech będą niczyje,
niech kwitną bzy..."