Ogniste gryzmoły
W te ponure miesiące moje życie roziskrzyło się tylko gdy się z tobą kochałem.
Jak świetlik: zapala się i gaśnie, zapala się i gaśnie – w przebłyskach można iść w jego ślady
w mroku nocnym wśród drzew oliwnych.
W te ponure miesiące dusza siedziała skulona i bez życia
lecz ciało poszło prostą drogą do ciebie.
Ryczało nocne niebo.
Doiliśmy kosmos ukradkiem i przeżyliśmy.
Pada śnieg
Pogrzeby pojawiają się
coraz częściej
jak szyldy przy drodze
gdy się zbliżać do miasta.
Tysiące ludzi zerka
w krainę długich cieni.
Most się buduje
powoli
prosto w przestrzeń.
Pałac
Weszliśmy. Jedna wielka komnata,
pusta i cicha, gdzie podłoga ciągnie się
jak opuszczona ślizgawka.
Wszystkie drzwi zamknięte. Szare powietrze.
Na ścianach obrazy. Widać było,
jak roją się bez życia tarcze, szale
wag, ryby, walczące postaci
w głuchoniemym świecie po drugiej stronie.
W pustej przestrzeni wystawiono rzeźbę:
pośrodku sali samotnie stał koń,
lecz nie spostrzegliśmy go zrazu,
gdy już przykuła nas ta pustka.
Słabiej niż szum z wnętrza muszli
słychać było glosy i odgłosy miasta,
krążyły w tej wymarłej sali,
szemrząc i szukając władzy.
I jeszcze coś. Coś mrocznego
przystanęło na progu naszych pięciu
zmysłów, nie przekraczając go.
Piasek sypał się w cichych klepsydrach.
Czas się ocknąć. Podeszliśmy
do konia. Był olbrzymi,
czarny jak żelazo. Obraz samej władzy,
co przetrwał po śmierci książąt.
Koń przemówił: :Już tylko Ja.
Zrzuciłem pustkę, co mnie dosiadała.
Oto moja stajnia. Rosnę pomału.
I zjadam tutaj ciszę”.
Para
Zdmuchują lampę i biały abażur migocze
chwilę, nim rozpuści się ostatnie światło,
jak pastylka w szklance wody. Wtedy szybują.
Ściany hotelu pną się w ciemne niebo.
Gesty namiętności mdleją i jest sen,
lecz ich najtajniejsze myśli kojarzą się
jak dwie barwy zetknięte, złączone
na wilgotnej karcie uczniowskiego obrazka.
Wszystko jest ciemnością i ciszą. Ale miasto podchodzi bliżej
tej nocy. Ze zgaszonymi oknami. Domy przyszły.
Stoją blisko siebie, stłoczone,
tłum, który czeka z obliczem bez wyrazu.
Pejzaż ze słońcami
Słońce wysuwa się zza ściany domu,
sytuuje się pośrodku ulicy
i zionie w nas
swym czerwonym tchnieniem.
Innsbrucku, muszę cię opuścić
Jutro zaś
rozżarzone słońce pojawi się
w tym samym na wpół umarłym lesie,
gdzie będziemy pracować i żyć.