Wiersze - Tomas Tranströmer strona 10

Szwedzkie domu na odludziu

Plątanina czarnych świerków
i dymiących promieni księżyca.
Tu zanurzona chałupa
jakby bez śladów życia.

Aż rosa poranna zaszemrze‚
a starzec otworzy
okno drżącą ręką
i wypuści puchacza.

A gdzie indziej
nowy dom paruje‚
z motylem bielizny
co trzepoce zza węgła

w środku umierającego lasu‚
gdzie próchnica w binoklach
z żywicy wczytuje się
w protokół korników.

Lnianowłose deszcze lata
lub samotna chmura burzowa
nad psem‚ co ujada.
Ziarno wierci się w ziemi.

Wzburzone głosy‚
twarze mkną po drutach telefonicznych
na karłowatych rączych skrzydłach
ponad milami moczarów.

Dom na rzecznej wyspie
wysiaduje swe fundamenty.
Nieustanny dym – palą tutaj
tajne dokumenty lasu.

Deszcz zawraca w niebie.
Światło się ślizga po rzece.
Chaty na skraju urwiska pilnują
białych wołów wodospadu.

Jesień z szajką szpaków‚
która trzyma świt w szachu.
Ludzie ruszają się sztywno
w teatrze rozjarzonych lamp.

Pozwól im poczuć bez lęku
ukryte skrzydła
i energię Boga
ciasno zwiniętą w mroku.

Szyny

Druga w nocy, księżyc. Pociąg przystanął
pośrodku równiny. Daleko światełka miasta
mrugają, zimne, na horyzoncie.

Jak kiedyś ktoś zabrnie tak daleko w sen,
że, wróciwszy do pokoju,
już nigdy sobie nie przypomni, że był tam.

I jak kiedyś ktoś tak pogrąży się w chorobę,
że dni dawniej przeżyte są jak rój światełek
zimnych, wątłych, na horyzoncie.

Pociąg stoi zupełnie nieruchomo.
Druga. Pełnia księżyca, parę gwiazd

Światło się wdziera

Za oknem długie zwierzę wiosny
przezroczysty latawiec blasku słonecznego
przelewa się jak kolejka podmiejska
bez końca — nawet nie zdołaliśmy zobaczyć głowy.

Wille nadbrzeżne przesuwają się w bok
 są dumne jak kraby.
Słońce rozmruguje posągi.

Wściekłe morze ognia w przestrzeni
uziemnia się w pieszczotę.
Rozpoczęło się odliczanie czasu.

Tajemnice w drodze

Światło dnia padło na twarz śpiącego.
Począł śnić intensywniej
lecz się nie obudził.

Mrok padł na twarz idącego
wśród tłumu w niecierpliwych
promieniach ostrego słońca.

Nagle pociemniało jak podczas ulewy.
Znalazłem się w pokoju, który mieścił wszystkie chwile -
muzeum motyli.

A jednak słońce tak ostre jak przedtem.
Jego niecierpliwe pędzle malowały świat.

Twarzą w twarz

W lutym życie stanęło bez ruchu.
Ptaki nie chciały latać, a dusza
ocierała się o krajobraz jak łódka,
co trąca molo, gdzie ją przywiązano.

Drzewa plecami w jedną stronę.
Głębokość śniegu mierzysz wyschłą słomą.
Ślady stóp starzeją się na grudzie.
Pod brezentem nawet słowo zamarło.

Pewnego dnia coś podeszło pod okno.
Praca ustała. Wyjrzałem.
Płonęły kolory. Wszystko wirowało wokół.
Ziemia i ja rzuciliśmy się na siebie.

‹‹ 1 2 7 8 9 10 11 12 ››