Wiersze - Tomas Tranströmer strona 11

Ulice w Szanghaju

1
Tego białego motyla w parku będzie czytać wielu.
Kocham tego bielinka jakby był trzepoczącym rożkiem samej prawdy!

O świcie masy ludzkie wpędzają w ruch naszą cichą planetę.
Wtedy park zapełnia się ludźmi. Dla każdego osiem twarzy
wypolerowanych jak nefryty.
Na każdą okazję, na uniknięcie kłopotów.

Dla każdego także twarz niewidzialna odzwierciedlająca „to o czym
się nie mówi”.
Coś co pojawia się w chwilach zmęczenia i jest ostre jak łyk żmijówki
z długim łuskowatym posmakiem.

Karpie w stawie ruszają się bez przerwy, pływają śpiąc, są wzorem
dla wierzącego: wiecznie w ruchu.

2
Środek dnia. Bielizna furkocze na szarym wietrze od morza wysoko
nad rowerzystami napływającymi w zwartych ławicach.
Uwaga na boczne labirynty!

Jestem otoczony przez znaki których nie umiem odczytać. Jestem na
wskroś analfabetą.
Ale zapłaciłem co należy i mam na wszystko kwit.
Nagromadziłem tak dużo nieczytelnych kwitów.
Jestem starym drzewem z zeschłymi liśćmi które wiszą jeszcze i nie
mogą opaść!

A za każdym podmuchem od morza wszystkie te kwity szeleszczą.

3
O świcie wdeptują masy ludzi w ruch naszą cichą planetę.
Wszyscy jesteśmy na pokładzie ulicy. Ścisk jak na promie.
Dokąd zmierzamy? Czy starczy kubków? Szczęśliwcy z nas: zdążyliśmy
na odejście tej właśnie ulicy!
Jest tysiąc lat przed narodzeniem klaustrofobii.

Tutaj za każdym idącym unosi się krzyż który chce dogonić nas,
minąć, zjednać się z nami.
Coś co chce się zakraść od tyłu zakryć nam oczy i wyszeptać:
„zgadnij kto to!”

Wyglądamy prawie na szczęśliwych w słońcu, wykrwawiając się z ran o
których nic nie wiemy.

Ulotka

Cicha wściekłość gryzmoli w głąb po ścianie.
Kwitnie sad, nawołuje kukułka.
To narkoza wiosny. A cicha wściekłość
maluje swe hasła na wspak w garażach.

Widzimy wszystko i nic, ale sterczący jak peryskopy
obsługiwane przez strachliwą załogę podziemia.
To wojna minut. Prażące słońce
stoi nad lazaretem, parkingiem cierpienia.

My żywe gwoździe powbijane w społeczeństwo!
Pewnego dnia oderwiemy się od wszystkiego.
Poczujemy powiew śmierci pod skrzydłami
i będziemy łagodniejsi i drapieżniejsi niż tutaj.

W ruchu

Ciężarówka z przyczepą pełznie przez mgłę -
olbrzymi cień larwy ważki,
który porusza się w szlamie na dnie jeziora.

W ociekającym lesie spotykają się reflektory.
Nie widać twarzy tego z naprzeciwka.
Rzeka światła przedziera się przez igliwie.

My, cienie-pojazdy przybywamy zewsząd
o zmierzchu, jeden za drugim formujemy szyki,
mijamy się, suniemy z tłumionym warkotem

przez równinę, gdzie fabryki przycupnęły na czatach,
a budowle zapadają się dwa milimetry
na rok – z wolna pochłania je ziemia.

Niezidentyfikowane łapy odciskają ślady
w najgładszym tutaj wyśnionym produkcie.
Ziarna próbują przetrwać pod asfaltem.

Lecz najpierw kasztanowce, ponure jak gdyby
miały zakwitnąć żelaznymi rękawicami
zamiast białych kiści, a za nimi

biuro przedsiębiorstwa – zepsuta świetlówka
miga miga. Tu są ukryte drzwi. Otwórz!
spójrz przez odwrócony peryskop

w dół – w ujścia, w głębokie rury,
gdzie glony rosną jak brody umarłych,
a Czyściciel płynie w śluzowej szacie

słabnąc z każdym ruchem, bliski uduszenia.
I nie wie nikt, co będzie – tylko to, że łańcuch
pęka i wciąż jest sczepiany na nowo.

Wspomnienie zimy 1947

Za dnia w szkole – mrowiącej się, głuchej fortecy.
O zmierzchu zmierzałem do domu pod szyldami.
Wtedy odzywał się szept bez warg: „Zbudź się, lunatyku!”
i wszystkie przedmioty wskazywały Pokój.

Piąte piętro, pokój z oknem na podwórze. Lampa
płonęła całe noce w kręgu strachu.
Siedząc bez powiek na łóżku, widziałem
kliszę za kliszą z myślami psychicznie chorych.

Jakby to było konieczne...
jakby rozbito ostatnie dzieciństwo,
by można się było przecisnąć przez kraty.
Jakby to było konieczne...

czytałem książki ze szkła, a widziałem tamto -
plamy, przebijające przez tapety.
To byli umarli za życia
pragnący, by namalować im portret!

I tak aż do świtu, gdy przyjeżdżali śmieciarze
hałasując metalowymi kubłami na dole -
szare, łagodne dzwony podwórka
kołyszące mnie do snu.

Wzburzona medytacja

Burza wprawia skrzydła wiatraka w dziki ruch
w ciemnościach nocy, mieląc nicość. - Ty
czuwasz na mocy tych samych praw.
Brzuch rekina twoją słabą lampą.

Mętne wspomnienia opadają w morską toń
krzepną tam w obce posągi. - Kostur twój
zielony od głosów. Kto
się wyprawia na morze, wraca usztywniony.

‹‹ 1 2 8 9 10 11 12 ››