„Joanna D'Arc" Dreyera
I spada kroplami nadąsana i piękna
Pachnąca cisza obsypanych popiołem foteli
Na zamkniętym pokazie
Rozmawiam z duszą jak z kiścią bzu
Mówię otwórz się
Otwórz się na fioletowe światło
Żyjesz teraz podwójnie - mną i wszystkim odbitym
Bądź czujna jak anteny olbrzymiego motyla
I ona jest posłuszna
Drgam przebity strzałą
Pospolitej szpetoty i męki Falconetti
Nie ożywi mnie okrzyk z ostatnich zupełnie krzeseł
"Przypatrzcie sie teraz panowie brodawce nad warga biskupa!"
z tomu Wiersze nieznane i rozproszone [wcześniej w t. Muchołapka serca]
D'Arc
Niebo jej nie przyjęło takiej jaką kochali ludzie
Ludzie ją porzucili taką jakiej nie przyjęło niebo
W najgorszym wypadku siedzi gdzieś na gwieździe
Krew swoją rzucając na twarze małych dzieci
Jak wy
Jak wy co obiecujecie nieśmiertelność milionowemu pokoleniu
Co upatrujecie zbawienia w strzykawce pigułce i lampach
Jak wy twórcy sensu za tysiąc dwieście lat
Jak wy nie boicie sie nocą przybycia Joanny
Ona kula więzienna Boga ludzi i rzeczy
Ona kula więzienna czasu przestrzeni i głębi
Sądzona przez ludzi w interesie Boga
Trawiona sprawnością wszystkich praw natury
z tomu Wiersze nieznane i rozproszone [pierwotnie z t. Łyse kaktusy]
Męczeństwo Joanny według Dreyera
Co chwila ciemniej. Najpierw gasną lampy
Ciemność jest gęsta lecz faluje białym
Potem jest ciemność rozbitego Boga
Tłustawą plamą na szarym suficie.
Wynika ciemność kłamstw I znów wynika
Ciemność bez sensu. Ona już ujada
Siada na sercu i drapie łapami
Do tego dołka w którym tylko kości
Więc ciemność dymu to tylko kurtyna
Patrz mocny Boże mamy oto litość
Trzaskają klapy po napisie FIN
Salwa tysiąca zabitych obiadów
z tomu Wiersze nieznane i rozproszone [pierwotnie w tomie Łyse kaktusy 1957-1963]
Ballada rycerska
Włodzimierzowi Majakowskiemu
Czekali go. Nie przyszedł.
Siedzieli w kanapach.
Obrzękłe paluszki
Układali w sztorc.
Zjadali ciasteczka,
Czytali gazetki,
Kwilili wierszyczki.
Z chudziutkiej wieżyczki
Nie przyszedł. Nie ładnie. A fe…
Więc głowy, więc głowy, więc głowy,
I słowa, i słowa, i słowa
Z mozołem, z mozołem, z mozołem
Wykluli, wykluli, wykluli:
Że są,
Chwalą.
Akceptują.
Rzucają kwiaty na tor.
I niech się wlecze ta rzeź.
A fe… A fe… A fe…
Głupcy
A on przyszedł prosto z rzeźni,
Z grubym fartuchem na brzuchu,
Łeb spuścił pełen grozy,
Przeliczył pod pachą powrozy
I podniósł topór szczerbaty od krwi.
Brwi
Zawaliły się
I z hukiem zagniotły mu twarz.
Nie było lata. Jesień szła od wiosny
Jak ziąb - od wody, jak od dzwonu kręgi.
Dnia piętnastego Burns pozbierał wiosła,
Zaszedł nad morze,
Zawrócił do karczmy.
W karczmie odnalazł płomień, knot i łoju
Wysoką wieżę - u szczytu szczerbioną.
Płonącej wieży strzegła wyżla głowa,
Zakola dymu wciekały w jej chrapy.
Zaś obok głowy ustawiono dzban,
Zaś obok dzbanu rozkruszono chleb,
Zaś w cieniu chleba ukryła się mysz,
Spojrzała na Burnsa - i stała jak martwa.
Nie było lata. Nadciągała zima,
Kładła sopelki na wąsikach myszy.
W uszach psiej głowy jak w niewielkich grotach
Zakuła lodu ołowiowe lustra.
A zaś w kobiecie - co wnosiła dzbany -
Burns odkrył tylko grubą dolną wargę,
Pełne dobroci miękkie części dłoni
I ślad po nożu tak stary, jak Szkocja.
„Nie było lata. Wprost z ogrodów wiosny,
Zarówno wątłych, jak już jędrnych pychą,
Tyle nadziei niosących, co ptak
Śliny miłosnej w gardziołku uniesie -
Wprost z tych ogrodów, ledwo tkniętych szpadlem,
Obcasem dziewki po przelotnym deszczu,
Paluszkiem chłopca, który kładł ten odcisk
Dla zaznaczenia swojej przyszłej ścieżki -
Wprost z tych ogrodów, gdzie stawiałem kosze,
Wynoszę wiadra ściętych szronem liści..."
Burns to powiedział - i pozbierał wiosła,
I wyszedł w zamieć, jakby wchodził w kościół.
To, co zostało w karczmie po nim, było
Wieżą woskową, stryczkiem z knota, gwiazdą
Ponad wysmukłą ruiną psiej głowy,
Kobiecą dłonią z. rozchylonym wnętrzem...
Nie było lata.
(Nie było lata, 1969)