Wiersze - Sergiusz Jesienin strona 8

Jesień / Осень

Jesień                                                                           Осень
                                                           
W cichym gąszczu jałowcowe osypisko.                      Тихо в чаще можжевеля по обрьву
Czesze grzywę jesień – zrudziałe konisko.                        Осень – рьіжая кобьшла – чешет гриву
 
Nad rzeką pod brzegów zasłoną                         Над речньім покровом берегов
Błękitnie podkowy jej dzwonią.                                  Сльішен синий лязг ее подков.          
 
Ostrożnym krokiem wiatr – mnich ubogi                  Схимик – иетер шагом осторожньім
Kruszy listowie w wybojach drogi.                           Мнет листву по вьіступам дорожньім.
 
I całuje na jarzębiny krzewie                                                 И целует на рябиновом кусту
Tajemnemu Chrystusowi rany świeże.                 Язвьі красньіе незримому Христу.
 1916 r.

List do matki

Żyjesz jeszcze, biedna stara matko?
I ja żyję. Pozdrowienia ślę.
Niechaj sączy się nad twoją chatką
To wieczorne światło w sinej mgle.

Mnie pisano, ze ukrywasz trwogę,
Tęsknisz za mną, że cię trapi żal,
Że wychodzisz często znów na drogę
W swej salopie śmiesznej - patrzeć w dal.

A gdy siny mrok na wieś się kładzie,
Często widzisz, niby blisko tuż,
Jak ktoś mi nagle w karczemnej zwadzie
Wbił po serce fiński nóż.

Głupstwo mamo! Spokój nade wszystko.
To igraszka tylko sennych mar,
Już nie takie ze mnie pijaczysko,
Bym bez ciebie gdzieś tam z dala zmarł.

Po dawnemu łaknę twej pieszczoty
I o jednym marzę tylko w snach,
Bym czym prędzej od tej złej tęsknoty
Znów powrócić pod nasz niski dach.

Wrócę, wrócę, kiedy w słońca blasku
Rozwiosenni się nasz biały sad.
Tylko ty już więcej mnie o brzasku
Nie budź tak, jak osiem temu lat.

Nie rusz tego, co sie odmarzyło,
Nie budź tego, co na wieki śpi.
Zbyt mnie wcześnie życie doświadczyło.
Strata złud i nuda wszystkich dni.

I modlitwy nie ucz mnie. Bo po co?
Co odeszło, juz nie wróci, nie.
Tyś jedyną łaską i pomocą,
Tyś jedyne moje światło w śnie.

Więc zapomnij już tę swoją trwogę,
Przestań tęsknić, porzuć zbędny żal.
I nie wychodź tak często na drogę,
W swej salopie śmiesznej - patrzeć w dal.

List do Matki

 
 
Żyjesz jeszcze, moja ty staruszko?
I ja żywym. Ślę pozdrowień moc.
Niech nad izbą twą się sączy smużką
Niewymowna światłość zórz pod noc.

Piszą mi, że choć ukrywasz trwogę,
Smutek za mną w duszą ci się wkradł,
Że wychodzisz patrzeć mnie na drogę,
W tym kaftanie noszonym od lat.

I w sinawym zmroku o wieczorze
Ten sam widok nęka cię co dnia:
Jak znienacka mnie w karczemnym sporze
Ktoś pod żebro fińskim nożem dźga.

Rodzicielko, nie niepokój serca.
To zwidzenie natrętne i złe.
Już nie takim straszny przeniewierca,
Żeby umrzeć, nie ujrzawszy cię.

Tak jak dawniej, czułych słów złaknionym
I o jednym nie przestaję śnić,
By przed żalem wciąż nieujarzmionym
W naszym domu niziutkim się skryć.

Wrócę, wrócę gdy kiście ku niebu
Wznosząc sad na wiosnę będzie kwitł.
Tylko, proszę, teraz mnie już nie budź,
Jak przed ośmiu laty, skoro świt.

Nie budź marzeń nie do ocalenia,
Nie rusz tego, czemu pełni brak
Nazbyt wcześnie straty i zmęczenia
Przyszło mi w tym życiu poznać smak.

I modlitwy nie ucz mnie. Zaniechaj.
Co minęło, nie powróci już.
Tyś mi jedna pomoc i pociecha,
Tyś mi blaskiem niewymownych zórz.

Więc zapomnijże o swojej trwodze,
Zdław ten smutek, co w duszę się wkradł.
Nie wystawaj tak często na drodze
W tym kaftanie noszonym od lat.

Moskwa karczemna

Tak! To pewne już! Niepowrotnie
Porzuciłem rodzinne pola.
Już nie będzie nade mną polotnie
Swym listowiem dzwoniła topola.
Niskie ściany beze mnie się zgarbią,
Już od dawna zdechł stary pies mój.
Widać umrzeć przeznaczył mi Pan Bóg
Pośród krętych ulic moskiewskich.
Kocham dukt wiązany tego miasta,
Choć zgrzybiałe, choć na wpół żywe,
Pozłocista, drzemiąca Azja
Na kopułach jego spoczywa.
A gdy miesiąc świeci nocą płową,
Kiedy świeci... jak wszyscy diabli! –
Zaułkami, ze zwieszoną głową,
Do znajomej wlokę się knajpy.
Gwar i wrzask w tej spelunce smutnej,
Lecz przez całą noc aż do świtu
Deklamuję wiersze prostytutkom,
Z bandziorami chleję spirytus.
Coraz mocniej serce mi wali,
Już zaczynam mówić od rzeczy.
Ja stracony jestem wraz z wami,
Już nie wrócę, mnie nic nie uleczy.
Niskie ściany beze mnie się zgarbią,
Już od dawna zdechł stary pies mój.
Widać umrzeć przeznaczył mi Pan Bóg
Pośród krętych ulic moskiewskich.
Znów tu biją się, piją, łzy ronią,
Przeklinają swe życie stracone
I pod żółtą żałość harmonii
Wspominają o Rusi rodzonej.
I ja sam opuściwszy głowę
W alkoholu topię spojrzenie,
By nie patrzeć twarz w twarz losowi,
By pomyśleć o czymś innym przez mgnienie.
Ach, dla Ruskich cóż dziś za święto –
Samogonu rozlała się rzeka.
Harmonista z nosem zapadniętym
Śpiewa mi o Wołdze i o Cze-ka.
Jest coś złego w spojrzeniach szalonych,
Coś hardego, gdy krzyczą zuchwale.
Żal im głupich tych, nieopierzonych,
Którzy życie nieopatrznie przegrali.
Żal im, że październik surowy
Ich w zamieci oszukał i gniewie,
I już ostrzy się zadziorem nowym
Nóż ukryty głęboko w cholewie.
Gdzież jesteście – dalecy – w tej chwili?
Czy dochodzą was tam nasze iskry?
Harmonista leczy wódą syfilis,
Który złapał w stepach kirgiskich.
Tacy się nie ugną, nie rozproszą!
Im beztroska dana ze zgnilizną.
Ty, Rassiejo moja... ty, Rosjo...
Azjatycka moja ojczyzno.
Rżnij, harmonio! Nuda, nuda spływa...
Palce harmonisty – falą ciemną.
Pijże ze mną, suko parszywa,
Pijże ze mną.
Wykochali cię, wytarzali
Do niemożliwości.
Co tak patrzysz siwymi ślepiami?
Chcesz w pysk, nie dość ci?
Na straszydło by cię do sadu,
Wystraszać wrony.
Aż do trzewi żeś mi dojadła,
Na wszystkie strony.
Rżnij, harmonio! Rżnij klawiszasta!
Pij, wydro, chlupże!
Ja bym lepiej tamtą – piersiastą,
Bo głupsza.
Spośród kobiet – ja nie ciebie jedną.
Niemało was.
Ale z taką, jak ty jesteś, ścierwo,
To pierwszy raz.
Im boleśniej, tym głośniej
To gra, to ścicha.
Samobójstwem nie skończę,
A idź do licha!
Z waszą sforą sobaczą
Raz zerwać trzeba...
Ukochana... ja płaczę...
Przebacz mi... przebacz.
Śpiewaj, śpiewaj! Po gitarze przeklętej
Palce twoje tańczą i płyną.
Już zachłysnąć by się tym mętem,
Przyjacielu ostatni, jedyny.
Tylko nie patrz na te jej napięstki
I na jedwab z jej ramion płynący.
W tej kobiecie szukałem szczęścia,
A zatratę znalazłem niechcący.
Nie wiedziałem, że miłość to pomór,
Nie wiedziałem, że miłość to dżuma,
Lecz podeszła i okiem zmrużonym
Chuligana pozbawiła rozumu.
Śpiewaj, Sandro! Ty mi znów ukaż z bliska
Naszą młodość bujną, zawadiacką.
Niech innego całuje i ściska
Zblazowana piękna łajdaczka.
Ach, zaczekaj! Ja jej nie złorzeczę.
Ach, zaczekaj! Ja jej nie przeklinam.
Daj, o sobie zagram ci jeszcze
Pod basową tę strunę jedyną...
Dni różowa kopuła spływa,
W sercu moim worek snów złotych.
Wiele dziewcząt żem obmacywał,
Wiele kobiet ściskałem po kątach.
Tak! Jest gorzka prawda tej ziemi,
Podpatrzyłem ją chłopięcym okiem:
Liżą wszystkie psy po kolei
Sukę ociekającą sokiem.
Więc dlaczego ta zazdrość mnie zżarła?
Więc dlaczego ja tak się gnębię?
Nasze życie – prześcieradło i barłóg,
Nasze życie – pocałunek, i w głębię!
Śpiewaj, śpiewaj! Wyrocznia wymowa
Rąk tych – wieść o wyrocznej zatracie...
Ale wiesz co... pies z nimi tańcował...
Ja nie umrę nigdy, mój bracie.

1922

Na niebieskim dnie...

Na niebieskim dnie półmiska
Dym miodowy żółtych chmur.
Noc śniąc marzy. Śpią ludziska,
Tylko mnie wciąż trapi ból.

Przeżegnany obłokami
Słodycz dymu wdycha bór.
W pierścień szczelin ponad nami
Kładą palce zbocza gór.

Na moczarach kwacze czapla,
Toń miarowo chlupie błotna,
Patrzy spośród chmur, jak kropla,
Gwiazda cicha i samotna.

Chciałbym w owym ciemnym dymie
Gwiazdą tą podpalić las
I z nim zginąć, tak jak ginie
W niebie złotej zorzy pas.

‹‹ 1 2 5 6 7 8 9 10 ››