Topiele i błota...
Topiele i błota,
Nieba siwy pas.
Iglastą pozłotą
Pobrzękuje las.
Ćwierkocze sikora
Z kędzierzawych pni,
Jedlina wieczorna
Gwar kosiarzy śni.
Wozy łąką, skrzypiąc,
Wloką się wśród ziół.
Pachnie suchą lipą
Od ciosanych kół.
W wiatru świst poranny
Wsłuchuje się chrust...
Kraju zapomniany,
Języku mych ust.
Tyle smutku...
Tyle jest smutku w naszym wzroku,
Zbyt gorzko przyznać, zbyt boleśnie,
Że tylko i w miedziany spokój
Pozostał nam w tym późnym wrześniu.
Inny odebrał mi spłoszenie
I dreszcz, i ciepło twego ciała ...
W sercu, jesiennym nieskończenie,
Cisza się deszczem rozszemrała.
To nic. Przywyknę. Jak pociecha
Zrodziła się ta prawda prosta,
Że nic mnie w życiu już nie czeka,
Tylko ten deszcz i żółty rozkład.
A przecie byłem też zrodzony
Do świeższych barw, do czystych dźwięków...
Jak mało widzę dróg schodzonych,
Jak wiele popełnionych błędów.
Życie... ból... szczęście - mija wszystko...
Śmieszny fatalizm doczesności.
Ogród, jak nieme cmentarzysko,
Usiały brzóz odarte kości.
I my zamażemy, przeszumimy
Na podobieństwo drzew ogrodu.
Próżno więc pragnąć pośród zimy
Kwiatów, co giną z przyjściem chłodu.
Wieczór
Lazurowe niebios tkanie
Purpurowe palce mną.
W ciemnym gaju na polanie
Dzwonka śmiech się miesza z łzą.
Mgłą parowy zadziergane,
W srebro się przystroił mech.
Różki się księżyca białe
Wyrzynają spoza strzech.
A po drodze coraz żwawiej,
Rozpryskując w płatach pot,
Pędzi do wsi na zabawę
Oszalałej trójki lot.
Patrzą poprzez płot dziurawy
Dziewki chętne i na schwał.
Chłopiec żwawy, kędzierzawy
Czapkę mnąc na bakier wdział.
Jaśniej od koszuli kraśnej
Płonie zórz wiosenny pas.
Z dzwoneczkami złote blaszki
Pogadują cały czas.
Zakręciło się złoto liściaste
Zakręciło się złoto liściaste
I od liści poróżowiał zdrój,
Jak gdyby, zamierając na gwiazdę
Niósł się motyli leciutki rój.
W tym wieczorze jestem zakochany,
Bliski sercu jak parowu piach.
Wiatr – parobczak brzózce fartuch lniany
Podkasuje aż do samych pach.
Chłód jest we mnie i chłód jest w dolinie,
Mrok nadciąga – mrowie owczych stad.
I za furtką dzwonków uciszenie
Nakazuje rozespany sad.
Jeszcze nigdy tak skwapliwie zmysłów
Nie słuchałem poprzez ciała chłód.
Dobrze byłoby nad stawem zwisnąć
I jak wierzba widzieć siebie z wód.
Dobrze byłoby do stogu śmiać się,
Mordą nowiu suche siano żuć...
Po najcichszej mej radości stracie –
Nie smucić się, tylko miłość snuć