Wiersze - Rainer Maria Rilke strona 8

Elegie Duinejskie - I

Któż, gdybym krzyknął, usłyszałby mnie z zastępów
anielskich? A gdybym nawet któryś z aniołów
przycisnął mnie nagle do serca : musiałbym umrzeć
od jego silniejszej istoty. Albowiem piękno jest tylko
przerażenia początkiem, który jeszcze znosimy
z takim podziwem, gdyż beznamiętnie pogardza
naszym unicestwieniem. Straszliwy jest każdy anioł.
Więc się powściągam i dławię zaklinając wołanie
ciemnego łkania. Ach, któż mógłby nam być
użyteczny? Nie aniołowie, nie ludzie,
a przemyślane zwierzęta już są na tropie,
że nie jesteśmy bezpiecznie zadomowieni w świecie,
który chcemy zrozumieć. Zostanie nam może
jakieś drzewo na stoku, byśmy je co dzień
oglądali na nowo; zostanie wczorajsza droga
i krnąbrna wierność przyzwyczajenia, któremu
spodobało się u nas, i tak zostało, i nie odeszło.
O, i noc, noc, gdy wicher pełen przestworów
niszczy nam twarz - dla kogo by nie pozostała
utęskniona, rozczarowująca błogo, kiedy samotnie czeka
na nią serce strudzone. Czy lżejsza jest dla kochających?
Ach, tylko ukryli wzajemnie przed sobą swój los.
Czy tego jeszcze nie wiesz? Dorzuć z ramion twych próżnię
do oddychalnych przestrzeni; a może ptaki
poczują lotem wnikliwym rozszerzone powietrze.(...)

Głosy, głosy. Nasłuchuj, moje serce, jak jeszcze
tylko świeci słuchali: aż potężne wezwanie
unosiło ich ponad ziemię, lecz oni klęczeli dalej,
Nieprawdopodobni, i nie zważali na to:
tak byli zasłuchani. Nie, żebyś mógł i zdołał
przetrzymać głos Boga. Lecz słuchaj wielkiego powiewu,
tej nieprzerwanej wieści, która kształtuje się z ciszy.
Od owych młodych umarłych biegnie ku tobie jej szept.
Gdzieśkolwiek wchodził, w kościołach Rzymu i Neapolu
czy nie zagadał do ciebie spokojnie ich los?
Lub jakiś napis narzucał ci się z powagą,
tak jak niedawno płyta w Santa Maria Formosa.
Czego ode mnie żądają? Muszę cicho zdjąć pozór
krzywdy, która ruch czysty ich duchów
od czasu do czasu nieznacznie obciąża.

Zaprawdę, to osobliwe, nie przebywać już odtąd na ziemi,
wyuczone zaledwie porzucić zwyczaje,
różom i innym odrębnie obiecującym rzeczom
nie dawać znaczeń ludzkiej przyszłości, już nigdy.
Tym, czym się było w dłoniach tak nieskończenie trwożnych,
nie być już więcej i nawet własne swe imię
porzuć, jak się porzuca połamaną zabawkę.
To osobliwe, już nie mieć życzeń. To osobliwe,
wszystko, co było związane, ujrzeć w przestrzeni
rozpierzchłe. A być umarłym to trud
i doganianie straty, aby odczuć powoli
cząstkę wieczności. - Lecz żyjący wciąż popełniają
wszyscy ten błąd, że odróżniają zbyt mocno.
Anioły - jak niesie wieść - często nie wiedzą, czy idą
między żywymi, czy umarłymi. Prąd wieczny
przez oba okręgi porywa pokolenia ludzkie,
unosząc wiecznie ze sobą, i zagłusza je w obu.

W końcu nie dbają o nas ci, który wcześnie odeszli,
od bytu ziemskiego odwyka się lekko, jak się od piersi
matki odłącza łagodnie. Ale my, którym trzeba
tak wielkich tajemnic, którym z żałoby tak często
wynika rozkwit błogi: czyżbyśmy mogli żyć bez nich?
Czyż jest na darmo legenda, że w trenach po Linosie
pierwsza nieśmiała muzyka przemogła drętwą martwotę,
że wpierw w zatrwożonej przestrzeni, z której półboski młodzieniec
nagle na zawsze wyszedł, rozkołysała się próżnia,
ta, która dziś nas porywa, pociesza, wspomaga.

Elegie Duinejskie - II

Każdy anioł przeraża. Lecz, biada mi, dla was
zaśpiewam, o was. Gdzież są dni Tobiasza,
gdy jeden z Promieniejących stanął u prostych wrót domu,
w na wpół podróżnym stroju i już nie budzący grozy;
(młodzieniec wobec młodzieńca, co się przyglądał ciekawie).
Gdyby teraz archanioł, straszliwy, wyszedłszy zza gwiazd
o krok tylko ku naszej zniżył się stronie, w niebo -
wzbite zabiłoby nas własne serce. Kto jesteście?

Wcześnie uszczęśliwieni, ulubieńcy stworzenia,
grzbiety gór, jutrzenkowe krawędzie
wszelkiego początku, pyłki kwitnącej boskości,
przeguby światła, galerie, schody, trony,
przestrzenie istności, tarcze z rozkoszy, fermenty
burzliwej ekstazy, i nagle, odosobnione,
lustra, które swą piękność zniknioną
na nowo wchłaniają w swe własne oblicze.

Gdyż ogarnięci uczuciem spalamy się, ach, zawsze
ulatniamy się z naszych oddechem; od drwa płonącego do drwa
wydajemy woń coraz słabszą. A wtedy ktoś nam powiada:
tak, w krew moją wchodzisz, ten pokój, ta wiosna
napełnia się tobą... Daremnie, nas nie zatrzyma,
znikamy w nim, wokół niego. A ci, co są piękni,
o, któż ich zdoła powstrzymać? Nieustannie powstaje
pozór w ich twarzy i pierzcha. Jak z pierwszych traw rosa
ulatnia się z nas to wszystko, co nasze, jak żar
z gorącego pokarmu. O, uśmiech, dokąd? O, spojrzenie w górę:
nowa, ciepła, nadpływająca falo serca; -
biada mi, jednak tym wszystkim jesteśmy. Czy przypadamy
do smaku wszechświatom, w których nikniemy? Czy aniołowie
przechwytują to tylko, co z nich jest, naprawdę, czy może
jakby z niedopatrzenia na w tym niekiedy swój udział
cząstka naszego bytu? Czyli jesteś tylko
tyle wmieszani w ich rysy, ile niepokój w twarze
brzemiennych kobiet? Nie widzą tego w chaosie
powrotu do siebie. (Jakże mieliby dostrzec).

Kochający mogliby to wypowiedzieć cudownie,
w powietrzu nocnym, gdyby umieli, gdyż może wszystko
nas zataja. Patrz, drzewa są, domy
zamieszkiwane przez nas jeszcze trwają. My tylko
mijamy obok wszystkiego jak fala powietrza.
I sprzysięga się wszystko, by nas przemilczeć, może
na wpół jak hańbę, na wpół jak niewyrażalną nadzieję.
Kochankowie, wzajemnie zaspokojeni sobą,
zapytam was o nasz sekret. Spleceni w uścisku. Czy macie dowody?
Patrzcie, i to mi się zdarza, że moje dłonie
spoufają się z sobą, albo że moja zużyta
twarz w nich znajduje schronienie. To mi dostarcza nieco
pewności. Lecz któż by odważył się przeto aż istnieć?
Ale wy, którzy z zachwycenia drugiej istoty
czerpiecie siłę, dopóki ta druga was nie pokona,
błagając: już dosyć - ; wy, co pod dłońmi
dojrzewacie jak dni winobrania,
którzy niekiedy giniecie, tylko dlatego, że jedno
bywa silniejsze: zapytam was w naszej sprawie.
Wiem, że wasz dotyk jest błogi, gdyż pieszczota trwa nadal,
gdyż miejsce, które osłaniacie, tkwi,
nie znika: gdyż w tym, co się dzieje, czujecie
czyste istnienie. Tak obiecujecie sobie niemal wieczność
od uścisku. A jednak, gdy pierwszych spojrzeć
lęk was opuści, i wytrzymacie tęsknotę przy oknie
i pierwszą wspólną przechadzkę po ścieżkach ogrodu:
kochankowie, czy jeszcze jesteście sobą? gdy usta na usta,
kiedy przylegnięcie wzajemne - napój na napój:
o, jak pijący odchodzi niezwykle od tego, co czyni.
Czyli was nie zdumiała na stelach attyckich
powściągliwość ludzkiego gestu? Czy miłość i pożegnanie
nie kładą się tak lekko na plecy, jakby stworzone
z innej materii niż nasza? Czy pamiętacie
nieważki dotyk, mimo że w torsach jest siła.
Ci powściągliwi wiedzieli: na tyle możemy się zdobyć,
ta rzecz jest nasza, tak czuły dotyk; silniejszy
jest uścisk bogów. Lecz to bogów sprawa.

Ach, gdybyśmy mogli znaleźć czystą, trwałą, choć wąską
dziedzinę ludzką, skrawek urodzajnej ziemi
między rzeką a skałą. Gdyż nasze serce wciąż jeszcze
przewyższa nas samych, jak tamci. I nie możemy za nim
podążyć poprzez obrazy, co je łagodzą, ani
przez boskie ciała, gdzie się przemożniej uśmierza.

Elegie Duinejskie - IX

Czemu więc, jeśli już trzeba, porę istnienia na ziemi
przybrać jak wawrzyn, nieco ciemniejszy niż wszelka
inna zieleń z małymi falami na każdym
brzeżku liścia (jak uśmiech wiatru): - czemuż tedy
do ludzkiej przymuszać się doli - i unikając losu
tęsknić za losem?...
Och, nie, że jest szczęściem
ten przedwczesny przywilej bliskiej utraty.
Nie z ciekawości albo dla wprawy serca,
co by mogło być także w wawrzynie...

Ale że ziemski byt znaczy wiele i że wszystkiemu tutaj
jesteśmy na pozór potrzebni, całej tej znikomości,
co nas przedziwnie dotyczy. Nas, najbardziej znikomych. Raz tylko,
wszystko tylko raz jeden. Raz i nie więcej. My także
raz tylko. Niepowrotnie. Lecz to
raz tylko istnieć, jeśli nawet raz tylko:
istnieć na Ziemi, wydaje się nieodwołalne.

I tak przynaglamy się, by dopełnić istnienia,
tak chcemy zmieścić je w naszych zwyczajnych dłoniach,
w przepełnionym spojrzeniu i w niemym sercu.
Chcemy być nim. - komu je oddać? Najchętniej
wszystko zachować na zawsze... Ach, w tamten inny układ,
biada, co się zabiera ze sobą? Nie zdolność widzenia,
z wolna tu wyuczoną, nic z tego, co tu się zdarzyło. Nic.
Ale cierpienia. Lecz przede wszystkim ciężar bytu,
lecz długie doświadczenie miłości - lecz
samo niewysłowione. Ale później
pośród gwiazd, cóż z tym począć: są głębiej niewyrażalne.
Przecież wędrowiec ze stoku góry znosi w dolinę
nie garść ziemi, niewysłowionej dla wszystkich, lecz tylko
jedno zdobyte słowo, czyste, żółtą i błękitną
gencjanę. Jesteśmy tu może tylko po to, by powiedzieć: dom,
most, studnia, brama, dzbanek, owocowe drzewo, okno -
najwyżej: kolumna, wieża... Ale powiedzieć, zrozum,
o, powiedzieć tak, jak nawet samym rzeczom
nie marzyło się nigdy. Czy to nie skryty podstęp
tej Ziemi, co umie milczeć, jej, która zniewala
kochanków, by w ich uczuciu wszystko ich zachwycało?
Próg: czymże to jest dla dwojga
kochanków, że własny wysłużony próg we drzwiach
zetrą cokolwiek obuwiem, także oni, po wielu przed nimi
i przed tymi, co przyjdą... przelotnie.

Tu czas Wyrażalnego, tu jego ojczyzna.
Powiedz i wyznaj. Bardziej niż kiedykolwiek
tam odpadają rzeczy dające się przeżyć, albowiem
to, co spycha, na miejsce ich wchodząc, jest ruchem bez obozu.
Czynnością pod skorupami, pękającymi radośnie, gdy wewnątrz
napór przerośnie siebie i inną znajdzie granicę.
Trwa między młotami
nasze serce jak język
między zębami, a jednak
nie przestaje wysławiać.

Sław przed Aniołem świat, nie ten wyrażalny, przed nim
próżno byś chełpił się przepychem uczuć; w bezmiarze,
tam, gdzie on czuje stokrotnie, tyś nowicjuszem. Więc pokaż
mu rzeczy zwykłe, co z pokolenia na pokolenie żyją
w nas jako nasza własność, pod ręką, w spojrzeniu.
Powiedz mu rzeczy. Stać będzie wstrząśnięty, jak stałeś
u powroźnika w Rzymie lub u garncarza nad Nilem.
Pokaż mu, jak szczęśliwa może być rzecz, jak niewinna i nasza,
jak nawet łkające cierpienie przestaje na kształt, bez wahania,
służy jak rzecz lub znika w rzecz - i na drugim brzegu
błogo wymyka się skrzypcom. - I te ze skonania
żyjące rzeczy pojmują, że ty je sławisz; śmiertelne,
nam powierzają ratunek, najbardziej śmiertelnym.
Chcą, byśmy je przemienili w swym niewidzialnym sercu
w nas - o, bezbrzeżnie w nas samych! Kim byśmy byli w końcu.
Ziemio, czyż nie jest to twoim pragnieniem: w nas
narodzić się niewidzialnie? - Czy to nie sen twój,
być jeden raz niewidzialną? - Ziemio! być niewidzialną!
Co, jeśli nie metamorfoza, jest twym naglącym żądaniem?
Ziemio, umiłowana, chcę. O, wierz, nie trzeba by było
odtąd twych wiosen, by mnie zjednać dla ciebie - jedna,
ach, jedna, to już za wiele dla mojej krwi.
Bezimiennie przystałem na ciebie, z najdalszych oddali.
Tyś zawsze miała słuszność, i twoim świętym pomysłem
jest zgon poufny.

Patrz, żyję. Z czego? Ani dzieciństwo ni przyszłość
nie tracą nic ze siebie... Byt niezmierzony
wytryska z mojego serca.

Elegie Duinejskie - VIII

Stworzenie widzi wszystkimi oczami
Przestwór. Jedynie nasze oczy są
jak odwrócone, zastawione gęsto
jak sidła w krąg jego wolnego wyjścia.
O tym, co jest na zewnątrz, wiemy tylko
z twarzy zwierzęcia; gdyż już małe dziecko
zmuszamy, by widziało odwróconym wzrokiem
świat form, nie Przestwór, co tak jest głęboki
w oczach zwierzęcia. I wolny od śmierci.
Widzimy tylko ją; swobodne zwierzę
ma zawsze poza sobą własny zgon,
przed sobą Boga, a gdy idzie, idzie
w całej wieczności, tak jak źródła idą.

Nie mamy nigdy, choćby przez dzień jeden,
przed sobą czystej przestrzeni, gdzie kwiaty
kwitną niezmiennie. To zawsze jest świat,
a nigdy Nigdzie bez nie: niestrzeżona
przejrzystość, którą wydycha się i wie,
wie nieskończenie i nie pragnie. Dziecko
zatraca się w igraniu, lecz budzimy
je potrząśnięciem. Lub umierający
staje się tym. Bo nikt w pobliżu śmierci
nie widzi śmierci; patrzy w osłupieniu
jak gdyby wielkim spojrzeniem zwierzęcia.
Gdyby nie zasłaniali sobie światła
kochankowie, staliby blisko tego, zdumieni...

Każdemu z nich jak gdyby z przeoczenia
otwarto przestrzeń za drugim... Lecz siebie
już nie przekroczą, znów każde jest światem.
Zawsze zwróceni ku istnieniu, tylko
odbicie wolnej widzimy przestrzeni,
przyćmione przez nas. Lub że nieme zwierzę
patrząc spokojnie na wskroś nas przeziera.
To zwie się losem: być w obliczu, wobec,
i nic prócz tego, zawsze tylko wobec.

Gdyby świadomość równa naszej była
w zwierzęciu, pewnym siebie, które zmierza
ku nam, nie ku nam idąc, zwróciłoby nas
w swoim kierunku. Ale jego byt
jest dlań nie do objęcia, nieskończony, ślepy
na własny stan, tak czysty jak jego widzenie.
I gdzie my przyszłość widzimy, tam widzi
wszystko, we wszystkim siebie, zawsze zdrowe.

A jednak w czujnym i ciepłym zwierzęciu
jest ciężar, troska wielkiej melancholii.
Bo też mu ciąży zawsze to, co nas
niekiedy obezwładnia - przypomnienie,
jakby już raz to, ku czemu dążymy,
bliżej zdarzyło się, wierniej i w związku
najtkliwszym. Tu jest wszystko oddaleniem,
a tam było oddechem. Po pierwszej ojczyźnie
druga dlań jest dwuznaczna i niepewna.
O, błogie szczęście małego stworzonka,
co trwa niezmiennie w macierzystym łonie;
o, szczęście muchy, co wciąż jeszcze lata
we wnętrzu, nawet w czas godów: gdyż wszystkim
jest łono. Spójrz, niepewna pewność ptaka,
co niemal zna podwójność swej genezy,
jakby był duszą Etruska, zmarłego,
którego proch przyjęła głąb grobowca,
ale z postacią leżącą na wieku.
I jak jest trwożne to, co latać musi,
rzuciwszy łono. I jak przerażone
sobą przeszywa powietrze, pęknięciem
na filiżance. Tak ślad nietoperza
przecina rysą porcelanę zmierzchu.

A my: widzowie, zawsze, wszędzie i ku wszystkim
rzeczom skłonieni i zawsze bez wyjścia!
Przepełnia nas. Porządkujemy. Lecz się rozpada.
Scalamy znów. I rozpadamy się sami.

Któż to nas tak odwróci, że cokolwiek
byśmy czynili, jesteśmy w postawie
odchodzącego, kiedy na ostatnim wzgórzu,
co mu raz jeszcze całą ukaże dolinę
rodzinną, staje, ogląda się, zwleka -
tak my żyjemy żegnając się wiecznie.

Elegie Duinejskie - X

Żebym kiedyś u granic strasznego przejrzenia
radość i chwałę zaśpiewał przyzwalającym aniołom.
Żeby z mocno-kowanych młotków serca
żaden nie zawiódł na miękkich, niepewnych albo
rwących strunach. Żeby moja twarz trumieniejąca
rozpromieniła mnie; żeby niepozornym płacz
zakwitł. O, jak będziecie mi wtenczas miłe,
noce pełne strapienia. Żem was na klęczkach nie przyjął,
niepocieszone siostry, żem waszym włosom rozpuszczonym
nie poddał się cały. My, trwoniciele cierpień.
Jakże je przewidujemy, na smutne trwanie,
czy nie zakończą się może. Ale są przecież naszym
zimującym listowiem, naszym ciemnym barwinkiem;
są jedną z pór utajonego roku - nie tylko
porą - są miejscem, osadą, leżem, ziemią, siedzibą.

Lecz, biada, jakże są obce ulice Miasta Cierpienia,
gdzie w ciszy fałszywej, zrobionej z wrzawy zagłuszającej,
odlany z próżni kształt jaskrawo
uderza w oczy; gwar pozłacany, pęknięty pomnik.
O, jak doszczętnie stratowałby anioł ten ich Rynek Pociech,
odgraniczony kościołem, ich własnym gotowo-kupinym:
czystym, zamkniętym i rozczarowanym jak rząd pocztowy w niedzielę.
Ale na placu wiruje i wre po brzegi jarmark.
Huśtawki swobody! Nurkowie, kuglarze zacietrzewienia!
I wystrojonego szczęścia strzelnica z figurami,
gdzie tarcze blaszane dygocąc brzęczą,
gdy strzelec sprawniejszy trafi. Od oklasku do trafu
dalej zatacza się, odurzony; gdyż kramy wabią wszelkimi
niespodziankami, bębnią i ryczą. Lecz dla dorosłych zwłaszcza
jest coś do zobaczenia, jak się pieniądz rozmnaża, anatomicznie,
nie dla uciechy tylko: narząd rodny pieniądza,
wszystko, całość i przebieg - to poucza i czyni
płodnym...
...O, ale zaraz za tym,
za ostatnim parkanem, oblepionym plakatem: "Los śmierci",
tego gorzkiego piwa, co się słodkie wydaje pijącym,
gdy na zakąskę żują wciąż nowe rozrywki..:
tuż za parkanem, na tyłach, coś w końcu istnieje naprawdę,
dzieci bawią się i kochankowie stronią z powagą - w lichej
trawie i psy uganiają się na swobodzie.
Młodzieńca ciągnie dalej; może kocha
młodą Skargę... Za nią wychodzi na łąki. A ona mówi:
- Daleko. My tam mieszkamy...
Gdzie? I młodzieniec
idzie za nią. Jej postać go wzrusza, Ramiona, szyja - może
jej ród jest święty. Lecz ją zostawia, odchodzi,
odwraca się, daje znak... Ale cóż? Ona jest Skargą.

Tylko młodzi umarli w pierwszym stadium
obojętności bez czasu, odwykania,
idą za nią miłośnie. Na dziewczęta
czeka i zaprzyjaźnia się z nimi. W zaufaniu
pozwala się im oglądać. W perłach cierpienia i w delikatnych
zasłonach cierpliwości. - Z chłopcami stąpa
milcząco.

Lecz tam, gdzie mieszkają, w dolinie, jedna ze starszych Skarg
bierze młodzieńca w opiekę, zagadnięta: - Niegdyś
byłyśmy rodem wspaniałym, my, Skargi. Ojcowie
pracowali w kopalniach, tam w wielkich górach; u ludzi
znajdziesz niekiedy złom oszlifowanego prabólu
lub gniew skamieniały w szlakę ze starego wulkanu.
Tak, to pochodzi stamtąd. Byłyśmy niegdyś bogate. -

I prowadzi do lekko przez krajobraz Skarg,
pokazuje mu słupy świątyń albo ruiny
owych zamków, skąd niegdyś książęta Krainy Trenów
mądrze władali. I pokazuje mu drzewa płaczu
wysokie i łąki rzewnie kwitnącego żalu
(żyjący znają je tylko jako łagodne listowie)
i pokazuje zwierzęta żałoby, Pasące się - czasem
spłoszy się ptak i przetnie spojrzenie ich płaskim lotem,
dalej, hieroglif jego osamotnionego krzyku. -
A wieczorem prowadzi go na groby pradziadów
z rodu Skarg, miedzy Sybille i wieszczów.
Lecz kiedy zbliża się noc; idą ciszej, i zaraz
księżycem wschodzi wysoko nad światem
stróżującym monument grobowy. Bliski krewny tamtego Nilu
wzniosłego Sfinksa: - zatajonej komnaty
Oblicze.
I zdumiewa ich głowa królewska, która na wieki
milcząc, twarz ludzką złożyła
na gwieździstych wagach.

Nie obejmie tego spojrzeniem we wczesnej śmierci
znikających. Lecz jej wzrok
spoza podwójnej korony wypłoszy sowę. I potrąciwszy
powolnym muśnięciem skrzydeł wzdłuż policzka
ową najdojrzalszą okrągłość,
miękko wrysowuje w nowy słuch umarłych
nad podwójnie otwartą kartą
nieopisany kontur.

A wyżej gwiazdy. Nowe. Gwiazdy Krain Cierpienia.
Powoli wymienia je Skarga: - Tu,
spojrzyj: Jeździec, Pastorał, i obfity gwiazdozbiór
zwany Wieńcem Owoców. A dalej w stronę bieguna:
Kołyska, droga, Płonąca Księga, Lalka, Okno -

Lecz na południowym niebie, wyraźnie i jak we wnętrzu
błogosławionej dłoni jasno błyszczące M,
które oznacza Matki...-
Lecz zmarły musi odejść, i milcząc prowadzi go starsza
Skarga aż nad krawędź wąwozu,
gdzie w blasku księżyca błyszczy
źródło radości. Z głęboką czcią
nazywa je, mówi: - U ludzi
jest ono spławną rzeką. -

Stoją u stóp górskiego pasma.
I oto nagle obejmuje go, płacząc.

On wchodzi samotnie na góry prastarego cierpienia.
I jego krok nie oddzwoni ni razu z głuchego losu.

*

Lecz może ci bezgranicznie umarli zbudziliby w nas przypowieść,
spójrz, pokazaliby może bazie jeszcze bezlistnej
leszczyny, zwisające, albo
myśleli deszcz, który spada na ciemną ziemię przedwiośnia.

A my, co o wznoszącym się szczęściu myślimy,
poczulibyśmy wzruszenie,
przerażające nas niemal,
gdy to, co jest szczęściem, pada.

‹‹ 1 2 5 6 7 8 9 10 11 15 16 ››