Dzieciństwo
Tak płynie długi szkolny lęk i czas –
oczekiwanie, ciąg rzeczy ponurych.
O samotności, o czasie przesmutny…
A potem w dal: gwar ulic nieustanny,
na wszystkich placach tryskają fontanny,
w ogrodach tak wielki zdaje się świat –
I przez to wszystko iść z miną pogodną,
inaczej niż inni chodzili i chodzą –
O czasie cudowny, o czasie płynący,
o samotności.
I na to wszystko się patrzeć uważnie:
panowie, panie; panowie i panie
i dzieci, tak inne i tak kolorowe;
i tutaj dom stoi, tam piesek na drodze
i ufność bezkresna i trwoga tajemna –
O smutku bez sensu, o śnie, o grozo,
o głębi bezdenna.
I tak się bawić: piłka, obręcz, pierścień,
w jasnym ogrodzie, co powoli blednie,
i jak się zdarzy, potrącać dorosłych
w ślepym i dzikim pośpiechu gonitwy,
wieczorem cicho, drobnymi, równymi
krokami iść do domu w zamyśleniu:
O pojmowanie coraz ulotniejsze,
o lęku, o brzemię.
I godzinami gdzieś nad wielkim stawem
z małym żaglowym stateczkiem uklęknąć;
zapomnieć o tym, że też inne żagle,
piękniejsze może, po tej fali przemkną,
i myśleć o twarzyczce małej i blednącej,
co z tego stawu wychynęła, tonąc:
O ty dzieciństwo, porównania zwodne.
O dokąd, dokąd?
Muzyka
Czemu grasz, chłopcze? Przez ogrody szły
jak gdyby kroki, szepczące rozkazy.
Czemu grasz, chłopcze? Patrz, już twoja dusza
się zaplątała w syryngi piszczałki.
Czemu ją wabisz? Dźwięk jest jak więzienie,
w którym ją smutek nieodparcie zmoże;
życie twoje jest silne, lecz pieśni silniejsze,
ku twej tęsknocie rzewnie wychylone. –
Daj jej milczenie, by dusza spokojnie
powrócić mogła w zmienne fale życia
i aby rosła, mądrze i radośnie,
nim ją zniewoli twa czuła muzyka.
Patrz, jak już słabiej uderza skrzydłami:
tak, marzycielu, lot jej zmarnotrawisz,
że wątłe pióra, zszargane pieśniami,
nie dźwigną duszy nad mymi murami,
gdy ją przywołam, by przyjaciół bawić.
( Gwiazdy, śpiący i duchy...)
Gwiazdy, śpiący i duchy,
słabe ich powiązanie;
nocą Mistrz nagłym ruchem
ład przeprowadza w planie.
Ponad rysunkiem sennym
wyciąga, przeciąga linie,
kiedy ten projekt dzienny
w kruchym się domu rozpłynie.
Tylko do tych, co kochają,
boskie dochodzą znaki,
bo w snach, pełnych wód, odbijają
kwiaty, kamienie, ptaki.
Gdy pomysł w nim nabrał życia,
jak ptaków wniebowstąpienia
rzuca tajemnic odbicia
w blask ich odzwierciedlenia.
Łzy, łzy, które ze mnie wybuchają.
Moja śmierci, Murzynie, dźwigaczu
mego serca, trzymaj mnie pochylej,
by spłynęły. Chcę mówić.
Czarny olbrzymie, dźwigaczu serca.
Nawet gdybym przemówił z mego płaczu,
czy wierzysz, że bym złamał milczenie?
*
Godzina się zniża, dotyka mi czoła
metalem swych czystych brzmień,
i drżą moje zmysły. I czuję: podołam -
i chwytam plastyczny dzień.
Nic jeszcze nie zaszło, aż wzrok się przekona,
ruch wszelki wstrzymany nagle.
Spojrzenia dojrzały i jak narzeczona
jest rzecz, gdy ktoś jej zapragnie.
I nic mi za małe i wielbię je śpiewem,
w tle złotym malować je muszę,
i trzymam wysoko, i komu dziś, nie wiem,
uwalnia z więzów duszę...
Tł. Mieczysław Jastrun