Wiersze - Maria Konopnicka strona 8

Jaś nie Doczekał

W ubogiej izbie gość zjawił się błogi:

Słoneczny promień wiosenny, majowy!

Wszedł przez okienko z szybami drobnemi

I jasnym snopem rzucił się po ziemi,

Jak złota strzała padł na stół sosnowy,

Na deski starej, spaczonej podłogi,

Na tapczan nędzny, zasłany barłogiem,

Na komin pusty, zimny, bez ogniska,

Na obraz, który jaskrawie wybłyska

Złocistą glorią w poddaszu nędzarza,

Tak, jakby mógł Ten, co biednych jest Bogiem

I miłosierdziem, i smutnych odwagą,

Gromadzić skarby u swego ołtarza

I stać w purpury blaskach i kamieni,

Gdy ludzie głodni, nędzni, opuszczeni,

Korząc się przed nim, biją w pierś swą - nagą!



Był to niedzielny poranek wiośniany.

W izbie wyrobnik siedział z zgasłą twarzą

U pociemniałej i wilgotnej ściany,

Po której zamróz kroplami ociekał...

Aż z dum swych ciepłym zbudzony promieniem,

Posłyszał wróble, co na dachu gwarzą;

Spojrzał po izbie okiem smętnem, mgławem,

Potem na jasność tę ożywczą słońca

I szepnął z cichym, stłumionym westchnieniem:

„Jaś nie doczekał!”

I otarł grubej koszuli rękawem

Łzę, co po twarzy toczyła się, drżąca

I taka mętna, i ciężka, i wielka,

Jakby to wody nie była kropelka,

Lecz kamień, który, wyrzucony z duszy,

Padnie w głębiny i ziemię poruszy.



Zima ta ciężka była. Śnieżne duchy

Pomiędzy ziemią latały a niebem,

Białymi skrzydły zakrywszy błękity,

A mroźne wichrów północnych podmuchy

Dreszczem wstrząsały ubogie te ściany,

Wśród których nędzarz tak rzadko jest syty

Twardym i czarnym niedoli swej chlebem;

Tak biedne nosi na grzbiecie łachmany,

Tak ciężko musi pracować na dzieci

Wśród skrzących mrozów i wietrznej zamieci!

Zima ta ciężka była. Na kominie

Ogień nie co dnia rozniecał się lichy,

Nie co dnia ciepłą gotowano strawę.

Ojciec przychodził wieczorem bez siły,

Nie mogąc dźwignąć siekiery ni piły,

I padał spocząć, jak martwy, na ławę...

A Jaś tymczasem, w nędznej koszulinie,

Coraz to bledszy, coraz bardziej cichy,

Na kształt mdlejącej lampy lub pochodni,

Zjadał kęs chleba - i siadał na ziemi,

Patrząc na ojca oczyma smutnemi.

Jak ci, co mówić nie śmią, że są głodni!



Wreszcie z tapczana nie podniósł się wcale,

Ojca witając z daleka - uśmiechem...

Przeląkł się nędzarz, chwycił go w ramiona,

W piersiach mu grały i łkania, i żale...

Noc całą dziecko zagrzewał oddechem,

Bo mu się zdało, że stygnie, że kona...

Modlił się, płakał, o ściany tłukł głowę,

A ściany skrzyły się jak diamentowe...

Bo zima na nie rzuciła płaszcz biały.

Łzy na nich marzły - i jak perły stały.



Rankiem wyrobnik zastawił swą piłę,

Porąbał stołek, rozpalił ognisko,

Przyzwał lekarza. Lekarz, człowiek młody,

Oświadczył, że tu jest powietrze zgniłe,

Że straszna wilgoć ma tutaj siedlisko,

Że dziecku trzeba dać lepsze wygody,

Izbę obszerną, jasną i ogrzaną,

Ciepłe okrycie, a przy tym co rano

Posiłek lekki; pożywny, gorący.

Zapewnił nadto, że jeśli chłopczyna

Wiosny doczeka, to wzmocni go słońce.

Wreszcie oświadczył, że mróz - trzaskający!

I wyszedł. - Ojciec stanął jak zmartwiały,

We drzwi wlepiwszy źrenice błyszczące...

A wiatr tymczasem rozmiatał z komina

Iskry i dymy i w szyby tak siekał,

Jakby brał szturmem tę izbę ubogą.

Blada twarz chłopca zrobiła się sina...

Do ojca sztywne wyciągnął rączęta,

Rzucił się... wargi drobne mu zadrgały...

A śmierć, srebrzystą szatą owinięta,

Wzięła go z sobą tajemniczą drogą...

Promienia słońca Jaś już nie doczekał!



W mogiłce leży i nigdy mu duszy

Żadne już światło nie zbudzi, nie wzruszy...

Nigdy nie wzniesie pogodnych swych powiek

Na wielkie cuda tworzącej przyrody

I nigdy zapał do wiedzy, swobody

Nie drgnie mu w piersi okrzykiem: Tyś człowiek!

Ach, ileż takich mogił jest na ziemi

I jakże smutne są takie mogiły!

Ludzkość żyć winna siłami wszystkiemi,

A nędza co dzień odbiera jej siły...

Ten szereg drobnych grobów wśród cmentarza,

Co myśliciela smętnego przeraża,

To siew bez plonu, rzucony na marno,

Kwiat bez owocu - i stracone ziarno.

Poprzez mogiły, gdzie śpią te dzieciny

W milczeniu śmierci przerażliwem, głuchem,

Ludzkość, uboższa ramieniem i duchem,

Idzie tak wolno, jakby cel się zwlekał!

O bracia, czy w nas wcale nie ma winy,

Że słonka Jaś nie doczekał?

Jest w piersi mojej

Jest w piersi mojej cichy grób,
Żaden go kwiat nie stroi
I żaden tam nie leży trup
W śmiertelnej swej ostoi...

Nie dzwoni nad nim dzwonów spiż,
Nie ciężą ziemi bryły;
Nie sterczy kamień ani krzyż
U cichej tej mogiły...

Tylko w nią zapadł promień ten,
Co złocił moje życie...
Tylko w niej leży cichy mój sen
I ufne serca bicie!

Kraków

Hej! puszczę ja oczy daleko od siebie!
Niech lecą, polecą, jak ptaki po niebie,
Aż do tej krainy,
Gdzie pada zmierzch siny
Od Karpat - ku starej kolebie! - -

Tam Kraków siadł cichy, w głębokiej zadumie,
Kto spojrzy - zapłacze - i smutek zrozumie...
Jak duch nad mogiłą,
Rozmyśla, co było -
I tęskno mu w obcym dziś tłumie...

Ku niebu strzeliście, w poranne błękity,
Podaje swych wieżyc krużganki i szczyty...
I gra z nich hejnały
Na rozświt, na biały,
Co wstaje rosami nakryty...

A góra tam stoi, co Wawel się zowie,
I dźwiga pamiątki po starym Krakowie,
Tam w grobach podziemnych,
Wśród lochów tych ciemnych
Śpią króle w koronach na głowie...

A Wisła tam szumi i prawi powieści -
Wiatr kędyś od kopca Kościuszki szeleści -
I kamień tam gada,
I dziwy powiada
0 dawnej wielkości i części. -

A kiedy się nocą gwar miasta uciszy,
Ten, kto się zaduma - westchnienie posłyszy...
To skarżą się groby -
To murów żałoby -
To przeszłość w mogile tak dyszy. -

Hej, czasy, wy czasy, hej, stare wy wieki.
Płyniecie, jak woda tej Wisły, tej rzeki.
Na morze, na sine,
Na czarną głębinę -
I tylko szum słychać daleki...

Kubek

Z jednego kubka ty i ja
Piliśmy onej chwili:
Lecz że nam w wodę padła łza,
Więc kubek my rozbili.

I poszli w świat, i poszli w dal,
Osobną każde drogą,
Ani nam szczątków onych żal,
Co zrosnąć się nie mogą...

Dziś, kiedy w skwary znojnych susz
Samotne kroki niosę,
Gwiazdy mi jasne z złotych kruż
Podają srebrną rosę.

Lecz wiem, że w żadnej z gwiezdnych czasz
Nie znajdzie się ochłoda,
Jaką miał prosty kubek nasz,
Gdzie były łzy - i woda.

Lipy kwitną

Lipy kwitną... Woń przesłodka dyszy,
Puch się kwietny sypie poprzez płoty;
Wskroś szerokiej, wskroś porannej ciszy
Brzęczy w słońcu pszczelny rój nasz złoty!

Lipy kwitną... Złoty rój nasz brzęczy,
Miodem pachnie prastara pasieka,
Malowany kolorami tęczy
Tuman siny wieje gdzieś z daleka.

Lipy kwitną... W sinym wskroś tumanie
Ciche, senne w zorzach widać chaty,
A do każdej światła zwiastowanie
Jasną stopą niesie duch skrzydlaty.

Lipy kwitną... Idą w gości duchy,
Do chat czarnych, do niskiej zagrody,
A wskroś drogi polatują puchy,
A wskroś drogi pachną białe miody.

Lipy kwitną... Oto przypomina
Stara chata przedwiekowe dzieje...
Oto bije przejrzenia godzina,
Oto blask się ciemnym oczom sieje...

Lipy kwitną... Wieją wonie miodu,
Prastarego wieją wonie cudu...
W słońce spojrzał ślepy syn narodu,
W słońce spojrzał duch mojego ludu!

Lipy kwitną... Woń przesłodka dyszy,
Kwietnie puchy lecą poprzez płoty,
Wskroś szerokiej, wskroś porannej ciszy
Brzęczy w słońcu stary rój nasz złoty!

‹‹ 1 2 5 6 7 8 9 10 11 14 15 ››