Wiersze - Maria Konopnicka strona 9

Modlitwa

Z proroków owych daj mi być pobitych,
Nad których śmiercią klaskają kramarze,
I upominki do rąk swych niesytych
Ślą jedni drugim w radosnym rozgwarze
I w dobrej myśli, iż oto ustało
Słowo, trapiące ich duszę ospałą.

O, nie dlatego, iż tych umęczonych
Po trzech dniach duchy wskrzesiły żywiące,
Iż na jutrzenkach klęczący czerwonych
Zaś oglądali zbawienia to słońce,
O którym - długo przed rannych zórz wschodem
Szli, prorokując pomiędzy narodem...

Ale dlatego, iż ziemia ta cala,
Jak młotem - musi tak słowem być bita.
Iżby skrę ducha ze siebie wydała...
I jak lemieszem, co porze łan żyta,
Słowem być musi krajana do wnętrza,
Iżby w niej warstwa rodziła gorętsza...

Ale dlatego, że wszelkie powietrze.
Którego słowo na wskroś nie przesiecze
W czworo stron świata i tak go nie przetrze
Błyskawicowym ostrzem, jako miecze,
Tęchnie i ludom w pierś jadem się wpija.
I co je żywić miało - to zabija!

Na białą kartę, co przede mną leży...

Na białą kartę, co przede mną leży,
Miesięczna pełnia blaski swoje śnieży
I drży, i lekkim cieniem się kołysze,
I choć ja dumam tylko - ona pisze,
I choć ja marzę tylko - ona zmienia
W gorące zgłoski te moje marzenia,
I choć ja milczę - ona mówi biała...
I choć ja drżąca jestem - ona pała.
A tak się lekko ślizga promień złoty,
Że znać wskroś niego spojrzenie tęsknoty;
A tak się dziwnie plączą lotne cienie,
Że znać w nich nawet tłumione westchnienie.
I patrzę, cicha, na głoski i słowa,
Które ta jasność skreśliła perłowa,
I list ten srebrny posyłam w zadumie,
I nie wiem, czy kto pismo to zrozumie.

Na Carignano rankiem

Co ranek patrzę w okno me
0 najwcześniejszej zorzy,
Kiedy najpierwszy blask a świt
Na morzu się położy.

I widzę łódź na jasnym tle
Złotoróżanej fali,
Jak lekko płynie, lekko mknie,
Jak się jej żagiel pali.

Żagiel pochyły, drobna łódź,
Ni wioseł, ni kół zgrzytu,
Tylko ją świeży morza dech
W świetlistość pędzi świtu.

Żagiel pochyły, drobna łódź
Tak chyżo w brzask ucieka,
Jakby ją drogi wolał głos,
Głos drogi gdzieś z daleka.

Cały rój potem statków mknie
Przed oknem moim biały:
Jedne -jak siwe orły te,
Inne - jak złote strzały.

Lecz żaden z nich nic płynie tak
Nagle, a lekko, z cicha.
Jako ten jeden wczesny ptak,
Co ranną zorzą dycha.

Powrotu jego. nie wiem. gdzie
Szukać i czekać trzeba...
Nie widzę nigdy go na tle
Zachodniej łuny nieba.

Lecz gdy się zbudzę, on już straż
Poranną morza trzyma,
l niesie żagiel pełen róż,
Który mu zorza wzdyma.

I patrzę za nim w złoty szlak,
Wjutrzenny szlak bez końca.
I myślę, że to jest mój duch.
Co leci na wschód słońca.

I myślę, że lojest mój duch,
Co w złoty świt ucieka,
I że go woła drugi głos,
Glos drogi gdzieś z daleka...

Na cmentarzu w Montmorency

Groby wy nasze, ojczyste groby,
Wy życia pełne mogiły!
Wy nie ołtarzem próżnej żałoby,
Lecz twierdzą siły!

Nie z jękiem marnym, nie z westchnieniami,
Nie z pustym echem pacierzy,
Ale z płonącym sercem przed wami
Stać nam należy!

Bo zakładnik! wyście przed niebem,
Które Pań wybrał wśród gminu,
Że się znów kiedyś przelamiem chlebem
Pieśni - i czynu!

Więc na dalekich, tułaczych drogach
Sypał nam Pań te kurhany,
By pielgrzym tęskny na cudzych progach
Miał znak podany.

Bo jak drużyna chrobra zwycięża,
Gdy sztandar wzlata jej ptakiem,
Tak pogrobowiec rośnie na męża
Pod mogił znakiem.

I tak przyjmuje ziemia ta czarna
One popioły i kości,
Jako posiewu złotego ziarna
Na plon przyszłości.

A choć jest teraz jak ugór nagi,
Zamarła z końca do końca,
Niechaj nie tracą żywi odwagi,
Czekając słońca!

Im noc trwa dłużej, tym bliżej słońca,
Tym bliższe błogie zaranie...
Z mogił się ozwie lutnia dźwięcząca,
Duch od niej wstanie.

I od mogiły skroś do mogiły
Przeleci jako płomienie,
I zbudzi w grobach drzemiące siły,
Rozproszy cienie...

Jak wicher życia ziemią powieje,
Rozbudzi serca do bicia...
- Niechaj więc żywi mają nadzieję,
Niech strzegą - życia!

Na Czorsztynie

Oj, zatęsknił Czorsztyn biały
Na samotnej skale,
Oj, wypuścił wzrok jak strzały
Przez Dunajca fale
Tam, na brzegu, jak dziewica
W przezroczystej bieli,
Pluszcze stopy swe Niedzica
W krysztalnej kąpieli
Oj, zmąciła modra woda
Jasne swoje łoże;
Zakipiała dusza młoda
Jako sine morze.
- Lećcie, orły, lećcie w swaty,
Przez błękitne tonie!
Niech wjutrzennych zórz szkarłaty
Luba ma zapłonie...
Zwiń się, lesie, nad jej czołem
W zielony wianeczek,
Ty, Dunajcu, zwiń się kołem
W złoty pierścioneczek.
Mgły niech rańtuch jej uprzędą
Powiewny, bieluchny;
Sine wierchy niech jej będą
Za drużby i druhny.
W organ burza niech zahuczy,
Wicher niech zaśpiewa;
Niech rozplecie włos jej kruczy
Błyskawic ulewa.
Niech nam drogę umiatają
Poświstami wiatry;
Niech nam chleb i sól podają
Pieniny i Tatry!
Lećcie, orły, proście gości
Na weselne gody:
Mchy siwiutkie od starości,
Żywych źródeł wody,
Drobne, nikłe macierzanki
Spod Krupiańskich stoków,
Mgły z Lechnicy, zwite w tkanki,
I słonko z obłoków;
Górską ścieżkę - tanecznicę,
Górską dziatwę - jodły,
Jasnookie błyskawice,
Co by orszak wiodły.
Gęślarz-echo się odzywa,
Szumi las dokoła...
Sokolico, matko siwa,
Przeżegnaj nam czoła!

‹‹ 1 2 6 7 8 9 10 11 12 14 15 ››