Wiersze - Maria Konopnicka strona 7

Budujmy mułej ojczyźnie dom

BUDUJMY MIŁEJ OJCZYŹNIE DOM...

Budujmy milej ojczyźnie dom,
Wolności dom i siły;
Każda pierś bratnia - granitu złom,
Z jednej rodzimej bryły.
Każda pierś bratnia - cegła na mur,
Dźwignięty mocą ducha,
A hasło nasze jedności chór,
Co wiarą w jutro bucha.

Niech dnie, co idą z wiecznych dróg
Zluzować czasów wartę,
Przez nasze odrzwia, przez nasz próg
Wstąpią na dziejów kartę.
Od fundamentu aż po szczyt
Otwórzmy światłu wrota,
Niech nam jutrzenny jarzy światłu wrota,
Niech wzmaga dech żywota!

Z wzrokiem utkwionym w oną biel,
Co nocy mrok przegania,
Patrzmy, o bracia, w jeden cel,
W cel wielki zmartwychwstania!
Cokolwiek czynim, czyńmy tak,
By przyszłość rosła z pracy;
Polska - to pion nasz i nasz znak:
Budujmy dom, rodacy!

Chłopskie Serce

W tłumie, na mrozie stanęła pod ścianą,

Okryta starą, mężowską sukmaną.



Posępna rzecz jest ta siwa siermięga,

Przesiąkła potem i łzami i zdarta

Na zgiętym w pracy i niedoli grzbiecie

Nędzarza, który nigdy z ciemności nie sięga

Do światła żadną ożywczą nadzieją...

I smętna rzecz jest, i zadumy warta,

I sama w sobie taka żałośliwa,

Jakby nie łachman, ale rana żywa

Na narodowym ciele się krwawiąca...

Kiedyś, gdy wichry i burze przewieją

I rozbłękitni się w sobie wiek słońca,

O tej siermiędze mówić będą w świecie

I zwać jej dzieje ludu epopeją...

I może wtedy nawet my, my sami,

Wśród narodowych skarbów i pamiątek

Ten nędzny, zgrzebny, poszarpany szczątek

Chować będziemy - i oblewać łzami!



Pół dnia już stała tak, nieporuszona,

Bezwładnie oba zwiesiwszy ramiona,

Patrząc upornie na gmach, kędy w sali

Rekrutów strzygli i mundurowali,

W ręku ubogi węzełek trzymała -

Chudoba syna, mizerna i licha...

Twarz jej wygasła, pożółkła, zmartwiała,

Jak pustka była posępna i cicha,

I tylko usta zacięte, drgające,

Jakiś krzyk duszy zdradzały ogromny,

Co mógł wybuchnąć dziki, nieprzytomny,

I bić w niebiosa, i wstrząsać to słońce,

Co bezpromienną i zimną swą głowę

Ukryło kędyś za chmury śniegowe.



Sąsiad przemówił do niej: ,,Pochwalony!”

Odrzekła na to jękiem jakimś głuchym...

Pierś jej w śmiertelnej podniosła się męce

I znowu wzrokiem błyszczącym i suchym

Patrzyła na drzwi zamknięte, przed siebie.



O, pochwalony! O. błogosławiony

Bądź Ty mi, Chryste, co przebite ręce

Rozciągasz ponad wieśniacze zagony

Z przydrożnych krzyżów! Tyś jest Bóg nędzarzy!

Ty liczysz kędyś w błękitnym swym niebie

Wszystkie gryzące łzy troski i bólu,

Co żłobią bruzdy wśród zwiędłych tych twarzy...

O! pochwalony bądź, boleści Królu!



Z trzaskiem otwarto drzwi sali: w natłoku

On jeden tylko jest widny jej oku...

Jej Jasiek!... Dziwne spostrzega odmiany:

Jakieś odblaski tragiczne, surowe

Padły już na tę obnażoną głowę,

Którą dziś jeszcze ocieniał włos lniany...

Klasnęła w dłonie i w oczy mu patrzy.

Podszedł w milczeniu. Był gibszy i bladszy,

A łzy, co kędyś pod sercem zaległy,

Wielkie i słone po licach mu zbiegły...

„O matko!” - „Nie płacz! Pan Jezus przemieni...

Tyś głodny; weź to, posil się na drogę...”

Chleb mu podała: wyjął nóż z kieszeni,

Odkroił kęsek i szepnął: „Nie mogę!

Nie mogę, matko, sam!” - Jak chusta zbladła,

Lecz rozłamała chleb - i z synem jadła.



A wtem wydano ostatnie rozkazy.

Marsz zabrzmiał. Jakieś zmieszane obrazy

Łąk, pól i lasów, i chaty, i wioski

Powiały razem z dźwiękami tej nuty...

- Hej!... nie zobaczyć już tego w żołnierce! -

Powstał zgiełk, lament... Jaśka tylko matka

Bez łzy, bez skargi trwała do ostatka,

Zwróciwszy oczy smutne, pełne troski,

Na drogę, którą iść miały rekruty...

Nagle, jak gdyby zawiodła ją siła,

Syna rękoma za piersi chwyciła...

"Dziecko!..." krzyknęła raz tylko i zbladła,

I zatoczyła się - i martwa padła...

Mówiono, że jej pękło chłopskie serce.

Contra spem spero

 
Przeciw nadziei, co stoi na chmurze
Łez, prędkim wichrom rzuciwszy kotwicę,
I obrócony wzrok trzyma na burze
I nawałnice,
W niezgasłe gwiazdy ufam wśród zawiei
Przeciw nadziei.

Tak pieśniarz ślepy, gdy noc go otoczy,
Choć wie, że rankiem nie wzejdzie mu słońce;
Podnosi w niebo obłąkane oczy
I dłonie drżące
I mroki pije źrenicą zagasłą,
Wierząc w dnia hasło.

Wiem, odleciały te ptaki daleko,
Co nam na skrzydłach niosły chwały zorze,
I z rzek już naszych te wody nie cieką,
Które szły w morze...
I syn się karmi kłosami gorzkiemi
Z ojców swych ziemi.

Sam Bóg zagasił nad nami pochodnię
I na mogiły strząsnął jej popioły.
Idziem, jak idą bezdomne przechodnie.
Z zwiądłymi czoły,
A stopy nasze zasypuje ślady
Wicher zagłady...

Wiem, niech mi smętne echo nie powtarza
Tego, co wstydem pali i co boli,
Bom ja też rodem z wielkiego cmentarza
I z krwawej roli...
I ja też lecę jak ptak obłąkany
I wichrem gnany.

Przecież o zmierzchy skrzydłami bijąca
I piekieł naszych ogarniona sferą,
Oczyma szukam dnia blasków i słońca
Contra spem - spero...
I w mogił głębi czuję życia dreszcze,
I ufam jeszcze...

Przeciw nadziei i przeciw pewności
Wystygłych duchów i śmierci wróżbitów
Wierzę w wskrzeszenie popiołów i kości,
W jutrznię błękitów...
I w gwiazdę ludów wierzę wśród zawiei,
Przeciw nadziei!

I mówię: odejdź!i wracam się cicha

 
 
I mówię: odejdź! -i wracam się cicha,
By spojrzeć jeszcze na stóp twoich ślady,
I słucham wiatru ,co w dali gdzieś wzdycha,
I na kwiat patrzę więdnący i blady,
Na jeden z kwiatów tych,co mają duszę-
I nie wiem ,co mi jest -i płakać muszę.
I mówię: zostań!- i sama odchodzę,
I drżąca idę w ciemności przed siebie,
I czuję ciernie kolące w tej drodze,
I słyszę dzwony na serca pogrzebie,
I widzę czarne snów ludzkich mogiły-
I nie wiem,co mi - i iść nie mam siły.
Dwie różne drogi - a jedna tęsknota,
Dwie różne drogi - a jedno cierpienie.
Na jednej zorza wygasa mi złota,
Na drugą schodzi noc i smutków cienie..
I późna chwila jest-i rosa pada,
I nie wiem,gdzie mi iść-i stoję blada..

Jako ten jeleń...

Jako ten jeleń, co lecąc do zdroja
Z diamentów rosy otrząsa krzew młody
Do żywych źródeł tęskni dusza moja,
Do żywej wody!

Pragnę i jestem jak trawa mdlejąca,
Na posieczysku skwarnym rozesłana,
Którą źrenica rozogniona słońca
Pali od rana.

A gdzie strumienie, a gdzie są te rzeki,
Co mnie napoją w porannych zórz ciszy?
Jako huk morza, tak huk ich daleki
Ucho nie słyszy!

Z gór wielkich spłyną jak płaszcze błękitu,
Przybiorą z jarów i źródlisk tajemnych
I w pierwszych blaskach nowego rozświtu
Napoją ciemnych.

I srebrnym skrzydłem uderzą o gmachy
Spróchniałe w sobie, stojące bez duszy,
I pójdą dreszczem po ludach przestrachy
I grom je ruszy.

A zaś na pola i łąki uderzą,
Gdzie siew przyszłości przysuły mdłe pyły;
I zielonością rozkwitną nam świeżą
Stare mogiły.

I precz poniosą, aż w ocean siny
Fale łez ludzkich - i krwi ludzkiej rzeki;
I nowe światy powstaną z głębiny,
I nowe wieki.

‹‹ 1 2 4 5 6 7 8 9 10 14 15 ››