Wiersze - Jiří Orten strona 6

O kraje szczęścia

O kraje szczęścia
 
O, kraje szczęścia, kraje spokoju
gdzie jest wasz skraj, gdzie kraj skraju macie?
Jak się oddycha, jak żyje w znoju,
tak na swą miłość czekasz i płaczesz.
 
I wtem przychodzi, coś chce powiedzieć
o tajemnicy, co tętni w głowie,
i którą tak, jak ci czarodzieje,
schowała w szaty swoje.
 
Nie umiesz zgadnąć. Aż kiedy więdnie,
wtedy rozumiesz pomału,
że mądre dziewczę próżne ma ręce,
bowiem już wszystko oddała.


przeł. T. M. Larczyński


Končiny štěstí
 
Končiny štěstí, končiny ticha,
kde končíte, kde končí konec váš?
Jako se žije, jako se dýchá,
milenku čekáváš.

A ona přichází a chce ti něco říci
o tajemství, jehož má plnou hlavu
a které, jako všichni kouzelníci,
schovala do rukávů.

Neumíš uhodnout, až potom, když ti mizí,
pomalu pochopíš,
že moudrá dívenka zhola nic nenabízí,
neboť vše dala již.

Pełnym głosem

Pełnym głosem
 
Nie jestem prochem! Lampa niech świadczy za mnie,
lampa i światło dnia.
Śmierć udaje grozę. Wirzy się, miota nieustannie.
Wirzy się w wiatr,
 
śmierć, łono niepłodne. To ona się zmienia
w swą postać najpierwszą znowu,
to ona przekrzyczeć chce głos, tak obcy jej brzmieniu,
to ona z bojaźnią się kładzie do grobu.
 
Ogrody poumierały. Jest zimno. Z ich dłoni
spijam dech jadu – pali jak gorzałka.
O Boże, Boże, słysz, przez to rozbijanie
nie będzie dobra piszczałka!

-tłum. T. M. Larczyński-


Na plný hlas

Já nejsem prach! Lampa ať za mne svědčí,
lampa a světlo dne.
Povětřím víří smrt. Předstírá nebezpečí.
Smrt, lůno neplodné,

víří a zmítá se. To ona obrací se
v svou prvou podobu,
to ona překřičet chce hlas, jenž zní jí cize,
to ona s úděsem se klade do hrobu.

Zahrady pomřely. Je zima. Z jejích dlaní
dech jedu upíjím. Pálí jak kořalka.
Ó Bože, Bože, slyš, přes všechno otloukání
nebudu dobrá píšťalka!

Pewnego dnia

Pewnego dnia
 
Pewnego dnia przyjdzie do ciebie dziecko.
Przyjdzie i poprosi
Abyś znów rzekł mu coś smutnego i wesołego.
Co rzekniesz mu? Co powiesz?
 
Trawce się dziewczę żaliło
I miało rozpuszczone włosy.
Trawce się dziewczę żaliło
I przy tym sobie śpiewało
Prześlicznymi słowy.
I była zima, i był mróz.
Mróz, to jest najlepszy malarz.
 
Pewnego dnia przyjdzie do ciebie kobieta.
Przyjdzie i poprosi,
Abyś znów rzekł jej coś smutnego i wesołego.
Co rzekniesz jej? Co powiesz?
 
Żal mi cię, albowiem miłujesz.
Jestes obła i jesteś miękka.
Nie wiem, dokąd idziesz, nie wiem, dokąd idziesz.
Tam, gdzie się wierzy? Tam, gdzie się czeka
I ciepło jest, a jednak mróz?
Mróz, to jest najlepszy malarz.
Najlepszego owocu jest czas.


Pewnego dnia przyjdzie do ciebie Bóg.
Niczego nie powie. I o nic nie poprosi.
Będziesz go widzieć? Ślad jego cienia?
Jest, jest – i już go nie ma.
 
Jest, twoje serce to czuje.
Ziemia to czuje, gdy wiele, wiele skrytych
Czynów kiełkuje,
Czynów, które nie są, ale będą walczyć
Jak godziny, jak czas.
I nie ma go już? Nie ma? Nad krainą się wznosi,
Nad krainą, nad którą mróz zgasł.
Mróz, to jest najlepszy malarz.
Najlepszego owocu jest czas.
Zerwij go! Jest dojrzały.

-tłum. T. M. Larczyński-



Jednoho dne
 
Jednoho dne přijde k tobě dítě.
Přijde a poprosí,
Abys mu řekl něco smutného a veselého zas.
Co řekneš mu? Co povíš?
 
Travičku děvče žalo si
A mělo rozpuštěné vlasy.
Travičku děvče žalo si
A přitom zpívalo si
Divukrásnými slovy.
A bylo zima a byl mráz.
Mráz, to je nejlepší malíř.
 
Jednoho dne přijde k tobě žena.
Přijde a poprosí,
Abys jí řekl něco smutného a veselého zas.
Co řekneš jí? Co povíš?
 
Je mi tě líto, neboť miluješ.
Jsi oblá a jsi měkká.
Nevím, kam jdeš, nevím, kam jdeš.
Tam, kde se věří? Tam, kde se čeká
A teplo je a přece mráz?
Mráz, to je nejlepší malíř.
Nejlepší ovoce je čas.


Jednoho dne přijde k tobě Bůh.
Nic neřekne. A o nic nepoprosí.
Budeš ho vidět? Zda ho uvidíš?
Je, je - a není již.
 
Je, srdce tvé to cítí.
Země cítí to, když mnoho, mnoho skrytých
Činů raší,
Činů, jež nejsou, ale budou bíti
Jak hodiny, jak čas.
A není? Není? Nad krajem se vznáší,
Nad krajem, který pálí mráz.
Mráz, to je nejlepší malíř.
Nejlepší ovoce je čas.
Utrhni jej! Je zralý.

Pierwsza elegia

Pierwsza elegia

Przebieg boleści zawsze nieświadomie
idzie przez ludzi. Bliży się ku końcu,
choć się nie począł wciąż, i od początku
chciwie się wraca, doświadczonym będzie
po doświadczeniu aż. Ono zaś, żywe,
byle co bierze i byle co daje,
ot, choćby wolność, niechcianą i chcianą,
a może życie, jeśli jest śmierć w śmierci.
Grób się nie zamknął. Dalejże, rozwiany,
w smukłą konstrukcję wypowiedzi pomniejsz
mały swój kosmos, daj mu w sobie wybrzmieć
a i krwi szczodrze racz mu wraz nalewać.

Lecz jaki kwiat i jaką, jaką barwę?
Znajdź zieleń, biel, żółć cytrynową, ochrę,
tak, mnóstwo ochry społem tu wymieszaj,
aby się dało mówić i bez słowa,
aby się ciemny pojawił zmysł zdrady,
znajdź liście, co w sen długi się zwierają,
liście, powieki najdelikatniejsze,
przed prądem światła które zawsze chronią.
Oczy twe w chwili, w której zgasło światło!
Młodość twych ust, gdy nad swym mrokiem stałeś!
Dowiem się, biedny, co się z tobą działo?

Milczałem, Panie, tylko moje serce
jeszcze krzyczało, jeszcze było przeciw,
nie do zniesienia znosiło upadek,
nie płacz, krzyczało, teraz ci nie wolno,
nie płacz, pierś nie zniesie,
gdzie byś płakała chętnie – to ja wszak wiem,
znam wszelkie miejsca na twym lubym ciele,
ze wszystkich łez twych jużem zakosztował,
to, co ich było, co ich tylko było,
i to, co będzie, ich być tylko musi!

Że mnie zdradzasz, za to cię nie winię.
Wiem ja, wiem dobrze, że nadeszła kara
i próżne ręce swoje jej nadstawiam,
niech biorą tym, co brali.
W kiosku boleści żadnej nie rozmienisz,
bowiem jest wieczna. Zataczać się będziesz
z winy ku winie, od niepłaczu w płacze,
ze lęku w obawę, z niepokoju w mękę,
z hańby i brudu, z okrutnych ucisków,
w straszną samotność, która sama nie jest.
Śliny rozkosze, tylko to pić będziesz.
Spójrz na zasłony, dostrzeż także krzesła,
obrazki, które tu na ścianach wiszą,
popatrz na książki, stół i na to łożko,
któremu nagle swoją ciszę wzięłaś,
na lampę. Więcej mego jest, niewiasto,
niż ty.

Zbyt żywe serce moje tak wołało.
I nie wiedziało, że go jeszcze nie chce
bogactwo gliny, łono jego Boga,
że nic go nie chce poza jego światem,
oprócz pieśni; elegii.

Kiedy skazańcy, ci na śmierć skazani,
swoją ostatnią prośbę śmią wyrazić
i nie proszą o życie, wtedy, wierzcie,
tego współczucie broni im, wstyd i lęk,
że by spotkało sędziego zmieszanie
z niespełnialności.
Zatem o tytoń poproszą najchętniej
i o kolację, tę ubogą rozkosz;
o dobry hauścik, co by gardło zwilżył,
to gardło, które będzie uduszone.
Ze zrozumieniem wina się napiją
szybko napomkną, że było nie było słabe,
bowiem są dobrzy: dla sumienia kata
ładnie jest przecież nieco poudawać.
I najpokorniej, wszakże noc ostatnią
do ostatniego ranka przemodlili,
idą w milczeniu, bez przymusu na rzeź,
tam na dziedziniec, gdzie poranna lutość
może się krwią ich ciepłą jeszcze ogrzać.

A ja poprosiłem o pocałunek.
I oczy zamknąłem. I piłem
kieliszek mętów. Potem odeszła.
Kochałem ją współczuciem przerażenia
i litość czułem za to, że nie mogła
oddać mi siebie (choć tego żądałem,
wzrokiem wszak tylko, tak, jak zwierzę patrzy,
a ona nie słyszała). Trzasnęły drzwi.
Biegłem do okna. Od tej chwili stale
stoję w tym oknie, straż przy śnie, pożądaniu,
straż przy miłości, co ma swego Kaina.

Grób się nie zamknął. Grób wciąż jest otwarty.
Sam ciężar kwiatów ciśnie wieko trumny.
Zwiędną te kwiaty, niemające ziemi!
Żałobnicy rozejdą się.
W powozach towarzystwa ci z dalszych stron
w cwał zatną konie.
On przyjdzie potem - biedny, stary grabarz.
Troszeczkę golnął tuż przed ceremonią
i zasłabł, słaby jest jak dziecko.
Łopatę ledwo jego ręce dźwigną.
Nabierze gliny, jak gdyby ją pieścił
i delikatnie glina zakołacze
tam, gdzie jest trumna i tam, gdzie jest martwy.

Zmielone usta, chcecie „witaj“ wyrzec?


-tłum. T. M. Larczyński-


První elegie

Děj bolesti vždy jenom nevědomě
probíhá lidmi. Ke konci se blíží,
když ještě nepočal, a za počátkem
chtivě se vrací, zkušeným se stává
po zkoušce teprv. Jeho živá zkouška
ledacos bere a ledacos dává,
hle, třeba volnost, nechtěnou i chtěnou,
a třeba život, je-li smrt i v smrti.
Hrob nezavřel se. Nuže, rozevlátý,
do štíhlé stavby vyslovení zmenši
svůj malý vesmír, dej mu v sobě zníti
a krve štědře rač mu nalévati.

Jen jaký květ a jakou, jakou barvu?
Nalézti zeleň, běl, žluť citrónovou
a okr, mnoho okru namíchati,
aby se zdálo mluvit nevýslovné,
aby se zjevil temný smysl zrady,
nalézti listy, jež se přivírají
k dlouhému spánku, listy, něžná víčka,
před proudem světla která ochraňují.
Tvé oči ve chvíli, kdy světlo zhaslo!
Mladost tvých úst, když nad svou tmou jsi stál!
Dovím se, bědný, co se s tebou dělo?

Mlčel jsem, Pane, jenom moje srdce
křičelo ještě, ještě vzpíralo se,
pád zdržovalo, který nelze zdržet,
ty neplač, křičelo, ty nyní nesmíš plakat,
neplač, hruď neunese,
vždyť vím, kde nejraději plakala bys,
znám všechna místa na tvém drahém těle,
ze všech tvých slz jsem druhdy ochutnával,
a co jich bylo, co jich jenom bylo,
a co jich bude, co jich musí býti!

Neviním tebe, že mne zrazuješ.
Já vím, já dobře vím, že přišel trest,
a prázdné ruce své mu nastavuji,
ať bere těm, co braly.
V trafice žádné bolest nerozměníš,
neboť je věčná. Potácet se budeš
od viny k vině, od nepláče k pláči,
od strachu k bázni, od úzkosti k muce,
od krutých stisků, od hanby a špíny
k samotě strašné, která není sama.
Jen sliny rozkoše budeš smět polykati.
Všimni si záclon, křesla povšimni si
a obrázků, co na stěnách tu visí,
všimni si knih a stolu, postele té,
které jsi náhle svoji tíhu vzala,
všimni si lampy, ženo, víc mi patří
než ty.

Tak volalo mé srdce, příliš živé.
A nevědělo, že je ještě nechce
bohatsví hlíny, náruč Boha jeho,
že nic je nechce mimo jeho svět,
než píseň; elegie.

Když odsouzenci na smrt odsouzení
poslední prosbu smějí vysloviti
a nežádají život, tehdy, vězte,
jen soucit brání jim a stud a bázeň,
že soudce rozpaky by mohly stihnout
z nevyplnitelnosti.
O tabák raději pak poprosí
a o večeři; o ubohou rozkoš;
o dobrý doušek, jenž by hrdlo svlažil,
to hrdlo, které bude zardoušeno.
Chápavě, rychle napijí se vína
a naznačí, že bylo velmi chutné,
neboť jsou dobří: pro svědomí kata
je pěkné přec se trochu přetvařovat.
A pokorně když nocí poslední
se k poslednímu ránu promodlili,
jdou bez nucení, mlčky na porážku,
tam na to nádvoří, kde jitřní zima
může se jejich teplou krví zahřát.

A já jsem o polibek poprosil.
A oči zavřel jsem. A pil
kalíšek rmutu. Potom odcházela.
Soucitem děsu miloval jsem ji
a lítost cítil jsem, že nemohla
mi sebe dáti (neboť jsem ji žádal,
ale jen pohledem, jako se zvíře dívá,
a ona neslyšela). Klaply dveře.
K oknu jsem běžel. Od té chvíle stále
u okna stojím, stráž u snu, u žádosti,
stráž u lásky, jež našla svého Kaina.

Hrob nezavřel se. Hrob je otevřený.
Jen tíha kytic tlačí víko rakve.
Zvadnou ty květy, nemajíce země!
Smuteční hosté domů rozejdou se.
V kočárech družnosti ti vzdálenější
pobídnou koně, aby tryskem jeli.
Pak přijde on, nebohý starý hrobník.
Přihnul si trochu chvíli před obřadem
a zeslábl, je slabý jako dítě.
Lopatu sotva jeho ruce zdvihnou.
Nabere hlíny jako pohlazením
a něžně, něžně zabuší ta hlína
tam, kde je rakev, a tam, kde je mrtvý.

Drcená ústa, chcete "vítej" říci?

Pierwszy wiersz

Pierwszy wiersz


Na pamięć mleka kapiącego
i sosny, i jerzyka
i chleba, co się nie przejada,
i gniewu na swych cichych zwiadach,
wyprostuj grzbiet, ma mała księgo.
Głęboko pierś oddycha.
 
Weź sobie mnie i daj powietrza
na chwilę dłużej, niż śmiem żyć,
opowiedz dzieciom o wolności,
wargom o wodzie z przeczystości,
i łąkach, gdzie cykady wieszczą,
gdy półmrok w darń się mży.
 
Chód czuły, chód i przechodzenie
śród płotów, miejsc i rzek – na przełaj,
gdzie boli każda prędkość w słowie,
gdzie się poddaję ołowiowi,
gdzie niknę w ogień, w kamienie,
byś czytać już poczęła.
 
Może ktoś przyjdzie, samiuteńki,
po brzegi pełen zbawienia.
Barwinki śpią, ich piękne barwy
mój cichy zachód słońca barwią.
Na zawsze u mej matuleński
leżę – tu kraj mój i ziemia.


Gdzie świat się zaczyna się i kończy.
Gdzie wiatr rozwichrza mowę,
aż się podniesie i pieśń wyda,
kiedy ją śmierć rozpocznie pytać
o życie, które połączy
ze śpiewem – jałowiec.
 
Na pamięć mleka kapiącego
w konwie z leśnego urwiska,
na pamięć ostrza, co się snuło
tam, gdzie jest czułość, gdzie jest czułość,
wyprostuj grzbiet, ma mała księgo.
Głęboko pierś oddycha.
-tłum. T. M. Larczyński-


První báseň
 Na paměť mléka crčícího
a rorýsů a borovic
a chleba, jenž se nepřejídá,
a hněvu, který ticho hlídá,
narovnej hřbet, má malá kniho,
a dýchej z plných plic.

Vezmi si mě a nech mne dýchat
o chvíli déle, než smím žít,
vyprávěj dětem o svobodě
a řekni rtům o čisté vodě
a lukám, kde jsou písně cikád,
když šero padá na pažit.

Citlivá chůze, procházení
okolo plotů, řek a míst,
kde bolí každé prudší slovo,
kde poddávám se nad olovo,
do ohně mizím, do kamení,
abys už mohla číst.

Snad někdo přijde, samotinký,
naplněn spásou po okraj.
Barvínky spí a jejich barvy
můj tichý západ sladce barví.
Já ležím navždy u maminky,
kde je má zem, můj kraj.


Kde končí svět. Kde začíná se.
Kde vichr vichří hlas,
až zvedne se a píseň vydá,
zatímco smrt mu napovídá
o životě, jímž počne zase
zpívati boleráz.

Na paměť mléka crčícího
ze skal až do konvic,
na paměť biče, který šlehá
tam, kde je něha, kde je něha,
narovnej hřbet, má malá kniho,
a dýchej z plných plic.

‹‹ 1 2 3 4 5 6 7 8 9 11 12 ››