Maszyna do zmywania naczyń
W miłości jesteśmy pedantyczni.
Daty.Godziny.Tresowane króliki.
Żadnych problemów z wypadającymi włosami.
Trzy razy dziennie przypływy idiomów.
Od dwunastej do czternastej napoje chłodzące.
Detergenty gazet.
Adela z firankami w retorycznych oknach.
Już czas najwższy aby zacząć pisać erotyki -
mówisz -
poślubiając maszynę do zmywania naczyń.
Mogę
Wymyślać mogę wszystko od początku.
Mam tę możliwość: wyżynną prowincję
czyli Wyobraźnię. Dobry grunt pod zamek
lub duży pokój z oknem dla południa
i dla spacerów płochliwych firanek.
Trony bez królów i głowy bez koron.
Anarchia czasu ciągła jak aleja.
Tam wyrok życia wydaje się celny
wielce bogaty gdy zbieramy liście.
Mogę być sobą lub tryumfem wodza
z kości słoniowej z bogatego szkła
i z ciekawości c o j e s z c z e s i ę s t a n i e
gdy w przewspółczesnej ukażę się porze
na złotokonnym zwycięskim rydwanie.
Mogę być sobą i sterować nocą
by się w nietrwałe nie zapuszczać lądy
i pustej doby nie trzymać w ramionach.
Myśli powtarzać by zostały po nas
znowu dla kogoś. Dla tych samych odkryć.
[Wiesze, 1967 r.]
My
My - rocznik powojenny otwarty na osciez-
w pełnokomfortowym stanie swojego ciała
czytamy Sartre'a i książki telefoniczne.
Rozważamy uważnie wszelkie trzęsienia ziemi.
My. Rocznik powojenny ze spokojnych doniczek.
Wyprowadzony z bezspornych statystycznych wyliczeń.
Nie dosłyszany w hałasie początku.
Cierpiący na bezsenność i do ćmy podobny.
Powołany do koncentracji nad.
Do naszych dni prowadzą zardzewiałe drzwi.
Schody które przeżyły hodowcę kanarków.
Wodospad kroków. Pogrzeb z orkiestrą.I krzyk tłuczonych garnków.
Schodzimy powoli. Bardzo powoli. Z powagą drzewa.
Jest może siódma rano. Dzień zbyt dokładnie dojrzewa
i niekiedy przyjmuje smak gniejącego jabłka.
Najrozmaitsi ludzie gwałtownie wybiegają.
Ze schodów. Z bram. Z hoteli. Z ust. Tu i tam.
Obłąkani po łokcie pensjonariusze świata.
Przeklinają. Przystają opłaceni na parkingach.
My zazdrościmy tym
którzy w wysokich sznurowanych butach
przeszli przez wojnę.
Zazdrościmy
nocy oszczędnie po małym kawałeczku
rozdzielanym między hełmy znużone.
Strzałów jak ognie sztuczne do ust podniesionych.
Wulgarnych wzruszeń nagłego ocalenia.
O tamtym świecie
z miasta lęk wywożono na taczkach
i wymiatano kule.
Choć w twarzach jeszcze nie wystygło drżenie
pozalepiano hejnałem gruzy i wyzwolenie
i poranione mury do hymnu wstawały.
Ludzie na wolność klaskali. Bramy się otwierały.
W bramach kobiety rodziły dzieci:
nas. Jakże odświętnych. Powołanych jeszcze przed świtem.
Odpornych na ciało. Otrząśniętych z chrzęstu broni.
Oddano narodzeniem naszym cześć - zabitym.
A pamięć przestrzeloną dźwigamy
już my.
[Z tomu Wiersze, 1967 r.]
Nagość nas kocha
Nie oddaj im mojego ciała
Zgódź się na wszystko - tylko
nie oddaj im mojego ciała
Spal je
W środku nocy
Przy zasłoniętych oknach
Zawiń w liście aloesu
w bandaże zdarte z brzozy
w ostre skóry zwierząt
Zasyp gałązkami
ziarnami bursztynu
igliwiem nocy
Podpal
Niech nigdy nie będzie podobne do ich ciał
Lecz teraz niech powietrze zwinie się wokół nas
z bólu
Niech przezroczyste odbicia naszych ramion
odcisną się w nim - jak Znaki
Potem, na moment
niech rozbłysną w ciemności: Płonący Napis
Którego Oko nigdy nie odczyta
A oni?
Niech nad ranem na białych prześcieradłach
znajdą po nas garstkę popiołu
Nic nie jest pewne
Możesz stać się szaleńcem.
Walutę obłędu możesz wymienić na geniusz.
Nic nie jest pewne.
Z dziesięciu świadków
obecnych na sali
jedenasty zezna
że jesteś winien.
Mogą ci przynieść w teczce naród.
Możesz go pokochać ze strachu
albo z miłości.
Możesz hodować jarzyny
które cię otrują.
Kolekcja twojej broni
może cię rozstrzelać.
Może być jutro szczęście
chociaż będzie wtorek.
Nic nie jest pewne.
Nawet rak w mojej tkance
nie jest pewny jutra.