Wiersze - Sylvia Plath strona 8

Owca w mgle

Wzgórza wychodzą z bieli.
Ludzie albo gwiazdy
Przyglądają mi się ze smutkiem, rozczarowuję je.

Tłum pozostawia linię oddechu.
O powolny
Koniu koloru rdzy,

Kopyta, smętne dzwony -
Cały ranek
Ranek czernieje,

Kwiat odszedł.
Moje kości trwają w ciszy, daleko
Pola rozpuszczają moje serce.

One odgrażają się
Aby pozwolić mi na wskroś do nieba
Bezgwiezdnego i bez ojca, ciemna woda.

Tłum. Gower

Paralityk

To się zdarza. Czy będzie tak dalej? ----
Mój umysł skała,
Żadne palce aby chwycić, żaden języka,
Mój bóg żelazne płuco

Który mnie kocha, pompy
Moje dwie
Zakurzone torby ,
Nie

Pozwoli mi powrócić
Gdy dzień na zewnątrz ślizga się jak papierowa rolka.
Noc przynosi fiołki,
Gobeliny oczu,

Światła,
Delikatni anonimowi
Ludzie ciągle mówiący: "Wszystko w porządku?"
Wykrochmalona, nieprzystępna pierś.

Martwe jajko, leżę
Cały
Na całym świecie nie mogę dotknąć ,
Na białym, napiętym

Bębnie mojego tapczanu
Fotografie mnie odwiedzają -
Moja żona, martwa i nudna, w futrze z lat 20-tych,
Usta pełne pereł,

Dwie dziewczyny
Tak nudne jak kobieta, która szepcze" Jesteśmy twoimi córkami"
Spokojne wody wody
Owiń moje wargi,

Oczy, nos i uszy,
Jasnym
Celofanem, którego nie mogę przełamać.
Na moich nagich plecach

Uśmiecham się, Budda, chce
wszystkiego, pożąda
Spadając ze mnie jak pierścionki
przytulające ich światła.

Pazur
Magnolii,
Pijany swoim własnym zapachem,
Nie pyta o nic życia.

Tłum. Gower

Październikowe cmentarzysko

Widok utrwala się: skąpe drzewa
Zbierają zaszłoroczne liście, nie będą płakały, nosiły worów pokutnych, ani
zwracały]
Do elegijnych driad i twardej trawy
Straże nieczuły szmaragd ich trawnika
Jednakże górnolotny umysł może wzgardzić
Takim ubóstwem. Żaden zmarły nie płacze

Niezapominajki między kamieniami
Wyściełają tę grobową ziemię. Tu jest godziwe gnicie
rozpruwające serce, obidzierajace kość
Wolną od nieistniejącej żyły. Kiedy jeden nagi szkielet
Jest naprawdę spuchnięty, głosy wszystkich świętych opadają łagodnie:
Muchy nie oczekują żadnych zmartwychwstań w świetle słońca.

W absolutny krajobraz gap się, gap
Aż twoje oczy zamienią oślepiającą wizję na wietrze:
Jakiekolwiek zagubione duchy płoną
Potępione, wyjąc w całunach na wrzosowisku
Majaczą na smyczy zagłdzonego umysłu
Które zaludniają ogołocony pokój, pustkę, niezamieszkałe powietrze.

Pieśń Mary

Jagnię w niedzielę skwierczy we własnym tłuszczu.
Tłuszcz
Ofiary tępoty. . . .

Okno, święte złoto.
Ogień sprawia że to jest cenne,
Ten sam ogień

Topi łojowych heretyków,
Wyrugowuje Żydów.
Ich gęste obłoki płyną

Przez bliznę Polski, spalone
Niemcy.
One nie umierają.

Szare ptaki nawiedzają moje serce,
Usta - popiół, popiół oka.
Sadowią się. Na wysokim

Urwisku
Jeden człowiek uszedł do przestrzeni
Piece zapałały jak nieba, żarzące się.

To jest serce,
Ten holokaust, w który wchodzę,
Och, złote dziecię, świat zabije je i zje.

Tłum. Gower

Poranna piosenka

Miłość wprawiła cię w ruch jak gruby, złoty zegarek.
Położna klasnęła w podeszwy stóp i twój śmiały krzyk
Zajął swoje miesjce między żywiołami.
 
Nasze głosy wtórują mu wysławiając twoje przyjście. Nowy posąg
W muzeum pełnym przeciągów twoja nagość
Rzuca cień na nasze bezpieczeństwo. Stoimy dookoła puści jak ściany.
 
Jestem twą matka nie bardziej
Niż chmura, co skrapla się na lustrze, odbijając swe powolne
Przemijanie w objęciach wiatru.
 
Przez całą noc ćma twego oddechu
Trzepotała wśród płaskich różyczek pościeli. Obudziłam się, by słuchać:
W moim uchu szumi odległe morze.
 
Krzyk i potykając się wstaję z łóżka, krowio-ciężka i roślinna
W mej wiktoriańskiej koszuli.
Twoja mordka otwiera się, czysta jak u kota. Kwadrat okna
 
Bieleje i połyka swoje nudne gwiazdy. I teraz próbujesz
Garści swoich nut.
Czyste samogłoski lecą jak balony.
 
 
 
Przekład Maria Korusewicz.

‹‹ 1 2 5 6 7 8 9 10 11 ››