Wiersze - Leopold Staff strona 26

Pani z Milo

 
 
Z dniem każdym coraz smętniej w upadek się chylą
Szczątki twej świetnej chwały, boska pani z Milo.
Chwast zielony porasta progi twoich świątnic,
Nie tykane stopami pielgrzymów i pątnic,
Co nieśli ci w ofierze ptaki-dziewosłębie,
Parami powiązane miłosne gołębie.
Ogień, co na ołtarzu twoim wonny gorzał,
Zgasł w popiele i cały świat w miłość zubożał.
Czemuż czas bezlitosny z przeznaczeń wrzeciona
Wysnuł ci los najsroższy i odjął ramiona,
Że nie możesz podeprzeć walących się pował
I kolumn, które pająk zniszczenia osnował.
Na marmurach twych białych, które burza strąca,
Rój zielonych jaszczurek grzeje się do słońca.
Nie możesz drew dorzucić ognisku z drewutni,
Które kapłani twoi odbieżeli w kłótni
O podział danin, słanych ci z krajów dalekich.
Nie możesz ku nam ramion wyciągnąć kalekich,
Które puchar i złoty dzban dzierżąc z napojem
Rozlewały w krąg ongi miłość słodkim zdrojem.
Nie możesz wznieść rąk białych w strop nieba wysoki,
Błagając ojca bogów by zmienił wyroki.
Oczy twe nam rzucały radość w serca próżne,
Jak w gliniane skarbony królewską jałmużnę.
Usta twe, nieśmiertelnych uśmiechem pogodne,
Kwitnące łask dobrocią, w nasze serca głodne
Wnosił promień słońca i słodycz nieznaną,
Jak bożek nagą nimfę w jaskinię mchem słaną.
Błagaj ojca swojego i matkę Dionę
O litość nad swą męką, łaskę i obronę,
Byś znów świat złocić mogła mrokami omamion,
Ty która darzyć pragniesz, a jesteś bez ramion!
Budzisz się! Ku mnie zwraca się twa słodka głowa...
Usta twe drgnęły... z warg twych szeptem płyną słowa:
"Jakże cierpię! Nadludzkim spokojem niezmienny
Uśmiech mych lic ukrywa łzy i ból bezdenny!
Czemuż żyję?! W marmurze mojej piersi cichej
Płonie serce, jak w białej róży lampa Psychy.
W bieli członków mych tętnią purpurowe śpiewy
Mej krwi rozgałęzionej w koralowe krzewy.
Czemuż nie chciał grom śmierci i mnie w skroń uderzyć,
Zabiwszy jasnych niebian?! Przecz musiałam przeżyć
Zgon rówieśnych mi bogów i bogiń rówieśnic?
Z dala od bożków polnych, źródlanek i leśnic,
Strojących włosy w paproć, winograd i kwiecie,
Żyję samotna w obcym mi śmiertelnych świecie.
Nie budź starego Fatum, co wieków brzemieniem
Znużone nad Olimpu zasnęło zniszczeniem!
Niech nie widzi bolesnej krzywdy mego ciała!
Wracając mi ramiona, które-m postradała,
Jeszcze by podsyciło moją mękę srogą,
Że w objęcia stęsknione ująć nie mam kogo..."

PĘTA

PĘTA
 
W głuchych głębiach pamięci, jako przez sen pomnę:
Jednym pętem związani wyszliśmy z gęstw lasów
Nadzy. Miałaś we włosach paprocie ogromne,
Ja w ręce kij, ubiwszy tura wśród zapasów.
 
Na polanie siedzieliśmy w noc przy ognisku
Spożywając czerwone, krwią dymiące mięso.
Potem ciał nagośc sprzęgliśmy w dzikim uścisku…
Dwa krwawe blaski miałaś od ognia pod rzęsą.
 
Potem spałem, o nagie twe wsparty kolana,
I tyś spała, na ziemi wyciągnięta gołej,
Szarym, grubym powrozem do mnie przywiązana…
I leżeliśmy głusi jak zgasłe popioły.
 
I bezwiedni czekaliśmy w śnie rannej pory,
Aż brzask, jak inne brzaski, w niebie się uczyni,
By iśc, jak szliśmy zawsze, w dzień razem przez bory
I aby w noc spac razem na liściach w jaskini.
 
Lecz gdym się nocą zbudził, a pomrok był głuchy,
Okiem mętnym powiodłem po iskrzącym niebie
I ujrzałem, że gwiazdy upadły, jak duchy,
Na ziemię, gdzieś za lasem... I zbudziłem ciebie…
 
Drżący cały, szeptałem ci o tajnym dziwie,
Dźwigając cię, by szukac gwiazd za puszcz ostępem.
Lecz tyś patrzyła na mnie, zaspana, leniwie
Wodząc po niebie okiem nieprzytomnem, tepem.
 
I odwróciwszy ciężko głowę, co mnie musła,
Ległaś znów, a gdym wstrząsnął cię, mruczałaś
                                                                       gniewna.
I pierwszy raz uczułem nagle, że powrósła
Wiążą nas, i targnąłem cię jak kawał drewna.
 
Z płaczem wstałaś, pięściami przecierając oczy…
Spojrzałem krzyw na pęta i swą pięśc jak z głazu,
Dotknąłem dłonią pletni, czy się nie roztroczy…
Ścisnąłem garśc, szarpnąłem i pękła od razu…
 
I zlękliśmy się, przestrach w twarzy swej pobladłej
Czytając… Rozejrzeliśmy się z trwogą wkoło…
Z rąk struchlałych powrozy nam do stóp upadły
I długo ciężką ręką tarłem niskie czoło.
 
I podniósłszy konopny sznur, z palcem na ustach
Stąpałem cicho, dzierżąc cię za rekę, niemy
I wiodłem w gęstwę lasu najgłuchszą po chrustach…
A tyś szła pytająca okiem: gdzie idziemy?
 
I w zaroślach zwikłanych, w czarnym, dzikim jarze,
Wygrzebawszy dół w ziemi i żwirze głęboki,
Kajdany zakopaliśmy w nim jak zbrodniarze
I uciekli w ciemności spłoszonymi kroki.
 
Potem, podawszy sobie ręce ziemią czarne,
Rozeszliśmy się… Ległaś sama w sen na trawę,
A ja, jak gdybym deptał zgliszcza kniej pożarne,
Gnałem bez tchu przez bory na mych gwiazd
                                                                       obławę…
 
…Powróciłem po długich dniach z głową zwieszoną,
Czarny, chudy, milczący… z pustymi rękoma.
Obojętnie patrzyłem na twe nagie łono
I pod drzewem jak kłoda ległem nieruchoma.
 
I tyś patrzyła na mnie zdumiona i obca,
Jedząc czerwoną wargą soczyste owoce…
Lecz w noc nie śpiąc dumałaś u skalnego kopca
I ja nie śpiąc minione wspominałem noce.
 
Zeszliśmy się północą, spod oka nawzajem
Patrząc na się, nie plotąc nagich ciał uściskiem.
Rano poszliśmy w leśny jar suchym ruczajem
I błądziliśmy długo czarnym uroczyskiem.
 
I, nie mówiąc nic sobie, szukaliśmy, niemi,
Jednym spojrzeniem, gdzieśmy zakopali pęta?
Lecz nie mogliśmy znaleźc poruszonej ziemi
I żadne z nas już ścieżki w puszczy nie pamięta.
 
Wróciliśmy z wbitymi do ziemi oczyma.
I długo w noc siedzieli z głuchą próżnią w skroniach,
Wsparci o siebie wzajem nagimi plecyma,
Z łokciami na kolanach, płacząc z twarzą w dłoniach.
 
Leopold Staff
 
 

Pies w słońcu

 



Dzień cały na żelaznym upięty łańcuchu,
Rozpędza czas niechętnie, w niecierpliwej nudzie,
To zębcami białymi kłapnie się po udzie,
Tępiąc muchy pasące się w sierści kożuchu.

Aż w noc, gdy mu nad mieniem pieczę zdadzą ludzie,
Przykład wierności czujnej, arcywzór posłuchu,
Skupiwszy całą duszę w swym węszącym cuchu
Zbiega zagrodę, snowi wróg i słomie w budzie.

Nie by był nagrodzony strawy kąskiem,
Lecz że sam jest wcielonym, żywym obowiązkiem...
I gdy w niedzielę wiejscy świętują prostacy,

On wyciągnięty w słońcu, dysząc na kształt miecha,
Z wywieszonym jęzorem dumnie się uśmiecha:
Spokojne wsi sumienie po spełnionej pracy.

Piosenko moja

 
 
Piosenko moja cicha,
Jedyne szczęście moje
Na twardym świecie!
Słodziej wiew pól nie wzdycha
Ani rozkoszniej szumią ciemnoleśne zdroje,
Ni wonniej pachnie kwiecie.

Piosenko moja słodka,
Jedyna ma miłości,
Bo mnie minęła
I nigdy już nie spotka
Tamta druga, co ziemię zmienia w Raju włości
I w Raju się poczęła.

Piosenko moja jasna,
Jedyne moje mienie
I me bogactwo!
Z tobą mi izba ciasna
Jest szersza niźli komnat królewskich sklepienie,
Niż dumne berła władztwo.

Piosenko moja prosta,
Jedyne moje zdrowie
I ducha siło!
Czym ból i losu chłosta,
Gdy przez ciebie w wieczystej odżywam odnowie
Nad zmarłych snów mogiłą?

Piosenko moja wierna,
Jedyna moja cnoto,
Bo nie mam innych...
Jak siostra miłosierna,
Ty mnie przed sądem Boga zbawisz swą tęsknotą
Spośród najbardziej winnych!

Pocałunek

--- Słodko - ustne, ustom - rade
Wargi twoje dziwnie blade.

"Ach są blade wargi moje,
Bowiem jest ich tylko dwoje."

--- Ludzie jeno wtedy tylko bledną,
Gdy zostanie z dwojga jedno.

" Ale wargom jest nieskoro,
gdy ich nie ma razem czworo."

‹‹ 1 2 23 24 25 26 27 28 29 34 35 ››