Wiersze - Leopold Staff strona 23

Marek Aureliusz mówi

"Świata koronę na głowie nosząc, a w sercu tysiące
Grotów losu, do liczby dawnych przyjmuję dziś nowy,
Co, jak tamte, nie zdoła, zachwiać niezłomnej mej duszy:
Śmierć twą, synu. Nie będziesz berłem już trudził się po mnie.
Nic nie spotkało cię złego. Choćbyś żył lat trzy tysiące,
Wiedz: nikt życia nie traci innego, jako tę chwilę,
Którą żyje, a inną nie żyje, jeno tą właśnie,
Którą traci. Nie ginie przeszłość dla niego ni przyszłość:
Czego kto nie posiada, tego utracić nie może.
Gdy zaś żywiołom nie było straszne się złączyć w człowieka,
Przecz ma straszne być jemu rozłożyć się na żywioły?
Śpij więc spokojnie! A teraz, losie, jak godny zapaśnik,
Dłoń wyciągam do ciebie, któremu wszyscy złorzeczą.
Dzięki tobie, surowy, nieprzejednany i twardy,
Żem przez ciebie jest skałą, co przełamuje twe fale
I oporem swym kiełza wściekłość huczących bałwanów.
Czylim nie jest szczęśliwy, żem zdolen stawić ci czoło,
Teraźniejszością nie zgięty, nie zatrwożony przyszłością
Że co mogło innego spotkać i czego by nie zniósł,
Mnie spotyka, co przetrwam wszystko, jak posąg pogodny
I jak pożar trawiący w sobie, cokolwiek weń wpadnie:
A co zdolne by było małe zatłumić ognisko,
Mnie bogaci, że jeno wyższym wystrzelam płomieniem.

Melancholia

Melancholia
Nagie, odarte z zwiędłych liści drzewa
Sterczą ku niebu milczącą rozpaczą.
W dali nurt stawu głucho się przelewa,
Szuwary jakąś skargą łzawą płaczą
I ciemny lęku dreszcz przebiega łozą,
A szare niebo głuchą wieje grozą.

 
Wichry w konarach jak kruki łopocą,
Jak widmo czarne, co nad światem leci…
Trwoga mię chwyta posępna przed nocą:
Ojca dziś z chaty wypędzą złe dzieci,
Duszę omami chłopcu dziwożona
I piękne, dobre dziewczę cicho skona.

 
Grobowe duszę mą spowiły ciemnie
I coś w niej krzykiem pożegnania jękło!
Coś kojącego ucieka ode mnie
I coś, co wiąże mię z światłością, pękło.
Zda się, że mara mego szczęścia blada
Za widnokręgiem gdzieś szarym przepada.

 
Bezdeń się jakaś niema wyotchłania
I duszy mojej swe głębie otwiera,
Pełne rozpaczy tłumionego łkania.
I beznadziejnym smutkiem pierś ma wzbiera,
Jak kiedy Bóg mój o świetlistej twarzy
Konał pod gruzem zwalonych ołtarzy…

 
Z otchłani blade wyłonią się mary
I nieme, wirem szalonym się toczą.
W oczach im obłęd siadł bezmyślny, szary,
W spazmach przerażeń chwytają się, tłoczą
I znów bezsilnie senne głowy kłonią
Gnane, pędzone ponad ciemną tonią.

 
Spiekłe wychudłą pierś im krwawią rany,
Znużone ręce zwisają bezwładnie.
I leci orszak omdleniem pijany,
Zawrotnym kołem szału mnie opadnie
I nocą mroków oczy me zamąca,
I w wir swój chwyta, w czarną otchłań stracą.

 
Mar rozpasana porywa mię rzesza
I zalewają mię szarych wód męty…
Chaos obłędu myśli moje miesza…
Czarny ocean pochłania mię wzdęty…
Strop szary wali się w toń mórz bezdenną!
…Świat skrzepnął w pustkę rozpaczy kamienną…

Miłość dążąca

 
 
A mam we włosach różę bladą jak wspomnienie
Cichego rozkazania, którego nie pomnę...
Nikt mi go nie dał, lecz mi jest w myśli przytomne:
Nie słyszałam go nigdy, a znam jak milczenie.
 
Pamiętam jakby słowa tajemne i dziwne,
Których nikt nie rzekł do mnie: że jestem posłana
I piękna jak słoneczna wśród boru polana...
Idę, choć stopy palą zielska pokrzywne.
 
Idąc pozdrawiam cichych drzew cienie przydrożne
I pytam je o wieści o jakimś wędrowcu...
Nie znam imienia jego... Lecz gdy na manowcu
Spotkam go, rozpoznają go oczy ostrożne.
 
Głóg mnie cierniami chwyta po drodze za szaty...
Czy mnie ostrzegasz, głogu? Twój cierń mnie nie wstrzyma.
Muszę iść... Wiem, żem piękna, i szukam oczyma
Tego, komu-m posłana jest, jak ziemi kwiaty.
 
Niosę miłość swą w dłoni, jako drogi rubin,
Temu, którego duszę upoję, zachwycę,
Który mą nieszeptaną słyszał tajemnicę
I w oddalach tęsknoty czeka dnia zaślubin.
 
Po czym go poznam? Po tym, że mu będę hojna,
Że przede mną idącą prośby jego klękną...
Bo mi litość i mądrość kazała być piękną.
Litość i mądrość mówiąc: piękna - śnią: ukojna...
 
Nie spotkałam go dotąd... Idąc polem, chaszczem
Widziałam ludzi strojnych i tych, którzy bose
Mają stopy... Nie zajrzał nikt, co w dłoni niosę,
Nie przeczuł, żem jest piękna i naga pod płaszczem.
 
Nikt nie widział mnie, chociaż patrzało tak wielu...
Kiedy napotkam kogo, dłoń do piersi tulę,
Czy nie drgnie silniej serce przez ciepłą koszulę...
Ale nie drgnęło dotąd, daleki od celu...
 
Pragnę darzyć... Bo miłość darzy i wyzwala!
Takiej miłości uczy mnie mądrość i litość...
Duszo, która mnie wołasz, odsłoń swoją skrytość!
Najpiękniejszą mnie szyba wód zwie i wychwala...
 
Gdzieżeś, duszo najbardziej mnie potrzebująca,
Którą wszystko zawiodło, a nic nie pociesza?
Raduj się! Miłość moja z beznadziei wskrzesza,
Silniejsza niż twa rozpacz, która w otchłań strąca...
 
Upadku bez ratunku! Zwątpienie nędzarza!
Nędzo na nieuleczalnym piętnem na swym czole!
Ta - ć jest najwyższa miłość, co czarną niedolę
W szczęście zmienia i w króla żebraka przetwarza!
 
Gdzieżeś, któremu miłość ma największym darem
Być może, bo rąk z kajdan mu zdejmie najwięcej?
Ta - ć jest dumna miłości, nędzarze i jeńcy:
Zbawić przygniecionego największym ciężarem.
 
Po cóżem najpiękniejsza jest, jeśli nie, aby
Z najgłębszej bezdni duszę na szczyt szczęścia wznosić?
By nalanej dopełnić czary, kropli dosyć...
A nie po to są morzem mej krasy powaby...
 
Nie tobie miłość moją dam, pieśniarzu młody,
Który dzwonisz śpiewami w krąg słonecznej tarczy.
W duszy masz szczęście pieśni... kropla ci wystarczy...
Ogromu mej miłości nie schłoną twe głody...
 
I nie tobie swą miłość dam, złoty rycerzu!
By pomieścić mą miłość, pierś twa nazbyt ciasna,
Bo szczęściem ją wypełnia twoja sława jasna,
A sen o nowej chwale błyszczy w twym puklerzu!
 
I nie tobie, którego dłoń dla żniwa sieje,
Ani też tobie, który włości masz, ni tobie,
Co masz zdrowie, ni tobie, co płaczesz w żałobie,
Lecz winem smutek koisz albo masz nadzieję...
 
Najwyższą wzięłam piękność, więc miłosnym czynem
Najwyższym jeno - spłacę ją, godnie uświęcę...
Wdzięczna całuję kwiaty i swe własne ręce,
Że przyszły darzyć szczęściem największem, jedynem.
 
Lecz komu dam swą miłość? Słodkich wiśni jądra:
Usta me - ciepło ramion, białość piersi nagą,
Powój uścisków, włosy ciężkie złotą wagą,
Pieszczoty, których uczy mnie ma piękność mądra.
 
Czy nie tobie, co leżysz na mej drodze w mroczy,
Nagi, nędzny, w rozpaczy nad swych dni uwiądem?
Jakżeś okropnie biały, białym tknięty trądem...
Tobie? Zaprawdę, tyś jest: masz proszące oczy!...
 
Prosisz napiętnowany całunkiem zarazy,
Padło żyjące... Nawet pies twych ran nie liże...
Jakżeś okropnie biały!... Wzywasz mnie w pobliże...
Jakże patrzysz łakomie w mą piękność bez skazy!
 
Takiś biały jak zęby twe, jak wapna doły,
A tak młody!... Umierasz nie znawszy miłości...
Jak patrzysz we mnie! Ręce wyciągasz w radości...
Ty cieszysz się... choć prawie trup zimny na poły!
 
Nieuleczalnej nędzy dotknięty chorobą,
Wyklęty, najbiedniejszy upiorze człowieka!
Nie masz ci nic ratunku i nic cię nie czeka...
Zrzucam płaszcz.... Naga, piękna, patrz stoję przed tobą!
 
Weź mnie w trupie ramiona! Nikt ciebie na świecie
Nie kochał ni pokocha, prócz mnie, aż do zgonu!
Masz mnie! Pieść, całuj! Piersi mych nagiemu gronu
Wykradnij ciepło żywe! Wyssij ust mych kwiecie!
 
Niech z ciała mego wargi twe swym białym bólem
Chłoną szczęście!... Najwyższą dają tobie miłość!
Zapomniałeś o bólu, nieszczęściu? Opiłość
Zawrotna w twoich oczach! Ha! Czyś nie jest królem?
 
Pieść mnie! Całuj! Słońc tysiąc w oczach ci się kręci!
Zapomniałeś swej nędzy! Całuj, pieść szczęśliwy!
Tak obdarza najwyższa miłość! Chwyć się grzywy
Włosów mych! Twarz w nią zatop... i ból twej pamięci!
 
Nie wróci pamięć nędzy! Miłość cię ocala!
Strzałę mam ostrą w włosach!... Nie dojrzysz jej błysku!
Teraz ja wrażam w serce twe... Giń w mym uścisku,
Szczęśliwy!... Miłość, która obdarza, wyzwala!...

Młodość

 
 
Szara, wielka kamienica,
Pokój, dywan, koń drewniany,
Z okien: wozy, tłum, ulica,
Raj podwórza zakazany.

Barwne książki z obrazkami,
Jawa w śnie i sen wśród jawy,
Strych, co jak głąb kniei mami,
Strach, przygody i wyprawy.

Nagle błysk, zaduma, drgnięcie,
Starej księgi jakaś karta,
Podejrzenie, brwi ściągnięcie,
Ciekawości rdza niestarta.

Gdzieś na świat wybita szyba,
Dreszcz, niepokój przedwiosenny,
Wiew odwilży... Może... chyba...
Czemu?... Znak pytania plenny.

Potem wylot z miejskiej cieśni,
Wieś, sad w kwiecie, stosy wierszy,
Sen, co drugi raz się nie śni,
Miłość, pocałunek pierwszy.

Zawrót głowy, słońce-chmura,
Deszcz-pogoda, kwiecień życia,
Serce jasne - twarz ponura,
Droga w kwiatach - gest rozbicia.

Pierwsza szczypta bolu, błota,
Gdzieś nieznaczna rysa w murze,
Cierń, krzyk duszy, łza, tęsknota,
Wolność, nowy świat, podróże.

Widnokręgi, krajobrazy,
Sztuka, piękno, wir zawrotny.
Upojenie, ludzie... skazy,
Myśl i pierwszy dzień samotny.

Cisza: znak niezrozumiany,
Bunt, gniew, przewrót, przełom, żmije...
Skąd te blizny? Skąd te rany?...
I godzina męska bije.

Już? Tak prędko? Co to było?
Coś strwonione? Pierzchło skrycie?
Czy się młodość swą przeżyło?
Ach, więc to już było... życie?

 

Most

 Nie wierzyłem
Stojąc nad brzegiem rzeki,
Która była szeroka i rwista,
Że przejdę ten most,
Spleciony z cienkiej, kruchej trzciny
Powiązanej łykiem.
Szedłem lekko jak motyl
I ciężko jak słoń,
Szedłem pewnie jak tancerz
I chwiejnie jak ślepiec.
Nie wierzyłem, że przejdę ten most,
I gdy stoję już na drugim brzegu,
Nie wierzę, że go przeszedłem.

‹‹ 1 2 20 21 22 23 24 25 26 34 35 ››