O matce
rano tęcza na ścianie odbita z lusterka
falisty brzęk zegara wydobywa na jaw
maj się sadem puszystym jak chmura rozćwierkał
w oknie które granicą jest izby i maja
powiewają tu matki ciemne ciche ręce
przebywają tęczowy refleks czy wodospad
nad obrusem ciemnieją ciszej i goręcej
mimo zmarszczek szept smutny niemyślaną groźbą
matko zbudzony patrzę spod rzęs trawy leżąc
matko twe siwe oczy płaczą nade mną może wiatr
jestem tu choć daleko na innym wybrzeżu
twój ostatni kwiat
tak mało wiesz o synu chodząca wśród gromnic
tyle że spajam głazy rymów
tyle że nie mogę zapomnieć
płomienia dymu
jak nikt inny jesteś pośród ludzi
mówić cóż mówić drżeć z niemocy słów
żebyś młoda i piękna w uśmiech mogła wrócić
znów
O świerszczach
paście się paście w chrzęście połonin
włóczęgi świerszcze śpiewacze
chmura za chmurą góra za górą
za górą goni
zwiastuje rzeczy podwójny urok
tak nic inaczej
deszcz w seledynach drobno zacina
po niedalekimi stoiku
szopa zwalana zgniłe nią krokwie
o słońce z malin oświeć ją okwieć
łuną dwoistych uroków
z tamtego deszczu jeszcze w potoku
pianą przepływa sam szum
a cieniów szprychy za drzewami
wieczór nierychły
wiozą tu po ziół zamszu
malenństwa świerszcze chwila upalna
upalna ale jak ciało
wieźcie ją w śpiewie po gniewnym niebie
pieśń kto wie może czasem uwalnia
Jedyność a tej tak mało
Obłoki
obłoki przyjaciele pastuszego świtania
nad wioską biały wionięć u strzech i kalenic
umilknij mokre niebo dosyć modrego grania
obłoki nam ukażą galop i uciszenie
obłoki silą dźwiga spoza namiotów jodeł
bór obalają rdzawy ku wodzie bruzdy szklącej
biją jak cichy werbel powracającoj roty
obłoki czeremchowe chłodne płynne i rącze
obilofei srebmy łopuch na firmamaentów dunaju
chłoną się drą i dzielą i rosną w zakosach
te kamienie bez wagi skądś z fruwających krajów
czy może tuman pyłu po niewidzialnych wozach
obłoki ujrzeć z góry to ujrzeć niw rozłogi
świat z białymi dziurami niby książka we śnie
oazy się iuepofaoiją wtedy szukają drogi
bo oczy plam nie lubią ślepoty ani pleśni
jest droga pod olbrzymim niebem nisko na którym
obłoki obłoki obtobi drogą idzie staruszka tobołek
niesie w ręce ciemnej spracowanej
Pod dworcem głównym w warszawie
z okien bryzgało blaskiem
królował w niklach bufet
biły pod sufit płaska
fontanny kwiatów kruche
są tam firanki płyną
dają tło cieniom sytych
czy to nocną godziną
czy szronowym przedświtem
alkoholu symfonie
fugi jarzyn i mięsa
ciszej grajcie w agonii
żywy głód nie wałęsa
jeden głód kaszle szczeka
drugi głód palce łamie
na cóż trzeci głód czeka
drżąc we wnęce przy bramie
wielookie zaroste
Twarze głodów człowieczych
to są biedne księżyce
spusfaiszałych wszechrzeczy
dyszą kaszlają w runo
wytartego szalika
mówić wam przez nie runą
mocne twierdze jerycha.
Przedświt
pół globu wypływa spod nocnych gwiezdności
śpiący już ręce unoszą a zasiani są gęsto jak sieć
przedświt schodzii łagodnie ma moc uspokoić uprościć
lecz zginie gdy się w niebo wleje płonąca miedź
północ sączyła udrękę cóż z tego zabłysła woda
można choć konno uciec uciec wydłuż niskich wierzb
tu koń tu na wprost drogą pachnie jesienna uroda
zaranna rosa liże po rękach jak zwierz
jest wybawienie kupcy cieśle prorocy złodzieje
patrzeć młodo
widnokrąg ugnie się niby rzemień
zanim rozdnieje strzemię
powietrze rwiesz to pęd ro pęd u czoła wiatr i wiatr
u pięt promienie wierzb unosi wiatr i wiatrem koń
w czerwony pęd w niebieski pęd w zliolony pęd
ha w wodospadach pagórków tętent lotnej pogoni
najbliżsi nienawistni na koniach smolistych i rydzych
chcesz czy nie chcesz zaliczonyś do nich
widzisz
w świtaniu pałającym przewala się tłum jeźdźców
a oddalając się rosną
o klęsko
dno
zawrzały jednocześnie noc północ świt i wieczór
droga strumień wierzbiny burzą się wirują grzmią
a konie jak urastają gniotąc ogromem jasień
w potwornych obłoków leju znikasz i ty i oni i wszystko
i nie wiadomo gdzie się
ozwaia trąbka żołnierska
grając opadłym z wierzb listkom