Wiersze - Józef Czechowicz strona 17

WIĘZIEŃ MIŁOŚCI

Kochankowie spotykają się nocą

w październiku spada z nieba dużo meteorów

niejeden już zgasł dymiący kaganek

odkąd Ona przemknęła staroświecką karocą

wśród tętniących warczących kolorów



Najpiękniejsza z niespodzianek



Błękitni spotkaliśmy się nocą

nie feeria czy alkohol

boży błękit

ale nawet bo i po co

nie uścisnęliśmy sobie ręki



Tak było napisane na 18 stronicy

głowa samobójcy leżała na otwartej księdze

w ustach jęk już niczyj

w dłoniach nie wiem ale pewno niewidzialne ręce



Błękitni spotykają się nocą

rozmowa w gwiazdach widzianych przez poezję



- Tęsknota Czekanie Nikt nie wezwie Czekam

Tęsknota

Kocham Dalekość Ty Gwiazdy złocą Kocham

Czekanie pieszczot Nie marzeniem słowa twe szeleszczą

Błękit

Gdzie jest błękitem błękitno

Smagłe ręce Pieszczota Zapalone oczy

Pod futrami Rozkosz Błyski Nagie ciało

(Nie tobą sny kwitną

dzieciństwo nie tobą pachniało

choć czekałem cze ka łem CZE KA ŁEM)



Błękitni spo



Wychodził z dansingu

Jej usta w usta położyły się ostro nagle

i był biały kwiat na czerni smokingu



A błękitny został wolał

rozpacz nocą na bagnie



O nie

erotyk nie może się skończyć rozpaczą

są tacy co czytają i płaczą

lepszy jest płacz z zazdrości



Nie ma ciszy

wiekiem prawiekiem niedzielą nocą wśród prac

wszędzie gonił mnie płomień miłości

pieniła się w girlandach elektrycznych lamp

gorzała jarkim ogniem w wszystkie dalekości

szrapnelami biła w kościół

wszystko moje jest tam



Marysia z Marylami Marie Mary z Marią

Strzelistymi aktami rozmodlonych rąk

piętrzyłem to upalne wiwarium

przy jednej życia zwrotnicy

pociąg pełen jak strąk



Chrupały miłość z jękiem skargi

czerwone czerwone czerwone wargi



Piersi nie po to są by wabić

lecz by się ciężkim ciałem dławić

Nogi pląsające na łożu pijanem

muszą orgię przesunąć daleko za ranek



Mechanizm miłości dziwnym jest przyrządem

wszystkiego chce zaznać wszystkiego pożąda



Jem długo wilgotne usta są w moich wodnistym miąższem

włosy nie potem benzyną chyba pachną

pod biegnącym nóg i ramion gąszczem

od płomiennych spojrzeń czerwono i jasno

A TO NIE JEST MARZENIE BŁĘKITNYCH WIERSZY



Świat jednym miłości motorem

krzyk mój nad nim ulata

krzyk płomień płowy płodności gore

nie najlepszy nie ostatni nie pierwszy

jestem anteną drgającą tego świata



Upiorną codziennością świeci każda nagość

jak przez pajaca przez żywe ciało przewleczona nić

nie ma tego w żadnym eposie

takich ksiąg nie wiezie znikąd wagon

że męczyć własną mękę to żyć

Dziewczątka zakonnice i dziwadła z mózgu

smutne damy w żałobie nietoperze o olbrzymich ustach

władacie mną ja władam wami

przede mną odkryte to co wam się z rąk wymyka

kopuła stalowa z gwoździami gwiazdami

która może jest pusta

i strefa od pierwszego do setnego zwrotnika



Gwiżdżą syreny nienawiści

tętnią jeźdźcy tuż koło mnie

wbrew ziemi tu mi bezdomnie

a dalej w otchłani świeci czyściec

od rozpusty nierozum i wiara

od zgubienia poezji niepokój

ziemio duszo stara

1926 roku



Bunt uwiądł

w ramionach miłujących uwięziony mówię

mowa się rytmicznie tka

jeden wyraz drugiemu rówien

WIECZNOŚCI CHCĘ

B B
E E
Z Z




D D
N N
A A

WE CZTERECH

Rozwija się dróg gwiezdnych rulon

ziemia się toczy za Zwierzem

jak przetrwać noce cwałujące do bólu

dni fabrykę huczącą jak przeżyć



Na beton mlecznych szlaków się wzbić

jednym pływackim rzutem ramion

i już stopy biegnące po łące nieba

trawę gwiazd łamią

Jest nas czterech na starcie

jest nas czterech na złotej linii komety

jest nas czterech (to ja jestem czwarty)

jest nas czterech celujących do mety



Wprzód!



Podrywają się grzbiety wygięte

głowy biegną rozkrzyczane przed ciałem

bieg smaga nagich jak prętem

gdzie radość gdzie żałość

W locie

zdeptały wszechświat stopy nasze

w wichurze migających czerni i rozzłoceń

w kurzawie

runęły groby i ołtarze



Tak ogromny jest lot ku sławie

Jest nas czterech rzuconych jak globy

jest nas czterech

jest nas czterech pijanych sobą

jest nas czterech



W wonnych snujących się dymach biegnie Konrad

gronami wina potrząsa tyrs wyciąga przed siebie

niesie go mądrość ostatnia radość stara i mądra

winem przez wino na winie po niebie



A tam jak strzała z luku bursztynowych chmur brzegiem

przelatuje lotem bez zmęczenia poeta Wacław

on na pewno w aksamitnym tygrysim biegu

piersi obłąkanych pędem nie roztrzaska



I Stanisław tętniący stopami jak we śnie

finisz biorąc z wysiłkiem nadmiernym zbyt ciężko

nie zawoła do siostry śmierci weź mnie

chyże nogi umkną umkną przed klęską

Winograd spokój chyżość

do nich to meta nadbiega nieznana

obłoki pod stopami jak na sznur się naniżą

piorun zwycięsko strzeli na tryumf jak granat



Biegnę biegnę jak życie człowiecze

razem witam i razem już żegnam

lot jakbyś rzucił mieczem

ale nie wiem

matko nie wiem czy dobiegnę

AMPUŁKI

Nad pogrzebem balkony chorągwie i trumna

w chmurze samolot

w porównaniu z człowiekiem który to zrozumiał

lokomotywa ekspresu - nie kolos

we wsiach młocarnie nie dziwią krów

piosnka kabaretu od płotu do płotu

jedyna rzeczywistość udręczeń ma coś ze snów

każdy nie wierzyć jest gotów



Reklama ryczy za reklamą

sygnał świeci do sygnału

z ostrych gwizdawek i kłębów pary wzlotu

znać tempo życia wciąż to samo

mimo szybkości obrotów

kilkadziesiąt milionów łańcuchów

ciągnie świat pomału

wiadomo że nie ma prawieczystej jedni no i duchów

w niezliczone dla oka strony

rozpełza się życia proces

wszędzie miliony biliony tryliony

straszliwe noce



Nory wilgną od płaczu nędzy

w kawiarniach małej mieścinie na froncie

tryska uśmiechami literatura

w pałacu zielony stolik stosy pieniędzy



Gdybym to mógł zamącić

już bym był górą

Patrzcie

za zamkniętymi drzwiami

może naprawdę kolorowe drogi się palą

dlaczegóżby wszystko co jest

nie mogło się zmienić wraz z nami

w świętość zapach ampułki Graala

O NIEBIE

Nie słychać już biegnących baranków

wilgotne obłoki poszły do innych poranków

a pustej hali nieba opada pył niebieski

filtruje się przez drutów przerwy i kreski

południe przysypuje się suche i szorstkie

nad sylwetkami aeroplanów i chłodem fabrycznych dzielnic



Warto śpiewać jego chwałę jest nasze i zamorskie

tak bardzo piękne gdy śmiga przez nie śmiały pion komina cegielni

a razem

nad dalekimi lasami dzwoni błękitnym żelazem

pierwotne i olbrzymie

gdy stanąwszy u białego miasta napełnia się dymem

gdy wie że jest dnia chlebem

warto śpiewać jego chwałę

Południe jest jasno jednakowe

popołudnie wygina swą powałę opada kruszynami tynku

za dni dziecinnych wyginała mi się nad samą głowę

i wtedy szeptał do mnie stamtąd ktoś mój synku

PIOSENKA ZE ŁZAMI

Kołysanki

z dalekich okien zmarszczki blasków złotych

na ścianie

próżno tam dosięgać rączką

w dużej książce malowanki

zimowych dni narkotyk



Słowa z żalu

taka piosenka co się w niebo wsączy

ja jednak wierzę

oddaję się wszystkim falom

niech mnie daleko niosą niech nikt nie stoi przy sterze

kołysanki takt ostatni się skończy

w straszliwych burz gwałtowności



Piosenko czemu mnie sprzedajesz

ze słów i pamiętania niemoc

był łańcuch - jam go nie rozciął

nie mogłem siebie przemóc

‹‹ 1 2 14 15 16 17 18 ››