Wiersze - Józef Czechowicz strona 12

PONTORSON

ósmą godzinę znaczy twardy zegara terkot

dzieci w sabotach śmieją się biegną do szkoły

odprowadza je sad brzoskwiniowy a pachnie cierpko

jest tu i ranek jasny jak lusterko

wesoły



to on siekierą z bursztynu podcina drzewa nocy

więc walą się ciemnymi koronami na zachód

w uliczce kościół ma srebrne oczy

domy na kolanach modlą się bez strachu



pole w ciepłych okrzykach

bo tam żółty łubin

swoim nocnym kolorem się upił

a jeszcze słońca połyka

ramieniem pijanym otacza

najmilszą zabawkę swą

miasteczko

płaskie jak taca

stare jak zgrzyt zegara

pontorson

SAM

u dna ostrego krzyku

nic się nie jawi

brudna skrwawiona stopa na chodniku

plot afisz

drzewa szeregami bojowo

chcą śpiewać ramionami nad głową

ziemia w kamieniach płowych nie może się uśmiechać

a gdzieś

chociaż nici pajęcze na strzechach

płatki lecą pod zorzę

świtem

wiatrak ręce ogromne rozłożył

nad żytem

chociaż rola wędruje bruzdami wzdłuż

od horyzontu do horyzontu

od zórz do zórz

nie ma spokoju



pokoju mój z zegarem

przyjacielu z zacisznym objęciem ścian

ty nawet wietrze stary

na ulicach mnie zdradzasz gdziem sam



ach nie noc jedwabi żałobnych

nie burza nad pustki żywiołem

nie sen



słowami czerwonymi

strunami czerwonymi

za rozpalonym czołem

ciemny tors mostu nad ciszą

wszędzie czerwienie kołem

płomienie wisząc

w mętnym strumieniu sekund

grożą

powodzią wieków

straszniej niż noc

straszniej niż burza

niż sen

POD POPIOŁEM

wichrze popielny czyś po to wiał

by imię moje zetrzeć ze skał

głowy snem owinięte głowy

czarny kozioł prowadzi na makowy zagon

widziałem w czeluści skrzypcowej

jaskółka zawisła wagą

cienie się w cieniach pławią

formy poddają się rytmom

światłością krwawopawią

parne parowy kwitną

z morza kobiety złotorogie

wychodzą szukając pieszczot

w jałowcach czerwony ogień

krzaki w ogniu proroczym szeleszczą

do jakich rozwiać się granic

by nie pachniały bagnem

wichru popielny taniec

me imię ściera ze skał

pragnę

SAMOBÓJSTWO

ostatnim towarzyszem świt na hafcie firanek

uderzony wystrzałem z bliska

w ognistym huku i złocie

rozszerzył się nagle w czarnych wód ścianę

wody spadły w cień bez nazwiska

cień w olbrzymie paprocie

z dołu posrebrzane



spadał o sny o sny



bardzo głęboko siwy tuman zmurszały

twarze krążą bezwładnie oślepłe

zalane strużącą się krwią

każdej dłoni kwiat biały

ciepły

w atmosferze stojącej pływa drżąc



poprzez gęstwę przepastną

w milczeniu jak rzeka długiem

świecąc w ciemnościach niejasno

sennego lotu łukiem

powoli spadł

we mgłą szarawą migocący

nieistniejący

świat



głębiej

tuman zatrzepotał jastrzębiem

nad wieczną nocą

w zawiei form

jak kamień

oszalały wszechmocą

runął mu na spotkanie

sztorm



grzmot grzmot grzmot

nicość

przepaści głodna

żelazna błyskawico

w lot

w odmęt



pęd pęd

ciężkimi tabunami gwiazdy

tratować na szczęt

miażdżyć

wichrem w ryczącej burzy

urastał jego gniew

miotał się palił w ryk zamieniał

nie mogły śpiewać dłużej

sprawy człowiecze wspomnienia

poranek wystrzał ziemia

nawet krew



stopionym lały się brązem żywioły w gromie

on poznał i wrzawą w górę

wzbijał się niby płomień

otchłań krzykiem napełniał wojennym

w miliona głosów zawierusze

z wszechrzeczy chórem

i złudzeń

jesteśmy zjawiska czasy ludzie

śmierci geniuszem jednym

śmierci geniuszem

ZDRADA

dziewanno

grzmiały bryły chmur

dziewojo

szmery drzew się stroją

dziewico

błysnęło złote lico sponad gór



on żonę pojął

w półkolu półksiężycu mulistym śniada

wstęgami ciężkim dymem idzie smuga światła

od sadu w noc gorącą dyszącego jak stado

los się gmatwa



a tymczasem woda się czesała

wartkim szumem u wodopoju

w siedmiu lustrach odbijał się pałac

i słowa

on żonę pojął

wonią próchna ten dom się odziewa

modlitwami szemrzący w kątach

wśród okrzyków do dziewic dziewann

los się zaplątał

‹‹ 1 2 9 10 11 12 13 14 15 17 18 ››