Wiersze - Jan Kasprowicz strona 12

Anioł

 Budowałek sobie chatę:
Na me stare lata,
Myślę sobie, przyda mi się
Jaka taka chata.

Komu się tu dziwić, komu?
Jestem gazda z gazdów,
Choć me dziady i pradzlady
Nie mieli pojazdów.

Mieli swoją płóskę ziemi,
Lecz tego za mało
Dla nas wszystkich: podzielili,
Mnie nic nie zostało.

Mieli jakąś chałupinę,
Ale dziatwa mnoga:
Podzielili, na mnie nawet
Nie spadło ćwierć proga.

Powróciłek z Hameryki
Z dłońmi stwardniałemi:
Pobuduję sobie chatę
Na kawałku ziemi.

Lecz to, widać, była chciwość
I niewczesna pycha:
Zło się skrada na człowieka,
Gdzie-li może, czyha.

A Bóg za nim ze swa karą
Idzie wolnym krokiem,
Czasem płacze, czasem wzdycha
Westchnieniem głębokiem.

Ale zawsze robi swoje,
Karze cię i karze,
Bo nie wolno Mu folgować
Człowieczej przywarze.

Tak też było ze mną! Widać
Pycha nazbyt wielka,
Bo na grzeszne moje cielsko
Gruba spadła belka.

Połamała ręce, nogi
I zgniotła ml piersi:
Żałowali mnie sąsiedzi
Ci, co są najszczersi.

Zawieźli mnie do szpitala,
Pomiędzy doktory;
"Będziesz tutaj ginął, bracie,
Boś jest bardzo chory".

"Będę ginął, to i będę,
Jako tam potrzeba,
Ale myślę, są gdzieś jeszcze
Litościwe nieba".

Ledwiem rzekł to, gdy w tej chwili
Jasno się dokoła

Uczyniło, nad mym łóżkiem
Ujrzałek anioła;
 
Białe skrzydła ma u głowy,
Szerokie rękawy
Owiewają świętą postać,
Jak obłoczek mgławy.
 
Pewnie która z pielęgniarek,
Sióstr pełnych litości:
Jest ich dosyć w tym szpitalu

Dla nieszczęsnych gości. 
 
Cóż do diabla i z snu się budzę 
I przecieram ślepia: 
Ktoś nachyla się nade mną, 
Głowy mej się czepia. 
 
Chłodzi skronie i leciuchno 
Przytula do łona, 
I powiada: "To ja, chłopie, 
Twa baba, twa żona". 

Baraby

 
 
Idą baraby, idą baraby
Ponoć od strony Krakowa,
Tak maszerują jak jaka
Kompania honorowa.

Pędza baraby, pędzą baraby,
Starcy i młodzi junacy:
"Nie myślą gdzieś zdychać na gnoju,
Każdej podejmą się pracy".

Pędzą baraby, pędzą baraby,
W rękach siekiery i szpadle,
Patrzą przed siebie z ukosa,
Stanowczo i zajadle.

Pędzą baraby, pędzą baraby,
Harapem ich swoim popędza,
Że tchu już brakuje im w piersiach,
Najsroższy ekonom: Nędza.

Na głowie mają, na głowie mają
Szerokie kapelusze,
Paltoty skręcone na plecach,
We wnętrzu zmęczoną duszę.

Lęk mają w oczach, lęk mają w oczach,
Patrzą przed siebie z trwogą,
Czy ich nie łudzi Nadzieja,
Której się oprzeć nie mogą?

Ślepa Nadzieja, ślepa Nadzieja
Skacze przed barabami,
Przygrywa na harmonice
l mami ich słodko, i mami.

Pot im ze skroni, pot im ze skroni
Niepożądany ścieka
I dzwoni im w uszy: "0 jestem
Przekleństwem biednego człowieka!"

Pędzą baraby, pędzą baraby,
Nikt buta nie ma na nodze,
A tutaj pełno jest żwiru
W tej nie kończącej się drodze.

Zmięte koszule, zmięte koszule
I potargane spodnie,
Noclegi mają po polach,
W kartoflach śpi się wygodnie.

W uszach z nich każdy, w uszach z nich każdy
Ma kłębek brudnej waty:
Ponoć ich tego nauczył
Krzyk dzieci. O raty! przeraty!

Głód im doskwiera, głód im doskwiera,
Nie będą mieć innej rady,
Gdy marchew wyjedzą w polu,
Na chleba się rzucą składy.

"Panie piekarzu, panie piekarzu,

Otwórz na oścież swe bramy!
Dajże im chleba i bułek
Dla dzieci! My mleka im damy".

Chłód im dokucza, chłód im dokucza,
Siecze ich mroźną stalą,
Nie znajdą dla siebie już pieca,
To i świat cały podpalą.

"Hej, panie wójcie, hej panie wójcie!
Dajcie im legowisko,
A nie żałujcie im ognia,
Olszynę macie tak blisko!"

Idą baraby, idą baraby
Ponoć od strony Krakowa,
Tak maszerują jak jaka
Kompania honorowa.

Boże Caria chrani

 
 
Wróg do nas przyszedł i mówi: „Rebiata!
Niechaj wesołość w waszych sercach gości:
Dziś wam ojcuje pan i władca świata,
Gar miłościwy! Przeszłość wam zazdrości,
Że za minionych nie śpiewała dni:
Boże carja chrani!"
 
Wraz się wyprężył, w takt uderzył w dłonie
I, groźne ku nam posławszy źrenice,
Zaintonował w współsiepaczy gronie
Pieśń, która wstydem oblewa nam lice
I kłamać każe chwale dawnych dni:
Boże carja chrani!
 
Jak to ? Na ziemi, którą przodki nasze
Krwią użyźnili — na ziemi, gdzie w tańce
Z dzidą moskiewską polskie szły pałasze
I zwyciężały, my dziś, jak zaprzańce,
Śpiewać tu mamy na szyd wielkich dni:
Boże carja chrani?!
 
Od starych kopców, od mogił rycerzy
Głębokie płyną ku wnukom westchnienia:
Łany dziejowe wielkim krokiem mierzy
Śmierć i w żałobę świat nam w okrąg zmienia,
A my nucimy — hańbo smutnych dni:
Boże carja chrani!
 
Ojczyste pola pod ciosami burzy
Legły pokotem, w borach smukłe sosny

Chylą się z żalu, ptak się w locie nuży
I wody płaczą, a zasię radosny
Ma hymn rozbrzmiewać w te rozpaczne dni:
Boże carja chrani ?!
 
Nie! nie! Ten język niech uschnie w gardzieli,
Niech bezwład dusze młodzieńcze popęta,
Niżbyśmy kiedy zapomnąć cię mieli
I zdradzić ciebie, nasza ziemio święta,
Pieśnią, co końcem jest twych przyszłych dni:
Boże carja chrani!
 
Przekleństwo tobie, ty hymnie bluźnierczy,
Coś jest ojcowstwa zaprzeczeniem krwawem:
Na gruncie twoim szubienica sterczy,
Bezprawie każe nazywać nam prawem —
Przekleństwo tobie, hymnie podłych dni:

Boże carja chrani!
 
W twej nucie słychać pobrzęk kajdan głuchy,
Lodów sybirskich i kazamat echa
Drżą tu, by straszne, potępione duchy,
Trupich się czaszek zżółkły stos uśmiecha
W twojej melodii, grozo naszych dni,
Boże carja chrani!
 
Ale już zbliża się twój kres: na sądy
Już cię wzywają zdeptane narody - .
Tracisz pod sobą swe morza i lądy:
Brzmieć już zaczyna świeży hymn swobody,
Gdzie dotąd władła ta kaźń wolnych dni,
Boże carja chrani!

Chusta św. Weroniki

 
 
Dom mamy bogaty:
U jodłowej ściany
Obraz świętej Weroniki
Na szkle malowany.

Podniesione oczy,
Wpółotwarte usta,
A zaś w rękach rozwinięta
Weroniki chusta.

Chusta niby fartuch
W kwiatuszki i kropki,
Jakiem widział na odpuściech
U niejednej chłopki.

A na samym środku
Kwiecistej płachciny
Straszna głowa: Chrystus, Pan nasz,
Przeokrutnie siny.

W cierniowej koronie
Okrwawione włosy,
Z oczu ciężkie łzy Mu płyną
Jak perliste rosy.

I pot zewsząd cieknie,
Z policzków i głowy:
Mówią, że to z trosk nad człekiem
Ten pot Chrystusowy.

Raz mi się zdarzyło -
Kto chce, niechaj wzdycha -
Że mnie ogarnęła
Taka ludzka pycha:

Z rękami pod głową
Leżę wyciągnięty
I rozmyślam, w jakiej nędzy
Człowiek jest poczęty.
 

Jaka wszystkich trapi
Niedola i troska
I że na świat dziś nie zejdzie
Żadna litość Boska.

Pot i pot - to los jest
Wszelkiego człowieka;
Każdy gnie się pod swym krzyżem,
Golgota go czeka.

Jeno że w tej drodze,
Co na śmierć go woła,
Nie ma chusty Weroniki
Dla otarcia czoła.

Ledwlem to pomyślał,
A z jodłowej ściany
Schodzi obraz Weroniki
Na szkle malowany.

Zbliżyła się ku mnie
Litościwa pani
I swą chustą ściera troskę,
Która mnie tak rani.

Chłodzi mi policzki,
Pot zmywa ze skroni
I w tej drodze ku Golgocie
Od rozpaczy chroni.

Cisza wieczorna

 
 
IV
 
Rozmiłowana, roztęskniona,
Schodzi powoli od miesiąca
Zamykać Tatry w swe ramiona.

Po halach srebrne krople strąca,
Srebrzy potoków seledyny,
Ciche pacierze szeptająca.

Upłazy tuli w całun siny,
Szkliwy, jak przędze te pajęcze;
Blask żenie srebrny na gęstwiny.

Blask żenie srebrny na przełęcze,
Na wirchy, kopy, na grzebienie,
Na przepaściste ścian poręcze

Blask naokoło srebrny żenie,
Z nim wyczerpanie i omdlenie... 
 
V
 
Opadły Tatry i omdlały,
Gdy na nie cisza rozmarzona
Płaszcz zarzuciła wiewny, biały;

Gdy rozpostarła swe ramiona -
Srebrnej rozświetli mgławe smugi -
Garnące czoła gór do łona:

Jak pas szeroki, jak pas długi,
Od Lodowego do Krywania,
A z nimi puszcze, stawy, strugi,

Szczyt się przy szczycie ku niej słania...
Ona omdlenie wciąż rozsiewa,
Aż w tym bezkresie wyczerpania,

Tuląc, się gdzieś do limby drzewa
Sama wraz z bólem twym omdlewa...


 
 
                     

‹‹ 1 2 9 10 11 12 13 14 15 28 29 ››