Wiersze - Jan Kasprowicz strona 28

Ballada o bohaterskim koniu

 
 
     Panie i Panowie!
     Oto koń, na którym sir Raleigh Haywards zwycięskim dowodził pułkiem przeciwko zbuntowanemu chłopstwu w Transwalu.
     Żołnierze Jej Królewskiej Mości guziki mają błyszczące.
     Jadał cukier z ręki generałowej, szczególną obdarzającej łaską jego pana, a słynna z piękności
miss Ellen zaplatała mu grzywę w wstążki, nabyte w znanym z doborowych towarów
magazynie J. M. Freebody & Debenham na Wigmorestreet 44 (czterdzieści i cztery!).
     Był czas, że koń ten złociste nosił podkowy.
     Na głos surmy uderzał nimi o ziem, parskając niecierpliwie i gryząc uździenicę, albowiem
nie mógł się doczekać chwili, w której się rzuci na wroga.
     Żołnierze Jej Królewskiej Mości guziki mają błyszczące.
     W takt orkiestry wracając po odniesionym tryumfie do miasta, szedł jak baranek: spokojny
był o przyszłość kraju.
     Najadł się owsa i nie brykał: w wojennej tylko wrzawie rwał się ten koń bohaterski i pienił,
jakby chciał wieszczym krzyczeć głosem, iż życie jest tylko drogą do wspaniałej śmierci.
     Żołnierze Jej Królewskiej Mości guziki mają błyszczące.
     Ta łagodność jego, stosowana w odpowiedniej godzinie, sprawiała, że równie bohaterski i w
odpowiedniej godzinie równie łagodny pułkownik dał go pod wierzch swej niedawno zaślubionej
żonie, jak wiadomo, bogatej córce właściciela kantoru wymiany b. p. sir Izaaka Hanfstaengla.
     Dosiadała go pani pułkownikowa i o jutrzni, po snach niespokojnych, pędziła ku parkom,
ranną zlanym rosą, gdzie woda w szerokim srebrzy się korycie, gdzie - 
Żołnierze Jej Królewskiej Mości guziki mają błyszczące -
trawa jako aksamit ściele się pod stopy zabłąkanego wędrowca; gdzie -
Żołnierze Jej Królewskiej Mości guziki mają błyszczące -
potężne konary dębów tajemniczym szepcą pogwarem pieśń o nieskończoności.
     Uwiązany do odwiecznego pnia ogryzał krzak berberysu, a subtelna jeźdźczyni wczytywała
się w „Dziewicę jeziora”.
     Ale niestety! Znikome jest szczęście ludzkie, a jeszcze znikomsze byłoby szczęście końskie,
gdyby nie cudotwórczy postęp, który dla wyprostowania złamanych duchów stworzył tę instytucję.
     Błogosławionej pamięci sir Izaak Hanfstaengl pofałszował weksle i umarł z zgryzoty -
     Tragedia chodzi po świecie z zakwefionym obliczem -
     Żołnierze Jej Królewskiej Mości guziki mają błyszczące -
     Pułkownik, który według zasługi powinien był zostać księciem Johannisburgu lub wicekrólem
Indii, zgrał się na giełdzie i ogłosił bankructwo.
     Bohaterskiemu koniowi oderwano podkowy i stopiono je na złoto, a gdy zabrakło owsa, oddali
go za bezcen - wychudły był i melancholijny - pod biczysko pospolitego rozwoziciela jarzyn.
I tum go odkrył.
     Znałem jego przeszłość, bo któż z nas miałby odwagę się przyznać, że nie jest świadom dziejów
ojczystych?!
     Nie mogłem dopuścić, aby tak zmarniał haniebnie, on, ten koń nad konie - o nie! ten rumak
nad rumaki, który przy dźwięku surm nieustraszenie szedł na nieprzyjaciela -
     Żołnierze Jej Królewskiej Mości guziki mają błyszczące.
     On, który nieomal wieszczym krzyczeć mógł głosem, że życie jest tylko drogą do wspaniałej
śmierci.
     Powiedziałem sobie: Niech służy nadal sprawie publicznej, i wróciłem go społeczeństwu.
      Za chwilę, pod szpicrutą miss Jane Woodrow, będzie jak dawniej, na polu bitwy, ponadmiar
wysokie brał przeszkody; jak uskrzydlony, przebijać się będzie przez cztery obręcze na raz,
zręcznie wyrzucanymi kopyty o! .tych szklanych nie uszkodzi baniek.
     A kiedy nadejdzie ostateczna jego pora -
      Tragedia chodzi po świecie z zakwefionym obliczem -
      Panie i panowie!
      Panowie i panie!
      Raczcie mi wierzyć:
      Nie oddam go pod nóż prywatnego hycla, ale skórę zedrze zeń oprawca municypalny, a może
nawet uda mi się przekupić głównego rakarza państwa; wspomnienie pośmiertne pojawi się
w dziennikach, krajowych jako i zagranicznych, a wy, obywatele, składajcie już dzisiaj grosz
do grosza, aby ta chwila nie spadła na nie przygotowanych, abyśmy godny wznieśli mu pomnik,
z jaśniejącym na froncie napisem:

      BOHATERSKIEMU KONIOWI WDZIĘCZNA OJCZYZNA

      Żołnierze Jej Królewskiej Mości guziki mają błyszczące.

Bieda z Nędzą

 
 
     Panoszył się stary wojewoda, niby jaki król potężny.
     Na zamku złocistym siedział, dwór i husarię miał, a jakieś ino miasta i wsie dowidzieć mógł, wszystko było jego dobytkiem a bogactwem.
     Na niczym mu nie zbywało, a już przepiękny widok był, kiedy jego galary, sypkim ładowne zbożem, płynęły do Gdańska, na sine, dalekie morze.
     Zbierał ci za to pieniądze workami, a juści złoto mający, uczty bajeczne wyprawiał, że hyr o nich, o tych ucztach i biesiadach, szedł na wszystkie strony świata.
     A miał-wam taki obyczaj, że kiedy się najadł i napił i niezgorszego humoru nabrał, tak w swojej wielkomożności wszelakie kosztowne naczynia, puchary iroztruchany, i rogi misternie rzeźbione, w złote i srebrne obrączki ujęte, pomiędzy braci szlachtę i czeladź rozdarowywał, bo mówił:
     - Niech się też inni ze mną weselą, a znają, iż pan jestem nad pany i choćby konia z rzędem marnemu
pachołkowi nic użaluję.
     Razu jednego, kiedy po sutym obiedzie Jego Miłość pan wojewoda rycerskie z dworzanami w dziedzińcu sprawował gonitwy, pod mury zamkowe przybłąkało się dwoje niby widm, niby ludzi, i taki między sobą wszczęli rozhowor:
      - Mocnośmy też utrudzeni i głód nam doskwiera siarczysty; w bramy pałacu nie puszczą, bo któż by o nędzarzy był frasobliwy; a i pokazać się w takim zaopatrzeniu jakożby się to godzić mogło?

    - Juścić - powiada Bieda do Nędzy - bo one to były, te niby widma, niby ludzie - waszeć masz na sobie i jakoweś żupaniątko, i pas, i czapkę sobolą na głowie: dziuraweć to i wytarte, ale zawsze coś znaczy; przy tym i oblicze u waszeci, prawda, pożółkłe i pomarszczone, jednakże do człeczego wizerunku jeszcze ma podobieństwo. Na mnie bo skóra i kości, nędznym płachciskiem przyodziane, a oczu to już ani śladu: tak je głód i wszelka, jaka jest na świecie, niedola wygryzła, że zostały po nich ino aby ciemne doły.
     - Nie żal ci mi niczego - odrzekł ten, co był z waszecia ubrany, niby imć pan Bieda - tylko nad tym boleję, że u mnie pustki w żołądku, a tam aż pasów popuścili przez nadmiar napitku i jedzenia.
     - Prawdę waszeć mówisz - zagadnęła Nędza - wiadomo jest wszędy, że tam na jeden obiad biją wołu i trzech tuczników, zasię na chlebik i kołacze, i przeróżne marcypany to, wiedz jegomość, idzie co dzień żyta i pszenicy po trzy korce bez strychulca.
     - Zjadłbym krztynę mięsa i byle słodkim specjałem też bym nie pogardził, a popiłbym sobie to wszystko winkiem czy wódeczką...
     - Ba, ba! Oskomać u waszeci niemała, aże, czuję, ślinkę łykasz. Jest i do czego: wiadomo wszędy, że przy takim jednym obiedzie wypijają panowie szlachta, czeladź i dworzany beczkęwina, dziewięć beczek piwa - słyszysz waszeć? - dziewięć beczek piwa i miodu sporą beczułeczkę, i wódki godną baryłkę... Ale u mnie łakomstwa nijakiego nie ma: ogryzłabym choć jedną kostkę, kontentowałabym się choćby jednym kawałkiem suchara.
     - Bądźże mnie i suchar, tylko niechby mi dali czym popić, choć jeden łyczek, powiadam...

     - Nie dadzą; gotowi nas jeszcze psami wyszczuć, gdyby nas spostrzegli. Chodźmy,
     I Bieda z Nędzą wzięli się pod boki i powlekli się do wsi i miasteczek, do ludzi biednych i nędznych, aby jeszcze byli biedniejsi i nędzniejsi.
     A Jego Miłość pan wojewoda biesiadował i weselił się na złocistym zamku, niby jaki król potężny,a jak mu się policzki zaczerwieniły z wielkiej wesołości, tak uderzał w stół i mówiący:
     - Cobyście wiedzieli, iże nie ma możniejszego nade mnie - kosztowne puchary i roztruchany, i rogi misternie rzeźbione, w złote i srebrne okowy ujęte, na dworaków swoich rzucał, iżby je zabrali na pamiątkę.
     Miał ci stary wojewoda syna, którego wysłał w obce kraje, aby w większym zaprawiał się rozumie.
Syn się zaprawiał, ino że to zaprawianie kosztowało pieniędzy moc wielką.
     Opatrzył ci go wojewoda do syta, ale rok jeden nie upłynął, kiedy trzeba mu było posłać złota świeże wory.
Jechał z nimi, z tymi czerwieńcami, stary dworzanin w świat ku wojewodzicowi i po drodze natknął się na szlachetkę, na człeka, ubranego z waszecia w wytarte żupaniątko i w dziurawe buty.
     - Dokądże Pan Bóg prowadzi ? — pyta się chudopachołek dworzanina.
     - Dokądże by, do Paryża; wiozę złoto wojewodzicowi: w rozum ] postanowił, ino że, wiecie, panie bracie, rozum nie przychodzi, a pieniądz jest wartki i okrągły - kula się bez przystania.
     - Przyjdzie, mościdzieju, i rozum, tylko powoli.
      - Może i przyjdzie, ale w on czas, kiedy już grosza zabraknie, a bieda zajrzy nam wszystkim w oczy, bo na to się zanosi.
      Jegomość w wyszarzanym żupanie gdy to usłyszał, w te pędy wielce się rozradował, sobolą, wyleniała czapkę do góry podrzucił i zawołał:
     - Ciesz się ze mną, kumoszko Nędzo, zawitamy wnet do zamku i nagodzimy sobie choć raz w życiu jadła i napitku do sytości.
     Mądrzejszy abo i nie mądrzejszy wrócił wojewodzie z obcych krajów w progi swoje rodzinne.
      Ojciec wielkie na jego powitanie wyprawił gody. I wołu, i trzy wieprze zabić kazał, kołaczy i marcypanów przyrządzić, wina beczkę i piwa dziewięć beczek, i miodu, i wódki spore baryły wytoczyć polecił i wszystkich, ilu miał, znajomych i przyjaciół pospraszał.
      I jedli, i pili, i huczeli, i szumieli, że tylko patrzeć na to: gwar i muzyka, i tańce, i zapasy — hulałać dusza bez kontusza! A zamek gorzał od świateł, że łuna biła na okolicę.
      - Pali się pałac, czy też co - rzeknie Bieda do Nędzy - chodźmy, zobaczymy. Psów nie słychać, nic nam nie zrobią.
     I Bieda z Nędzą wdrapali się na mur zamkowy i przytuleni do baszty spozierali, jak wielmożni panowie ucztują.

     A z północka, kiedy szlachta i dworzany, że byli podochoceni i walnie pijani, spać się, gdzie kto mógł, pod lawy czy pod stoły, w adamaszkowych komnatach, czy też w brukowanym dziedzińcu pokładli, jegomość chudopachołek pan Bieda i jejmość pani Nędza, pewni, że brytanów z łańcucha spuścić zapomniano, z murów się zsunęli, resztek jadła i napitku liznęli i pierwszy raz w życiu w okna zamku, w sypialnię pana wojewody zajrzeli.
     A w sypialni tej Jego Miłość pan wojewoda patrzał z zasępionym obliczem, jak stary dworzanin płacił zgromadzonym lichwiarzom długi wojewodzica.
     Inaczej być nie mogło: wszak ci to Bieda i Nędza zajrzały pierwszy raz w okna zamkowe.
     Minęło lat kilka, stary wojewoda kości swoje złożył w grobie, a syn hulał i hulał; posprzedawał wszystko, co było w zamku drogiego, nawet miedziany dach z kaplicy zedrzeć i płyty marmurowe z  posadzek wydobyć kazał i lichwiarzom za bezcen oddał. A kiedy już żadnego poratunku w swojej niegodziwości nie miał, za granicę wyruszył i tam resztki ojcowizny przejadł.
     Zamczysko opustoszało, a Bieda z Nędzą, widząc, że nikt im przystępu nie broni, po pustych a smutnych komnatach, po zachwaszczonych dziedzińcach i podwórcach swobodnie się przechadzali.
Jednego razu, wędrując tak po pałacu, natrafili na drzwi do lochu, rozglądają się, aż tu w kącie beczułka
małmazji, o której dawni mieszkańcy zapomnieli. Nuże kosztować Bieda z Nędzą tego wina. Kosztują i kosztują, aż ci się upili i posnęli: stare wino pomściło pamięć wojewody.
     A duch jego, co się nocami błąkał po zwaliskach i z puszczykami jęczał i wzdychał nad upadkiem swego rodu, zatrzasnął drzwi do lochu i Biedę z Nędzą na wieki w nim przywarł.
     Bieda i Nędza, choć do głodu nawykłe, uległy śmierci, jako że każdy umierać musi. Zresztą, jużci w tym zamku potrzebne nie były: na ich miejscu rozpoczęło królować Zniszczenie.
     Rozsiadło się na powalonych basztach, na zielskiem porosłych murach, pustymi świecących oknami; w lochu leży Bieda z Nędzą, za ręce się trzymający, a duch wojewody strzeże wejścia do niego, iżby żaden z przechodniów nie ujrzał sromoty i hańby marnotrawnego syna.

Czarnoksiężnik i uczeń

 
 
     Była kobiecina, która miała chmarę dzieci, ale utrzymać ich nie mogła — z wielkiej nędzy.
     Wyszła raz z najstarszym synkiem do lasu, po suche gałązki na opał.
     Widząc wesele i drzew, i ptactwa, i przeróżnych kwiatów leśnych, radujących się w złotym słoneczku, rzewnie się rozpłakała, myśląc, że tylko jej tak żałobliwie jest na świecie.
     Wtem zjawił się przed nią niepozorny chudopachołek, niby krawiec abo jakiś inny rzemieślnik i, usłyszawszy powód jej narzekań, powiada:
     - Nie troskajcie się, kumoleńko, ja was z tej waszej niedoli wybawię, chłopca wezmę do siebie na naukę, a za trzy lata go wyzwolę, będzie pomocny sobie i waszym.
     Ale to nie był żaden krawiec ani jakiś inny rzemieślnik, tylko wielki a zły czarnoksiężnik.
     Kiedy te trzy łata się zbliżały, chłopiec, porządnie już podrósłszy, wyrwał się z jaskini swego niby-majstra, a dręczyciela i spotkał się z matką w lesie, do którego, jak zwykle, zachodziła po chrust, i tak się przed nią wysłowił:
     - Udacie się, matko, do czarnoksiężnika i zażądacie, aby mnie od siebie uwolnił z tej jaskini, jako że trzy lata mijają i że ja sam mogę już być majstrem co się widzi. On mnie wypuści, bo tak obiecował.
     - Ale w jaki sposób?
     - Zatrąbi na wszystkie cztery strony świata, iżby się mnogo zleciało gołębi, posypie im groszku i mnie, czarodziejską sztuką przemienionego w gołębia, każe wam wybierać z ich stada. Nie bójcie się, matulu, poznacie mnie po tym, że grochu jeść nie będę, jeno radośnie skrzydełkami zatrzepoce. I to się spełniło.
     Czarodziej syna oddał, a ten, powróciwszy do domu rodziców i ogromną nędzę zobaczywszy, ulżyć im postanowił.
     - Przedzierzgnę się - rzecze do nich - we wołu, krowę i owcę, zaprowadzicie mnie, jedno po drugim, na jarmark i sprzedacie. Jeno nie zaklinajcie mnie w konia z uzdą czy postronkiem, bo będzie nieszczęście.
Ale ojciec nie posłuchał, widno z chciwości, bo już myślał sobie, że jeśli za wołu, krowę i owcę tyle a tyle zarobi grosiwa, to  za konia weźmie najwięcej.
     Kupił konia ów chytry krawiec, czy inny jakiś rzemieślnik, czarnoksiężnik, w swej stajni mocno go do pustego żłobu przywiązał i bił co niemiara.
     Rozpłakał się raz gorzko biedny czeladniczek nad swoją niedolą.
     Usłyszała ludzkie to narzekanie służąca czarownika i, strasznie się litując, łańcuch odcięła i konika zbiedzonego uwolniła.
     A ten konik, z obawy, iżby go niedobry czarownik nie pochwycił, przemienił się w wróbla.
     Widząc to czarodziej stał się wroną i wróbla siarczyście ścigać rozpoczął.
     W tej gonitwie zaleciały te dwa ptaki w obejście królewskiego zamku.
     Już-już miała wrona pochwycić i zadziobać wróbla, gdy ten zamienił się nagle w nietoperza, w mysikrólika.
     Czarownik za nim, przedzierzgnąwszy się w postać wróbla.
     Widziała walkę tę piękna królewna, przechadzająca się po ogrodzie zamkowym, i wielce się nad ściganą ptaszyną litowała.
     Czując jej miłosierdzie, mysikrólik przeinaczył się w te tropy w złoty pierścieniec i wskoczył na palec królewny.
     A gdy królewna wróciła na pokoje, pierścień złocisty znikł jej z palca, zaś przed jej oczami dorodny stanął młodzieniec.
     Opowiada jej o swych przejściach i mówi:
     - Nie popuści mnie zły czarnoksiężnik, zjawi się na królewskim dworzyszczu w postaci możnego księcia i o pierścień złoty poprosi, na znak, że niby o twoją rękę.
     Ale ty pierścienia mu nie dawaj, jeno gdy bardzo nalegać będzie, klejnot zdejmij z palca i rzuć o po sadzkę.
      Ukazał się czarnoksiężnik z mnogą świtą, dłoń królewny ucałować chciał, przedsię królewna mu tego wzbroniła, a gdy o pierścień natarczywie nalegać począł, rzuciła klejnot na ziemię.
     Z tego klejnotu-pierścienia stało się nagle pełno grochu.
      Zahuczał czarnoksiężnik trąbą miedzianą na cztery strony świata, zleciało się mnóstwo gołębi i groch ten wyjadło.
      Ale jedno ziarnko wsunęło się cudem do ręki królewny i szepnęło ludzkim głosem pięknej pani, iżby prasnęła nim o posadzkę.
     I ziarnko grochu przemieniło się w mnogie garście maku.
     Czarnoksiężnik zatrąbił, a na głos tej surmy miedzianej przyfrunęły z czterech stron świata przeliczni wróblowie, jęli się do zbierania maku, a iżby im dopomóc i sam czarnoksiężnik w żarłocznego wróbla się przedzierzgnął.
     Widząc to mądry czeladniczek, sam sztuki czarodziejskiej świadom, przybrał na się postać wrony i wróbla-czarownika zagryzł i kości jego, a raczej kosteczki, po szerokim świecie rozprószył, iżby się nigdy już na szkodę a utrapienie świata nie zrosły.
     Podobało się to nadobnej królewnie. Zakochana w czeladniku, przebrała go na prawdziwego królewicza i za męża sobie wzięła.
     Żyli szczęśliwie długie lata ze sobą, aż przyszła śmierć i pozostawiła o nich dobrą pamięć i tę przepowiastkę, którą od innych zasłyszałem ludzi i wam, drogie moje dziateczki, ku waszej roztywce a zbudowaniu dzisiaj powtarzam.

Morskie Oko

 
 
     Widzicie te skały a turnice! Hań! Nie było tego drzewiej, a ino wszędy zboża się złociły — owies po pas, a pszenica to juści taka, że chłopa w niej byś nie uwidział.
     Lasy były też nieprzeniknione, jako i teraz. Hej! Tu, gdzie te kamieniska a piargi, przemieszkiwał w czasach starodawnych wielkomożny pan, wojewoda czy hetman, a zwał się: Morski.
     Majątki ogromne miał, pola i bory, a wszystkie te dobytki przeznaczył dla córki, którą, że była jedyniąca, sierdziście miłował.
     - Kocham cię też - powiedział do niej - i jakie są skarby na świecie, nic one dla mnie przy tobie nie znaczą. Uczynię wszystko dla ciebie, dziewko moja, ale na jedną rzecz to jużci bym nigdy nie zezwolił: nie pójdziesz za człowieka obcego rodu, choćby i sam książę abo i król był, a ino za swojaka.
     Tak jej, tej córce swojej, powiedział pan Morski. Hej!
     A, wiecie, o granicę, o miedzę siedział na swym gnieździe węgierski książę abo i król, który, ujrzawszy raz przepiękną córkę pana Morskiego, upodobał se w niej do znaku i sumitował się, jako że bez niej żadną miarą żyć już nie może i za żonę mieć ją musi. Słał ci też posły za posłami, ale pan Morski twardą duszę miał.
     - Daremne - powiada - zabiegi i wszelakie starania, bo jak kto kraj swój umiłował, to tego, co mu jest najdroższym, obcej ziemi nie odda. - Tak mówił. Hej!
     Co się nie zdarzyło: wybuchnęła wielka wojna.
     Nie wiedzieć — Tatarzy czy Niemce najechali kraj, palili a kradli, ludzi na pal wbijali, jak kto hyrny był, a ulec im nie chciał, abo pędzili w jasyr, w niewolę. Trzeba się było wojewodzie pokwapić, chmarę narodu zebrać, uzbroić w kolczugi a miecze, pancerze żelazne dać i z nimi ruszyć na wroga, ażeby czuł, iże są jest ludzie rycerni na świecie, którzy swej ziemi bronić udzierzą. Hej!
     Tak też uczynił, jako że rad był i mocen dopomóc ojczyźnie, a córkę, iżby węgierskiego gagatka oko za nią nie mierziło, zamknął do klasztoru. Zasię na odjezdnym wielkim przekleństwem jej zagroził, jeśliby dla przestrogi ojcowskiej posłuch zatraciła.
     A on ci cudzoziemski pan korale i różne klejnoty dziewce przekazował, srebrne zamczyska i złociste komnaty zbudować przyrzekał, a czarownice-cyganichy takie rzucały na nią cygańskie uroki, że córka pana Morskiego wolę rodzica podeptała i na ucieczkę z klasztoru zezwoliła.
     Sam ów książę po nią przybył, na mnicha się przeobraził, do wrót klasztornych zapukał i o schronisko poprosił.
     A kiedy wszystko w klasztorze posnęło, a czarownice nieczystymi zamówieniami psy do milczenia zmusiły, książę pannę uprowadził, zaraz się z nią ożenił i w pałacu koralowym, między złoto a drogie kamienie osadził. Było im wespół bardzo dobrze. Żyli w szczęściu dzień za dniem, rok za rokiem; siedmioro dzieci mieli, a wszystkie jak anioły.
     Że zaś rodzic z wyprawy wojennej nie wracał, a wieści szły po okolicy, iż zginął, tak księżna, o przekleństwie zapomniawszy, żadnemu frasunkowi przystępu do swej duszy nie przyznała, ino w pieszczotach z dziećmi będąc, po łąkach kwiecistych, niby sarna, biegać i tańczyć lubiła.
     A pod wieczór wróżki przeróżnymi gadkami i opowieściami do słodkich snów tę szczęśliwą księżnę tuliły. Snyć były przesłodkie, ale nie wieczne. Hej!
     Bo, wiecie, jednego razu, jako że Panjezusowi wiadomo co robić, a wszelkie nieposłuszeństwo i zdrada ukarane być muszą, wojewoda w wielkiej sławie w dziedzinę swoją zawitał i o córkę przepytywać począł. Omałoć mu serce z bólu nie pękło, gdy mu słudzy a domownicy koralowy pokazali pałac. W bisiorach i klejnotach, w perłach i złocistych zausznicach, jakich nasi nie widzieli nawet w Budzinie czy Kieżmarku, wyszła córka naprzeciw niemu, aby go pozdrowić i szczęśliwością swoją się pochwalić.
     Ale on, stary Morski, jako że się dochował - mówię wam - nie królewny Wandy, ino plemienia, co sobie umiłowało obcego człowieka, niby tą surmą wojenną, strasznym zagrał gniewem: przeżegnał się i nogą tupnął z taką mocą i potęgą, że zamek koralowy w proch a gruz się w te tropy rozsypał. Hej!
     I wraz przeraźliwym a obiecanym zagrzmiał przekleństwem, niby ta skała kiej się z Koziego abo z Buczynowych oberwie i w przepaść z hukiem a traskiem runie, że niech się też wszystko w kamień obróci, łany, grody i cały dobytek cudzoziemca. Hej!
     A kiedy córka wywiodła mu i dzieci, iżby zapalczywość jego przebłagały, on na to nie miał żadnego
baczenia, tylko jeszcze gwałtowniejszym zaszumiał poświstem, nijak ten halny wichr, co bory kosi, by trawę, i, pohamować się nie mogący, powiedział:
     - Ni ty moja córka, ni to wnuki Morskiego! Rozpłyń się w własnych łzach, a dzieci twe niech się w nich potopią!
     Tak ją przeklął ten starzec. I wszystko od razu w kamień się obróciło.
     Wyrosły te góry - i Żabie, i Rysy, i Mięguszowiecki, i Cubrzyna, i Wrota, i Miedziane, i wszystkie te, co je widzicie naokoło.
   A ta haw! turnica, co się nazywa Mnich, powstała przez to, że ten węgierski książę, przerażony, za mnicha się przebrał, jak ongi, kiedy to u wrótni klasztornych dziewki się dopukiwał, i uciec chciał, ale przekleństwo miało kroki bardziej wartkie i drogę mu zastąpiło. Widzący to, pani do wróżek w strasznej rozpaczy po pomoc szła, ale te niczego uradzić nie mogły, ino każda, po jednym dziecku porwawszy, uciekać poczęła. Ale kamienie rosły, że przejścia już żadnego nie było. Wróżki z onymi dzieciętami siadły i pewnej śmierci czekały.
     Nic naokrąg nie usłychnąłeś, tylko jęki, płacz i żałowanie, że ginąć z żałości. Dzieci matki nawoływały, a onać nadbiegłszy płakała z nimi i płakała, jak ta Siklawica, co z szumem spływa ku Roztokom. I, wiecie, z tych łez zrobiło się siedem stawów, a rosły tak, że się one niewiniątka w nich potopiły - w każdym stawie jedno dziecię leży.
     A księżna, chcąc uciec przed rosnącą tą wodą, schroniła się na wielką turnię, na Rysy, i tu oczy do cna wypłakała.
     Jedno z nich spłynęło z wirchu - wiecie, tym źlebem, gdzie teraz zalega śnieg wieczysty, i utworzyło staw, który, że powstał z oka córki Morskiego, od tych czasów Morskim Okiem się zowie.
     W żalu nieopisanym księżna wszystkie swe skarby i klejnoty w jezioro to rzuciła, bo już jej były na nic. Ludzie je pono wyłowili, te skarby, ino że im szczęścia nie przyniosły.
     A potem, gdy już na świecie nie było nic, tylko góry i wody, sama się w jednym z tych stawów, które tu widzicie, rozpłynęła.
     Czarna jest woda w nim, bo pani w czarnej żałobie na śmierć szła.
Słychać ci tu nieraz jęki i narzekania, ale dla duszy tej znikąd ratunku nie ma, zaśkto by sięnad niąlitował, od razu w zaspach śnieżystych zginie na wieki. Hej!

O cudownym dębie i baranim kożuszku

 
 
     Pewien król miał córkę, którą bardzo dręczył.
     Nie mogąc dłużej wytrzymać w domu rodzica, przybrała się królewna w barani kożuszek i poszła w świat, na służbę.
     Zgodziła się do jednej, również nie bardzo dobrej królowej, która była wdową, a miała syna - jedynaka.
     Raz, w niedzielę, chciała biedna królewna-pomywaczka pójść do kościoła. Ale pani jej powiada:
     - Pójdziesz, i owszem, przedtem jednak oczyścisz z popiołu garniec maku. Robota nie na ludzkie ręce. Siedzi bezwładnie dziewczyna i płacze.
     Aż tu zlatują dwa białe gołąbki i głużą: — Prześpij się, wypocznij, my cię tu zastąpimy.
     I te gołąbki uporały się w mig z robotą, obudziły dziewczynę i kazały jej pójść do lasu, gdzie rośnie złoty, cudowny dąb, i zawołać: - Złoty dębie, otwórz mi się.
     I złoty dąb się otworzył i od razu dał biednej dziewczynie kosztowne sukienki, piękną kolasę i dwór królewski.
     Zobaczył ją w kościele królewicz, syn niedobrej wdowy, i, zdumiony jej urodą i bogactwem, chciał się z nią ożenić i począł się dowiadywać, skąd by pochodziła.
     - Z Podniesionego Biczyka - odrzekła.
     Nie zrozumiał tego królewicz, choć w lesie, niedaleko wielkiego, złocistego dębu, spotkał raz jakąś dziewczynę w brudnym baranim kożuszku, która mu podniosła bicz, a on ją tym biczem od siebie odpędził. Bał się, że go powala.
     Nadeszło wielkie święto, a dziewczyna, która z królewny podała się na pomywaczkę, zapragnęła pójść znowu do kościoła.
     Ale pani jej powiada: - i owszem, zezwalam, jeno przedtem oczyścisz dwa garnce maku z popiołu, z którym mak ten, na wypróbowanie ciebie, zmieszałam.
     Zalała się łzami dzieweczka, aż tu do bezradnej przylatują znowu dwa białe gołąbki, pracę jej spełniają i do lasu, jak przedtem, iść jej rozkażą.
     Przechodząc dziedzińcem, widzi królewicza, jak szuka pierścienia, który spadł mu z palca. Znalazła ten pierścień złocisty i podaje go strojnemu paniczowi. Ten przecie, zamiast być wdzięczny, odpycha dziewczynę w baranim kożuszku, żeby go nie zbrudziła.
     Od lasu, od boru, gdzie dąb rośnie złoty, zajechała złota kolasa, szumnym otoczona dworem, a w kolasie w złociste szaty przybrana królewna.
Ujrzał ją oczarowany królewicz i dowiaduje się, skąd by była. A ona kazała mu odpowiedzieć, że od Złotego Pierścienia. Odjechawszy i złotemu dębu królewskie oddawszy przybory, wróciła w baranim kożuszku do matki królewicza.
     Nie znał królewicz ani takiego kraju, ani takiego grodu, co by się nazywał „Podniesionym Biczem” albo też „Złotym Pierścieniem", postanowił jednak dotrzeć do prawdy.
     Zdarzyło się po niejakim czasie, iż dziewczynie w baranim kożuszku pozwoliła pani pójść do kościoła - już bez żadnej trudności, sama od siebie. Widać, że była zadowolona z jej służbowania, albo rozmyślała sobie, co może być cięższego nad oddzielanie maku od popiołu, a to okazało się dla niej, dla tej posłusznej pomywaczki, łatwością. Nie wiedziała o tym, że to był cud: białe gołąbki.
     I królewicz, zobaczywszy przebogaty dwór w kościele, kazał przed wrótniami wylać na ziemię beczkę smoły.
     Wracającej ze świątyni królewnie przylepiła się do tej smoły leciuchna jej noga i ona, uciekając, zostawiła w niej złoty trzewiczek.
     Tego chciał królewicz. Próżne jednak były jego starania, żadną miarą dowiedzieć się nie wydołał, do kogo by ta zguba przynależeć mogła.
     Aż tu pewnego dnia, kiedy wielce zasmucony w obejściu się swoim przechadzał, zleciały ku niemu dwa białe gołąbki i zagruchały: — Nie martw się, nie żałuj, do złotego trzewiczka pasuje tylko drobna nóżka dziewczyny w baranim kożuszku, na którą użyłeś biczyska, gdy ci je z ziemi w swojej dobroci podniosła. Drobna nóżka nie żadnej innej królewny, jeno tej służebnicy, którą odepchnąłeś od siebie za to, że ci podała pierścień złoty, przez cię zgubiony, a przez nią odnalezion. Bałeś się, by cię nie zbrudziła, a teraz widzisz, że czystą jest królewną.
     Uradowany królewicz wziął tę królewnę, co w przebraniu pomywaczki po świecie chodziła, za małżonkę.
Huczne wyprawili wesele, a przyszli na nie i udobruchany ojciec samej panny młodej, i matka pana młodego, która od tej pory sprawiedliwszą i łagodniejszą stała się dla podwładnych.
     Byłem na tym weselu i ja, a żem się na tej biesiedzie dobrym uraczył winem, to zasłyszaną tam gadkę o Cudownym Dębie i Baranim Kożuszku wam, drogie moje wnuczęta, w tym moim przeonaczeniu powtarzam.

‹‹ 1 2 25 26 27 28 29 ››