Wiersze - Jan Kasprowicz strona 29

O Madeju rozbójniku

 
 
     Jechał raz kupiec ciemnym lasem, z długiej podróży wracając, i zabłądziwszy ugrzązł z wozem w gęstym bagnie. Wyciągnąć go nie mógł żadną miarą, toteż rad był, kiedy się zjawił Siłacz i mówił:
     - Wóz ci wyciągnę, jeno przyrzeknij, że oddasz mi w nagrodę to, co znajdziesz w domu, a o czym dotąd ci nie wiadomo.
     Zgodził się z radością i Siłaczowi poręczył na piśmie.
     A Siłaczem był sam czart przeklęty, zasię pismem cyrograf.
     Zasmucił się ogromnie, gdy, wróciwszy do domu, przekonał się, że złemu duchowi oddał własnego syna. Syn ten narodził mu się przede dniami, o czym on, będący znaczny czas w drodze, nie posłyszał.
     Ale syn, dorósłszy, oświadczył mu, że się piekła nie boi i, gdy nadeszła przepisana chwila, od razu wyruszył w świat ku przybytkom piekielnym.
     Idąc tak, przybył do głuchego boru i tutaj spotkał Madeja Rozbójnika.
     Ten chciał go zabić, choć za nim matka Madejowa prosiła, którą jedną z całej swej rodziny zostawił przy życiu.
     Słyszał rozbójnik o tym, że za jego straszne postępki czekają go w piekle męczarnie najokropniejsze. Przedsię jakie, nie wiedział, a wiedzieć zapragnął. I rzekł do chłopca: - Życie ci podaruję, jeno mi wieści z piekła przyniesiesz.
     Chłopiec przyobiecał.
     Dotarłszy do bram Lucyperowych, zapukał do nich i zażądał, aby mu zwrócono ojcowski cyrograf.
     Chciał to uczynić Lucyper, wiedzący, że dla niewinnego, a dobrego dziecka miejsca w piekle nie ma.
     Oparł się temu diabeł podrzędny, Kulawy Twardowski - i wtedy władca piekielny krzyknął: - Precz z tym kulasem na madejowe łoże!
     Pobiegł chłopiec, aby to łoże zobaczyć: z żelaza było, naszpikowane najrozmaitszymi brzytwami, z góry kapała rozgrzana siarka, a dołem, pod tą łożnicą, palił się ogień wieczysty.
     Wracając z czeluści piekielnych, zaszedł ten prawy, czysty, a odważny młodzianek do Madeja Rozbójnika i powiadomił go o tym, co widział.
     Zbój się ogromnie przeraził i wielką rozpoczął pokutę.
     Zatknął w ziemię maczugę, ukląkł przy niej i mówił, że kajać się tak będzie dopóty, dopóki skądsiś nie dostanie przebaczenia - i tak się kajał przez lat kilkadziesiąt. A w czasie tym maczuga, gdy on tak niewzruszenie klęczał przy niej i łzami ją podlewał, wyrosła w piękną jabłoń, a na tej jabłoni złociste, woniejące zabłysły jabłka.
     Radował się siwowłosy, długobrody pokutnik.
     Jednego razu zjawił się w lesie Czcigodny Starzec, zobaczył Madeja Rozbójnika, jak klęczał pod jabłonią, i rzekł:
     - Przebaczenie masz, zbawiła cię twoja skrucha.
     A tym Czcigodnym Starcem był nie kto inny, a tylko ów chłopiec, który swoją czystą duszą bramy zwyciężył piekielne.
     Podczas gdy to mówił, złociste, woniejące jabłuszka zmieniały się w białe gołąbki i uleciały do góry, ku niebiosom: były to dusze pomordowanych ongiś przez Madeja.
     Sam on rozsypał się w proch, a dusza jego poleciała również ku niebu za gołąbkiem ostatnim, za duszą jego rodzonego ojca, którego był również zabił, a który mu teraz winę, tę ze wszystkich najstraszniejszą, przebaczył.

O Szklanej Górze

 
 
     Jedni mówią, że gdzieś na dalekim, szerokim świecie, za siódmą rzeką i za siódmą górą, a inni, że przed wiekami na naszej polskiej ziemi była cudowna Szklana Góra, a na tej górze zaczarowany zamek wspaniały, otoczony sadem, w którym złote rosły jabłka, a w tym zamku prześliczna mieszkała królewna.
     Rozeszły się o niej wieści na okręgi, toteż niejeden rycerz waleczny zapragnął zdobyć rękę jej i posiąść nieprzeliczone jej skarby. Daremnie.
     Lat siedm trwały te zabiegi, siedm lat pomnażała się ciżba trupów, zalegających podnóże góry. Bo co który junak piąć się zaczął, to z połowy stromej ściany albo nawet spod samego wierzchu spadł na ziem i głowę sobie roztrzaskiwał.
     A jak się to działo, tego dowodem był jeden z najdzielniejszych. Mówiono o nim, że nie istniały dla niego żadne przeszkody, że udawały mu się wszelkie wyprawy.
     Dobrał sobie rumaka nad rumaki, ostrymi podkuł go podkowami i jął się brać w stronę szczytu.
     Ku wielkiemu podziwieniu świadków, otaczających stoki góry, do samego niemal dotarł zamku, aż tu
z jednej jabłoni, które złote niosły jabłka, zerwał się z wielkim szumem ogromny sokół i skrzydłami uderzył konia w oczy.
     Koń się spłoszył i razem z nieszczęśliwym zuchwalcem runął do stóp Szklanej Góry. I rumak, i rycerz starli się na miazgę.
     Widział to biedny żaczek, ale się nie przeraził, tylko jeszcze większej nabrał ochoty, aby sił swych popróbować i za odwagę i hart królewską otrzymać nagrodę. Wziął się na sposób.
     Poszedł do lasu, ubił rysia i ostre pazury jego przymocował do rąk i nóg swych i w tym, acz nie rycerskim, ale zmyślnym rynsztunku dotarł, jak ów rycerz, prawie pod sam wierzchołek góry.
      Zmęczony okrutnie, położył się na chwilę w miejscu nieco dogodniejszym, by odpocząć.
      Zobaczył go sokół, który na złotej gnieździł się jabłoni, zerwał się ku niemu i chciał go ze stromej, szklanej strącić ściany. Ale żak nie w ciemię bity.
     Pochwycił sokoła za nogi, a ten, przerażony, uniósł go do góry, ku niebu, ponad zamek.
     Krążył tak z nim sokół tuż-tuż nad sadem, w którym złote rosły jabłka.
     I wtedy to żak, przemądry a czujny, dobył kozika, nogi obciął strasznemu, a teraz już przelękłemu ptakowi, że aż zginął gdzieś w obłokach, narwał sobie złotych jabłek i podążył pod bramy zamkowe. Ale zamku strzegł smok okrutny.
     Młody żaczek, wyuczony, rzucił na niego złotym jabłkiem, a smok tak się przeraził, że w tej chwili znikł w przepaści na wieki.
     Z wielką radością powitała żaczka oswobodzona królewna i, wdzięczna, że przez niego nie ma już nad sobą strasznego sokola ani okrutnego smoka, strażników zaczarowanego zamczyska, wzięła go sobie za męża.
     Przechadzał się ongi żaczek, a dziś król znamienity ze swoją królową po sadzie z złotymi jabłkami i ujrzał na ziemi wielkie roisko ludzi.
     Gwizdem srebrnej piszczałeczki przywołał swego posłańca, zwinną jaskółkę, iżby się dowiedziała, co by to znaczyło. I cóż się nie pokazało?
     Krew, która pociekła z odciętych przez żaczka nóg sokoła, ożywiła owe tłumy, co przez lat siedem spadały z Szklanej Góry, nie dotarłszy do celu, do wierzchołka, i dzisiaj tłumy te wielbią głośno swego zbawcę.
     Takie to były cuda, które zmyślnością swoją zwykły, biedny sprawił żaczek, a który odtąd najlepszym stał się królem dla wszystkich.

Oczy uroczne

 
 
     W Białym Dworze, nad Wisłą, mieszkał pan, który miał oczy uroczne. Nieszczęśliwy był, bo na kogo oczy jego spojrzały, przynosiły mu śmierć albo ciężką chorobę. Umierał człek, zdychało bydlę. Jeno staremu słudze nic złego „pan ten uroczny” nie czynił, gdyż tylko do niego szczerze był przywiązany.
      Okna Białego Dworu patrzyły ku rzece, ku Wiśle, której wodami liczne płynęły galary.
      Znali flisacy wieść o tych oczach urocznych. Unikali też widoku Białego Dworu, ażeby nie spotkać się przypadkiem z obliczem jego pana. Ale jeden flisak zuchwały, nic sobie nie robiący z niczego, wtargnął do dworskiej komnaty i, spojrzawszy w oczy uroczne, ciężko zaniemógł. Ledwie uszedł z życiem i, przerażony, przestrzegał swych druhów, iżby statki i łodzie skwapliwie od murów Białego Dworu odwracali. Czyniła zresztą to samo jakaś niesamowita burza, która właśnie w tym miejscu zawsze się ku flisom zrywała.
     Pewnego razu, w noc zimową, zawiejną, zapukał ktoś gwałtownie do bram zamkniętego zawsze zamku. Otworzono je i ujrzano skromną kolaskę, a w niej piękną dziewczynę z ojcem i omdlałą matką. Przyjęto ich gościnnie, ucieszył się ich widokiem pan uroczny, na sam widok rozmiłował się w dziewczęciu i poprosił o jej rękę. Uzyskał ją z łatwością, jako że pan był możny, choć uroczny, ale władzę ponurych jego źrenic zabiła wielka radość, którą nagle uczuł, witając zbłąkanych podróżnych.

     Niedługo jednak panowało wesele w Białym Dworze. Służba, świeżo najęta, rychło uciekła, pani na bogatym łożu wiła się z boleści, nie przestając jednak błagać męża, iżby się od niej nie odwracał: ona wie, iż oczy ma on zabójcze, za bardzo go jednak miłuje.
     Atoli małżonek spojrzeń jej unikał i jeszcze do większego poświęcenia się gotował.
     Wyszedł dziedzic na Białym Dworze do ogrodu, przyległego do sypialni, i usłyszał nagle kwilenie. Urodził mu się syn i pierwszym płaczem dał znak nowego życia. Kwileniu dziecka odpowiedział jęk ojca. Wyłupił sobie oczy, iżby nie wyszły na szkodę nowo narodzonemu.
     I tak się stało.
     Wielkie poświęcenie ojcowskie przyniosło szczęście domowinie. Wyłupione oczy, które złe rzucały uroki, zakopano w ziemi.
     Syn rósł i ślepego a ukochanego ojca prowadził za rękę po słonecznych komnatach, po wesołych dziedzińcach, po bogatych stajniach i owczarniach, po szumnych łanach zbożowych, po łąkach i gajach zielonych nad rzeką, nad Wisłą, niosącą wesołe statki ku morzu, ku polskiemu morzu. Albowiem od tego czasu wszystko przemieniło się na dobre.
     Jest pod Białym Dworem, nad Wisłą, krzyż, a pod krzyżem grób starego sługi. Wygrzebał oczy swego pana i padł na miejscu. Dawniej mu oczy te nie szkodziły, bo pan go miłował i tą miłością łagodził złą ich siłę. Teraz przecie wyłupione, samotne, wykopane z ziemi, jeszcze bardziej stały się zabójcze, jeszcze bardziej złowrogie.
     Taka jest dawna przepowiastka o urocznych oczach i o miłości, która wątła jest bez poświęcenia, a to poświęcenie oby trwało na wieki.

‹‹ 1 2 26 27 28 29