Wiersze - Czesław Miłosz strona 19

Krawat Aleksandra Wata

Ten krawat, dziany, z grubum węzłem,                                                       w zgodzie z barwą ciemnej koszuli                                                                i marynarki tweedowej                                                                       zachwycił mnie.
Był to naprawdę, wytworny pan o czarnym wąsie                                krótko przystrzyżonym.
Ktoś przedstawił mnie na Mazowieckiej, trochę dalej                               niż Ziemiańska i księgarnia Mortkowicza (jedyne                                  miejsce w Warszawie, gdzie można było dostać moje                               Trzy zimy w 300 egzemplarzach).
Kto uwierzył w Opatrzność, musi widzieć Oko:                                     Cwałuje jeździec Pamiru w różach i fioletach.                                         Ulica Benvenue w Berkeley i Wat na tapczanie.                                      Jego zdumienie, kiedy próbuje ogarnąć swój los.                                         Bo skąd Wat w pritonach San Francisko,                                               liłowyj niegr Wertyńskiego?                                                                         I ja z magnetofonem. Młodzieniec z prowincji                                            miał, okazuje się, złożyć świadectwo.
Co prawda razem przeżyliśmy tę kolację z Parandowskimi w strasznego Sylwestra 1950 roku.
Biedne Wacisko.                                                                                 Nacierpiał się w Kazachstanach i Tadżykistanach
mimo tego krawata                                                                                  przy ulicy widm, Mazowieckiej w Warszawie.

Kufer

Może świat został przez Pana Boga po to stworzony, żeby odbijał się w nieskończonej liczbie oczu istot
żywych,
albo, co bardziej prawdopodobne, w nieskończonej liczbie ludzkich świadomości.

Także ludzkich fantazji, takich jak moje romantyczne upiększanie lasu w Raudonce, albo moje myśli o piersiach panny Poli,
kiedy byłem w niej zakochany.

Gdzie Pan Bóg chowa te odbicia? Czy ma taki bardzo duży kufer, w którym przechowuje wszystkie swoje skarby?

Czy też jest ogromnym komputerem, w którym zmieści się ich bezgraniczna mnogość?

Może zajmuje się ich przeglądaniem, porównując odbicia z tym jak naprawdę było?

Podśmiewając się w brodę z mędrków, którzy utrzymywali, że są tylko te odbicia i nic więcej. 

Metamorfozy

 
 
                 
           I żółte z zielonego dębu sączyły się miody
           Owidiusz
 
 
 
 
Mityczne miody piłem,
Głowę w laury stroiłem,
Byle nie pamiętać.
 
Wędrowałem niewinny,
Czuły i dobroczynny
Aż po klepsydrę i cmentarz.
 
Ale przed Tobą, Panie,
Na nic moje staranie
O imię sprawiedliwego.
 
Natura moja czarna,
Świadomość piekła warta,
I uraźliwe ego.
 
Takiego mnie Ty chciałeś,
Do twoich prac wezwałeś,
Nieszczęśnika.
 
I tak się niedorzeczny
Żywot i w sobie sprzeczny
Zamyka.
 
 

Miasto

Nad ruinami wstaje dzień, wędrowny grajek pustym oknom gra,
Z głową na bok schyloną skoczne tony ze skrzypki wywodzi.
A w oknie tylko niebo, gołębi miga ćma,
I tak w tej rannej ciszy świat nowy się rodzi.

I wiatr, gdy struny drutów pękły, martwe drzwi otwiera,
Na których klamce dotąd pozostał niezmyty
Ślad ręki przepadłego bez wieści bohatera,
I toczy po pokoju dziewczyny zabitej
Sczesany z włosów puch.

A serce bije. Słuchaj. Jest w tym dziw nad dziwy,
Że ono trwa, gdy wszystkie oczy patrzą - nowe,
Że wygrzebaną spod cegieł pokrywy,
Stopioną w ogniu na drzwiach wieszają podkowę

Na inne szczęście. Słuchaj. I radość, i wstyd
Żyć jeszcze raz, na nieobeszłej ziemi,
Powracać i ślubować, gdy zmarzły kasztan kwitł,
Winy dawne odkupić czynami lepszemi.

Bólu prawdziwy, sławo i niesławo,
Ty wielka, że godna jesteś jedynie milczenia,
Brzękiem słów pustych twego nie dotknie imienia,
Kto tęsknił, wie. Nie powie nic. Warszawo.

Poprzez węgierskie góry, sowieckie ugory
Szliśmy do ciebie. Znamy te noce nieludzkie,
Kiedy zgłodniałym oczom, przez otwarte chmury
Nie ty, lecz inne miasta jako stada judzkie
Jawiły się, skupione nad rzeką w dolinach.

Złych mocarstw świata były przed nami granice,
Krzywda ludzka i rozpacz, te same w innych śpiewały językach,
W twarz nam świeciły azjatyckie, zmęczone księżyce,
Lecz gdyśmy na siebie spojrzeli - twój wzrok nas spotykał.

O Bolesna. Na gruzach praskich grająca kapela,
Mosty w dymach i serce bijące - i to wszystko.
I los - jak niebo, kiedy się rozdziela
Linią ognistą.

Że po raz drugi kształt nam ludzki oblec dano
I witać światłem buchające wieki,
Ty, żyjący, nie pytaj tamtych, co to znaczy.
Z pól, gdzie hełmy im rdzawią topniejące śniegi,
Z barykad, z placów trawą zarosłych powstaną,
Życia twojego żaden ci z nich nie przebaczy.

Grajku poranny, komu ty tak grasz,
Tam są schody bez domu i piętra bez żywych.
- Tobie gram, najpiękniejsze z urojonych miast
I najsmutniejsze z prawdziwych.

Miejcie zrozumienie

Miejcie zrozumienie dla ludzi słabej wiary.
 
Ja też jednego dnia wierzę, drugiego nie wierzę.
 
Ale jest mi dobrze w modlącym się tłumie.
Ponieważ oni wierzą, pomagają mi wierzyć
w ich własne istnienie, istot niepojętych.
 
Pamiętam, że zostali stworzeni niewiele niższymi
od niebieskich mocy.
 
Pod swoją brzydotą, piętnem ich praktyczności,
są czyści, w ich gardłach, kiedy śpiewają,
pulsuje tętno zachwytu.
 
A najbardziej przed posążkiem Matki Boskiej,
tak uformowanej, jak ukazała się dziecku w Lourdes.
 
Naturalnie, jestem sceptyczny, ale razem śpiewam,
pokonując w ten sposób przeciwieństwo
pomiędzy prywatną religią i religią obrzędu.

‹‹ 1 2 16 17 18 19 20 21 22 35 36 ››