Wiersze - Czesław Miłosz strona 17

Gucio zaczarowany

Między mną i nią był stół, na stole szklanka.
Spierzchnięta skóra jej łokci dotykała lśniącej powierzchni.
W której odbijał się zarys cienia pod pachą.
Kropla potu gęstniała nad falistą wargą.
A przestrzeń między mną i nią dzieliła się nieskończenie,
Hucząca pierzastymi strzałami Eleatów.
Nie wyczerpie jej rok ni sto lat podróży,
Gdybym przewrócił stół, co byśmy spełnili.
Ten akt, nie-akt, bo zawsze potencjalny
Jak zamiar wejścia w drzewo, w wodę, w minerały.
Ale ona też patrzyła na mnie jak na pierścienie Saturna
I wiedziała, że wiem, jak nikt nie dosięga.
Tak stanowiona była człowieczość i tkliwość.

Jak mogłeś (z cyklu Ksiądz Seweryn)

 
4.
Nie pojmuję, jak mogłeś stworzyć taki świat,
Obcy ludzkiemu sercu, bezlitosny.
W którym kopulują monstra i śmierć
Jest niemym strażnikiem czasu.

Nie potrafię uwierzyć, że Ty tego chciałeś.
To musiała być jakaś przed-kosmiczna katastrofa,
Zwycięstwo inercji silniejszej niż Twoja wola.

Wędrowny rabbi, który nazwał Ciebie ojcem naszym,
Bezbronny człowiek przeciw prawom i bestiom tej ziemi,
Pohańbiony, rozpaczający,
Niech mnie wspomaga
W moich modlitwach do Ciebie.

Jak powinno być w niebie

Jak powinno być w niebie wiem, bo tam bywałem.
U jego rzeki. Słysząc jego ptaki.
W jego sezonie: latem, zaraz po wschodzie słońca.
Zrywałem się i biegłem do moich tysiącznych prac,
A ogród był nadziemski, dany wyobraźni.
Życie spędziłem układając rytmiczne zaklęcia,
Tego co ze mną się działo nie bardzo świadomy
Ale dążąc, ścigając bez ustanku
Nazwę i formę. Myślę, że ruch krwi
Tam powinien być dalej triumfalnym ruchem
Wyższego, że tak powiem, stopnia. Że zapach lewkonii
I nasturcja i pszczoła i buczący trzmiel,
Czy sama ich esencja, mocniejsza niż tutaj,
Muszą tak samo wzywać do sedna, w sam środek
Za labiryntem rzeczy. Bo jakżeby umysł
Mógł zaprzestać pogoni, od Nieskończonego
Biorąc oczarowanie, dziwność, obietnicę?
Ale gdzie będzie ona, droga nam śmiertelność?
Gdzie czas, który nas niszczy i razem ocala?
To już za trudne dla mnie. Pokój wieczny
Nie mógłby mieć poranków i wieczorów.
A to już dostatecznie mówi przeciw niemu.
I zęby sobie na tym połamie teolog.

Jak władcy

 
Jak władcy, którym wszystko co człowiek zna, dano
Nad dolinami nocy stający w zachodzie,
Podając sobie ręce nad ziemią poznaną,
Z góry widząc okręty i ładowne łodzie,
 
Jak mędrcy, którym przeszłość z pamięci ucieka
I z lat zostaje tylko bogaty użątek,
Na to co przeminęło patrzący z daleka,
Pochwalający śmierci i życia porządek,
 
Tak my, o którymś roku, kiedy sianokosy
Pachną, stajemy obok, czując ciepło dłoni
I milcząc oglądamy niebios jasne rosy
Nad brzegami, przy których świerszcz w jałowcach dzwoni.
 
Idźmy, już późno, mówię. A myślę: szukałem
Ciebie miłości moja długo, długo, po to
Aby w tobie jak w lustrze od szronu spłowiałym
Widzieć świat bez tych wieńców, które muzy plotą.
 
I zobaczyłem wszystko bez przyozdobienia
Bo pragnąć czegoś odtąd nie było przyczyny.
A nazywanie rzeczy, które nosi ziemia
Byłoby niby bełkot albo płacz dziecinny.
 
Pośród nowej niewiedzy szliśmy o wieczorze
W ogród gdzie schody plączą nieznajome siły,
Gdzie świecisz, biały posąg obmyty przez morze,
W którego twarzy bruzdę łzy wiosen wyryły.
 
Nie bój się czasu, szepczesz, jak piosenka minie,
Sensu tego wszystkiego nie będziemy znali.
Ale możemy śledzic los nasz jak w głębinie,
Przezroczystej, męczarnie gąbek i korali.
 
Umiemy wskrzesić sztuką drżące rojowiska,
Rozkrzyżowaniem ramion skarżące się foki,
Pod świątyniami wieku, gdzie czasami błyska
Noga skoczka tnącego odbite obłoki.
 
Twarze martwych narodów, których nikt nie liczy,
Jak twarze rozpostartych na szybach motyli,
Na nowo powtórzone w sinej błyskawicy
Dadzą świadectwo żeśmy, lęk skrywając żyli.
 
I kiedy zamiast z palmą jak w zaraniu wiary
Z wiązką ciernia schodzimy w mrok miłosnych schodów
Żadnych obietnic prawdy nie grają zegary,
Żaden blask nie przesłania głów rozpiętych bogów.
 
-- O mój biały posągu, to nie czas mnie straszy
I nie mijanie wiosen ni śmierci ruczaje.
Ale zbyt wczesny spokój tej mądrości naszej
I to, że nadaremne wszystkie ziemskie raje.
 
Że można zwiedzić Piekło, Niebo i w godzinie
Kiedy słońce poranne gwiazdę wód rumieni
Spać, z twarzą w łokieć wpartą, w mokryh pisków dymie
Mowy nie pamiętając w jakiej śnią zbawieni.
 
Jak dzieci, mamroczące wyrazy pacierza
Albo starcy śliniący pożółkłe brewiarze,
Nad falą, co z łoskotem o brzegi uderza
Wiemy, żę tajemnica nam się nie ukaże.

Jeden i Wiele

 
Liczbą zarządza Książę Tego Świata,
Pojedynczością uktyty Bóg włada,
Pan poratowań i sprawca wyjątku,
W moich błądzeniach mieszkał od początku.
Jeden, przeciwko tabliczce mnożenia.
Szczególny, wolny od uogólnienia.
Bez rąk i oczu, jednak rzeczywisty.
Nie odsłonięty, ale co dzień isty.
Niech nas nie straszą milenia daremne,
Groty jaszczurów umieraniem ciemne,
W płatach zgnilizny mrowiące się życie,
Ani odległych galaktyk mgławice.
Bo głos człowieczy w próbach nie ustaje,
Pieśń układając ku grozie i chwale.
I wszystkie rzeczy są nam ostateczne,
Obce i piękne, chociaż w sobie sprzeczne.
 

‹‹ 1 2 14 15 16 17 18 19 20 35 36 ››