Wiersze - Jan Brzechwa strona 23

Dym

Posłuszny wiecznym bogom i niedorzecznym grobom,
Powierzam ciszy nocnej mój bezowocny znój,
Lecz choćby każdy powrót był grobem i żałobą,
Ja zawsze będę z tobą i zawsze będę twój.

Znużony - odpoczywam, umarły - nie odżywam,
Kamienną głową kruszę kamienny ciężar brył,
Na wznak rozparty leżę i spływa ze mnie grzywa,
I świadczy cała siwa, żem jeszcze w grobie żył.

Na wydłużonych palcach rogowe, żółte szpony
Wpijają się bezwiednie i bezboleśnie w mrok
I leżę tak uśpiony, bezwiednie wydłużony,
Od ciebie oddalony sam nie wiem który rok.

Tu lata się nie dłużą, tu lata nic nie wróżą
I nic, i nic nie znaczą, i wcale nie ma lat,
Podziemna wieczność ciemna przepływa czarną burzą
I grobom pozostawia swój czarny mrok i czad.

Gdy wiatr październikowy uderzy po kominach
I z pieca twego buchnie w poduszki duszny dym,
Ty wiedz, że w tych godzinach mój powrót się zaczyna,
Że gdy cię czad udusi, ja właśnie będę w nim.

Uroki

Do czterech dróg rozstajnych, w ziół wonne panowanie,
W traw senne panowanie przybyłem niespodzianie

I z szyi zdjąłem łańcuch, i z palca pierścień zdjąłem,
I księżyc posypałem szafranem i popiołem.

Już czuję tylko obłęd, już widzę tylko klęskę -
Zdejm ze mnie swe uroki, uroki czarnoksięskie!

Po sennej trawie pełzam, w pachnących ziołach węszę,
Zgaduję cię podobną wiatrowi i czeremsze,

I jestem twoich czarów i twej przemocy świadom,
Ach, wypuść mnie z niewoli i ocal przed zagładą!

Znam słowa niedostępne, dla ludzi niedorzeczne,
Znam święte amulety i tajemnice wieczne,

Mam księgi Wielkich Magów nie znane dziś nikomu,
I wszystko to przyniosę pod próg twojego domu,

I dam ci serce chore i moje łzy niemęskie,
Zdejm tylko swe uroki, uroki czarnoksięske!

Czerwoną kredą piszę twe imię na obłokach,
A noc jest taka ciemna i gęsta, i głęboka,

A ziemia taka ciepła, a trawa taka gorzka,
I skaczą po gałęziach oczy leśnego bożka.

Już jestem twoich czarów i twej przemocy świadom,
Ach, wypuść mnie z niewoli i ocal przed zagładą!

Sąsiednie drzewa szumią i wiatr zamiata drogę,
Odchodzę, lecz na drodze odnaleźć się nie mogę.

Noc mija, niebo świta, ja cały w niebie stoję,
Na trawie leży ciało nie moje i nie twoje.

Zima

Niebo błękitniało, niebo owdowiało,
Owdowiały błękit białym śniegiem spadł,
Co się nagle stało, że tak biało, biało,
Pod nogami mymi zaszeleścił świat?

Włożę lisią czapę, przypnę lisi ogon,
Zmylę wszystkie ślady, zmiotę śnieżny kurz,
Pójdę sobie drogą, pójdę bez nikogo
I do ciebie nigdy nie powrócę już.

W lesie

Życie przede mną leży, życie ode mnie bieży,
Kto wierzy, ten nie mierzy doczesnych swych rubieży.

Budzę się wczesnym rankiem, patrzę na ciebie śpiącą,
Idę do mego lasu w ten szum i w to gorąco,

Biegnę w pochłonną zieleń, śpieszę w zacisze nasze,
Polne owady płoszę, leśne słowiki straszę.

Życie przede mną leży, życie ode mnie bieży,
Mówię to jak najprościej, wyznaję jak najszczerzej,

Spójrz, co się dzieje we mnie! Spójrz, jak omdlewam cały,
Tak śpieszno mu w te leśne ochłody i upały.

Trawa się ściele w lewo - trawa się ściele w prawo,
Kto mnie zanurzył w tobie, moja zielona trawo?

Twarzą upadam w rosę, czuję, i wiem, i słyszę,
Jak pająk na swej nici nade mną się kołysze,

Jak słońce karbowane od liści się odbija,
I jak to życie leśne, weseląc się - przemija.

Trawa po wierzchu śliska, od spodu chropowata,
Z warg moich, jeszcze gorzkich, znój całonocny zmiata,

Z mrowiska płynie strumień takich znikomych istnień,
Że choć na liściu nikną - świat dla nich trwa bezlistnie,

A ja to wszystko widzę i śmieję się w podziwie
Dla tej radości leśnej, gdzie sercu tak szczęśliwie.

Śpiewam - a drzewa szumią. Śpiewam - a życie bieży,
I wszystko jak najprościej, i wszystko jak najszczerzej.

Milczę - a trawa rośnie. Patrzę - a dzień dojrzewa,
Biegnę w zielone gąszcze między zielone drzewa,

I zna mnie już dąbrowa, i zna mnie bukowina,
I bór wysokopienny dla mnie swój cień rozpina,

I taka cisza we mnie... Cisza co trwa i nuży,
I jeszcze tak daleko, daleko mi do burzy.

Śmierć

Jestem taki siny, jestem taki chory,
Leżę rozpostarty, konam na uboczu,
Noc ma ciężki zapach kamfory
I gorączki, i moczu...

Wszyscy mnie żegnali, wszyscy już płakali,
Wszyscy zrozumieli, że nie ma ratunku,
I z mych ust lękliwie ciułali
Zgrzany dech pocałunku.

I odeszli wszyscy od mojego łóżka,
Lekarz mądrą głową nade mną pokiwał
Przyszła do mnie tylko staruszka,
Taka siwa, poczciwa...

Cicho zaśpiewała, głośno zakasłała,
Trochę się zgarbiła i trochę przysiadła...
Aż się nagle rozprostowała
Wzdłuż mego prześcieradła.

Na mnie się zwaliła, rozkraczyła nogi,
Chciwie mnie wgarnęła w swoje biodra starcze
I jęczała pieszcząc: "Mój drogi,
Czy ci aby nastarczę?"

Czułem szorstkie tarcie jej zwiędłego brzucha,
Zaduch jej oddechu i dziąsła chwytliwe,
Aż opadło wreszcie bez ducha
Ciało jej nieżywe.

Leżę rozpostarty, leżę na uboczu,
Ona lgnie do mego stygnącego łona,
Ma zapach gorączki i moczu
I jest - nieogarniona.

Gwiazdy rybim okiem okien moich strzegą,
Na ratuszu miejskim stanęły zegary...
Ach, jak szkoda mnie, młodego,
Dla niej. Dla takiej starej!

‹‹ 1 2 20 21 22 23 24 25 26 42 43 ››