Wiersze - Josif Brodski strona 8

Przestroga

Przestroga
 
I


Podróżując po Azji, nocując w obcych domach,
składach, teremach, łaźniach, gdzie każda zakopcona
szyba okienna trzyma w ryzach wolne przestworze,
chowaj się pod kożuchem, szukaj miejsca, gdzie możesz
położyć głowę w kącie, bowiem w takich warunkach
trudniej machnąć siekierą. Szczególnie gdy po trunkach
głowa jest ociężała, w mrokach pewnie by padła
pod ciosami topora. Wpisuj więc koło w kwadrat.
 
II
 
Strzeż się kości jarzmowych rozstawionych szeroko,
tak jak księżyc, dziobatych, przedkładaj modre oko
nad piwne, zwłaszcza kiedy droga w gęstwinę skręci.
W oczach ważny jest wykrój, gdyż w ostatnim momencie
lepiej niż ciepłe palto, zobaczyć (od razu powiem,
że zimno) to, co bardziej przejrzyste, jasne, bowiem
lód zawsze może pękać, a w tym przeręblu lepiej
poruszać się, niż w kłamstwie, które jak miód się lepi.
 
III
 
Bierz izbę, gdzie w podwórzu pieluszki wiszą rządkiem.
Tylko z tym się zadawaj, kto ma pod pięćdziesiątkę.
Chłop w tym wieku wie dosyć o losie, by nie zabrać
czegoś na twój rachunek, podobnie zresztą baba.
Ukryj pieniądze, zaszyj w kołnierzu płaszcza, który
masz na sobie, a jeśli wędrujesz do figury –
w szwie spodni, nigdy w butach: (I nie wierz w radę żadną)
znajdą, bo w Azji buty to pierwsze, co kradną.
 
IV
 
W górę wspinaj się wolno, pełznij kiedy jest ślisko.
Góry wspaniałe z dala, a bezsensowne z bliska
są formą postawionej na sztorc powierzchni. Mogą
łudzić horyzontalnie zakręcającą drogą.
Ona jest wertykalna. W górach gdy stoisz – leżysz,
leżąc – stoisz dowodząc, że – aż trudno uwierzyć –
tylko spadając jesteś niezależny. Strach przy tym
zwyciężasz, zawrót głowy i nad górami zachwyty.
 
V
 
Na okrzyk „Ej tam, chłopcze!” bądź głuchym i niemową.
Nawet znając języki nie powiedz ani słowa.
Staraj się nie wyróżniać z profilu, z przodu. Twarzy
czasem po prostu nie myj. Jeżeli ci się zdarzy
widzieć, jak ktoś zarzyna psa, nie marszcz się. A pety
gaś plując na nie. Co do ubrań – musisz niestety
nosić szare, bieliznę też barwy ziemi: mniej
groźna będzie pokusa, by cię zakopać w niej.
 
VI
 
Stanąwszy na pustyni, ułóż strzałkę z kamieni,
aby po przebudzeniu nie zmylić i nie zmienić
kierunku dalszej drogi. Na pustkowiu demony
nocą dręczą wędrowca. Ten, kto słucha ich mowy,
może łatwo zabłądzić: krok w bok i amen, finis.
Przywidzenia i duchy w domu i na pustyni.
Sam przekonasz się o tym – wśród piasków się poruszasz –
gdy zostanie po tobie już tylko sama dusza.
 
VII
 
Nikt nie wie na pewno i to sprawę zamyka.
Patrząc w szerokie plecy krzepkiego przewodnika
myśl, że spoglądasz w przyszłość, spróbuj – rzecz oczywista
w miarę możności – stale utrzymać pewien dystans.
Życie to przestrzeń między dziś a jutrem, to znaczy
przyszłością. I przyspieszać kroku należy raczej
tylko w takim wypadku, kiedy ktoś goni cię:
złodzieje lub morderca, zbój, przyszłość itp.
 
VIII
 
W woni szmat, palonego nawozu mdłym odorze
ceń obojętność rzeczy wobec dalekich spojrzeń.
Sam zacieraj sylwetkę – będzie nieosiągalna
dla binokli i wspomnień, rubla albo żandarma.
Gdy kaszlesz w chmurach kurzu, brniesz w błocie drogą śliską,
jakie to ma znaczenie, kim okażesz się z bliska.
I tak jest chyba lepiej, że jakiś człowiek z nożem,
wziąć ciebie za obcego nawet zdążyć nie może.
 
IX
 
Rzeki w Azji się zdają dłuższe niż w innych częściach
świata, mętniejsze; nanos osadza się w nich gęściej.
Zaczerpniesz dłońmi wodę – muł je powala obie.
A potem ten, kto wypił, martwi się, że to zrobił.
Nie wierz odbiciu. Rzekę przepływać możesz, lecz nie
czym innym, tylko tratwą zrobioną własnoręcznie.
Wiedz, że blask ognia nocą po rzece płynąc powie,
że jesteś tam, na brzegu i wyda cię wrogowi.
 
X
 
O tych miejscach nikomu nie donoś nawet w liście,
z czym zetknąłeś się w drodze. Ale szeleszcząc liściem,
mów o sobie, uczuciach, itp., bo zostaną
te listy przechwycone być może. A już samo
przesuwanie w dół pióra po kartce – z adresatem
zwiększa rozłąkę, nigdy nie uda ci się zatem
usiąść ani położyć – wbrew listom – z tym, którego
już więcej nie zobaczysz. Wszystko jedno dlaczego.
 
XI
 
Gdy stoisz na wyżynie, kiedy spoglądasz na nią,
pod przepastną kopułą Azji – w błękicie anioł
lub lotnik czasem znaczy ślady krochmalem białym –
to mimo woli zadrżysz, czując jak jesteś mały.
Wiedz: przestrzeń, której zdaje się, że nie chce niczego,
w istocie potrzebuje tam spojrzenia mocnego
z boku, według kryterium pustki i czeka długo.
Tylko ty jesteś w stanie przyjść do niej z tą przysługą.
 
1987

Siedząc w cieniu

I

Pogodny letni dzień.
Przytulone do ściany
drzewo i jego cień.
Wolę cień. Wysmagany
biczem trakt prosto leci
ku sadzawce, ku wodzie.
A ja patrzę na dzieci
bawiące się w ogrodzie.

II

Zapał w grach i wysiłek,
ich płacz nieutulony
przyszły świat zamąciły.
Choćby on był znajomy,
lecz czas bystry z natury
oślepł nagle po części
skutkiem palanta, w którym
nam dopisało szczęście.

III

Przeszklona cegła w dali
błękit kopuły maże
i bazgrze, jak paraliż,
co dotknął naszych marzeń,
pragnąc ożywić przestrzeń.
Widok tych brył aż mrowi,
może zbić z nóg i jeszcze
dać mata rozumowi.

IV

Nowy pszczeli rój zajmie
pewnie te ule liczne
stwarzając w nich mieszkanie
i miody elektryczne.
Dzieci nas wyprą z pieleszy
do podmiejskich ogrodów
pamięci, by oko cieszyć
formami pustki znowu.

V

Nauczy je natura
tego, co sama wie,
co jak wiersze wykuła:
bieg czasu itd.
Dodadzą do liczby"100"
0bluszczowe zawiłości,
jak nie wieczności, to
szukając stabilności.

VI

Codzienne przekłamania
tak jak brzęczenie much
są nie do wytrzymania,
lecz wyostrzą im słuch.
Co srebro, co miedź, powie
im własny ząb najprościej.
Nauczy je listowie
szumieć głosem większości.

VII

A po nas nie zagłada
- na potop starczy wiosła -
lecz diabla sprawka stada
z liczby mnogiej wyrosła.
Choć tryumf ikry szarej
nad rybą - nie grzech niski,
anioły nie komary,
nie starczy ich dla wszystkich.

VIII

Wietrzny dzień letni. Tu
odory nieczystości
przyćmiewają woń bzu.
Zrzędzę, jak ten, kto w ciemności
odchodzący świat, gdy
złapać miał szansę znikomą,
czuł, że czyniąc zło, my
jeszcze nie wiedzieliśmy - komu.

IX

Letni dzień. Ogród niemy.
Cichnie, to zbliża się znów
policyjnej syreny
dźwięk, niby przyszłość słów.
Nad kubłem kilka ptaków
szuka ziarna wśród śmieci.
Wokół głowy jak Saturn
ból krąży, nie odleci.

X

Im bardziej szczery muzyk,
tym rzadziej będzie gościć
w jego rękach tamburyn,
by śpiewać o miłości.
Jeśli do ognia sięga
i próbuje topora,
nie jest spocona ręka
już do szarpania skora.

XI

To nie jest strach przed nożem,
lęk przed zasadzką, trema,
lecz przed granicą może
poza którą nas nie ma.
Zdjęcie Księżyca złości
i niepokoje mnoży:
życia, jak miary długości,
nie ma do czego przyłożyć.

XII

I wiek i tysiąclecie
same prą ku końcowi,
by nie brał się nikt na świecie
do bomby lub ołowiu.
I zginą niezawodnie
dzieła wielkie i znane
nie od miecza - od spodni
gorączkowo ściąganych.

XIII

Przyszłość jawi się czarno
z powodu ludzi, nie
dlatego, że tak marną
może wydawać się mnie.
Dzieci jakby na kredyt
widzą - cóż, taki czas -
już nie to, co my wtedy,
a na pewno nie nas.

XIV

W oczy patrzeć nie lubi
żylasty zawadiaka.
Ten uliczny cherubin
przyssany do lizaka
z procy do wróbla mierzy,
co w gałęziach się kryje,
nie myśli "trafię" - wierzy,
bo w głowie ma "zabiję".

XV

Spryt jest istotną stroną
sieroctwa rzeczy, prawie
od piersi odstawionej.
Podziw dla pryszczy sprawia,
że staje się udziałem
wzroku, gdy krąg zatoczy,
spłaszczony świat widzialny,
a w pionie krótkowzroczny.

XVI

Przestrzeń strzępów nie zbiera
na zapas - to usterka.
I w efekcie rad nierad
ten, kto na sufit zerka,
gdy kładzie się do łóżka
- a nie pogrąża się w snach -
nie leży na poduszkach,
ale wspina się na.

XVII

Ta piosenka bez końca
jest skutkiem pokrewieństwa,
to serenada ojca,
aria mniejszości, często
sumie ciał grane partie,
zwanej potocznie gminem,
który zajmuje parter
aż po samą kurtynę.

XVIII

Pogodny letni dzień.
Dziecięce gry, bieganie.
Drzewo i jego cień,
który kładzie się na mnie.
Szarpane wiatrem chmury
i plusk od stawu głuchy.
Pionowy promień, który
wisi jak lep na muchy.

XIX

Dzieci sączą sok, czasem
robią kleksy na trawie,
mnożąc się niby niby piasek,
który sprzyja zabawie.
Ich wzrok w tamtą dal sięga,
gdzie ręką zwiniętą w pięść
lustra, które brał Stendhal
ze sobą, nie da się wnieść.

XX

Rozwiną nasze zwyczaje,
cechy, głosy (przyroda
w tym przypadku znak daje,
że w cuda jest uboga).
Wysuną szczękę, pierś wypną,
zniekształcą obraz cały
swą złością, aby tylko
cofać się nie musiały.

XXI

Dzieci dążą do przodu,
do końca. Tak, jak tkanka
dla przedłużenia rodu
podda się, tak mieszanka
ułamka z zerem i błoto
z leukocytami, tak będzie
poddawać się krew, po to,
by uniknąć krzepnięcia.

XXII

To jest rola materii
w czasie - jak widać z tego -
by poddać, prawem serii,
Wszystko władzy Niczego.
Żeby zapełnić ogród
błękitnego marzenia,
własne cechy na powrót
na nicość się zamienia.

XXIII

Tak na pustyni namiot
usłyszy tamburyny;
tak się w pośpiechu kawior
wrzuca do ultramaryny;
brudząc kartkę po słowie
przecinek, kropkę dasz;
tak bywa, gdy ktoś powie
"tylko ty" patrząc w twarz.

Siemionow

Wladimirowi Uflandowi

Nie bylo Iwanowa, Sidorowa, Pietrowa.
Była zielona łąka, a na łące krowa.
W dali pędził po torach łańcuszek stalowych wagonów.
W jednym z nich jechał na urlop gdzies na południe Semionow.
Czas płynął tak czy owak. Czas płynąłby bez wątpienia
tak samo bez krowy czy łąki, bez trawy czy jej trawienia
Podobnie - gdyby byli Iwanow, Pietrow i Sidorow,
Semionow natomiast jechał wołgą po szosie wzdłuż torów.
Poduma czlowiek nad tym i, gdyby łąkę napotkał spojrzeniem,
odwrócił się z nagłym dreszczem czy raczej z trwogą i drżeniem:
jeżeli rzeczywiście nieruchomośc jest matka ruchu,
czemu w tak różnych postaciach objawiają sie oku i uchu?
A chodzi nie tylko o twarze, lecz - co ważniejsze - o ciała!
Laczy je tylko to, że ich bezgraniczność będzie istniała,
póki istnieje Siemionow: póki on, ta najdalsza odrośl
czasu, podróżą na urlop nadaje istnieniu istotność;
dopóki ryczy pociąg, zieleni się wagon, przez miedze
przełazi krowa; dopóki płynie czas, a Siemionow jedzie.

Sonet

Znowu mieszkamy nad samą zatoką,
i przepływają obłoki nad nami,
i wciąż warkocze współczesny Wezuwiusz,
i siwy pył osiada po zaułkach,
i szyby w oknach zaułków się trzęsą.
Pewnego dnia i nas zasypie popiół.

Jakże bym chciał w ostatniej tej godzinie
na peryferie wyjechać tramwajem,
do ciebie wejść,
i jeśli za kilkaset lat
ktoś przyjdzie odkopywać nasze miasto,
to chciałbym, żeby mnie odnaleziono
tkwiącego w twoich ramionach na wieki,
zasypanego przez nowe popioły.

listopad 1961

Szkic

Fagas się trzęsie
Rap rechoce
Kat na kamieniu
Topór toczy
Tyran zatapia nóż w kapłonie
W górze zimowy księżyc płonie

Oto ojczyzna na obrazku
Z idiotką żołnierz siedzi w lasku
Baba się drapie taki odruch
Oto ojczyzna ole odruk

Psy ujadają wiatr ustaje
Igrek Iksowi w mordę daje
Na balu taniec trwa z przytupem
Ktoś w przedpokoju zrobił kupę
Księżyc na niebie tkwi pogodny
Tuż pod nim chmura mózg osobny
I niech artysta ten pasożyt
Spróbuje inny pejzaż stworzyć


Tłumaczenie: Stanisław Barańczak

‹‹ 1 2 5 6 7 8 9 10 ››