Wiersze - Josif Brodski strona 6

Nowe stande do Augusty

1
We wtorek się zaczyna wrzesień.
Deszcz całą noc.
Ptaki z pól zniknęły. Taką moc,
samotny, czuję w sobie, że się
ani za nimi nawet spojrzę.
W ruinie pustki nieba.
Ześcibia deszcz przestworze.
Mnie ciepłych krajów nie potrzeba.

2
Ja tutaj, pogrzebany żywcem,
o zmroku błądzę zgrzebnym rżyskiem.
Coraz to ziemię bucior mój rozedrze
(czwartek już hula po mym grobie),
ale obcięte źdźbła się pną w powietrze
prawie nie czując bólu w sobie.
Gałęzie wierzby,
spod straży prątkę różawą
wydarłszy, bagno pod skorupą mierzwy
dźgają mamrocząc, zanurzają
w bajorze gniazdo dzierzby.

3
Stukocz i chlupocz, bulgocz, szeleść,
a ja nie pójdę prędzej.
Gaś, tłum, wiadomą tylko sobie iskrę w czeluść
czarną zapędzaj.
Na biodrze dłoń zmarzniętą grzejąc w drodze
idę po wzgórkach skacząc, chodzę
bez zmysłów, ledwie z jednym jakimś dźwiękiem,
gdy obcas zderzy się z kamieniem.
Nad ciemnym chyląc się strumieniem
spoglądam z lękiem.

4
Ha, zatem oczy mi przesłonił bezsens
cieniem, wilgocią się nasącza
broda, w odbiciu przekrzywiona przez sen
czapka, pomrokę tę wieńcząca
jest niby linia, poza której kręgiem
dusza już nie postanie -
już nie sięgam
dalej niż daszek, guzik, but,
kołnierz czy rękaw - jak się zdarzy.
Z nagłym odkryciem serce tylko zadrży:
coś się rozpruło we mnie. Chłód
zmrozi je, w piersi głąb się wdarłszy.

5
Głucho mamrocze woda. Mróz
ze świstem wciska się w rozdarcie ust.
Trudno inaczej nazwać: ścięta mrozem
tutaj nie twarz, ale urwisko, obryw
gdzie się osunął grunt.
Mój śmiech niedobry
w ciemnościach budzi grobli zgrozę.
Pomrokę drobi deszczu poryw.
I drugi obraz mój jak żywy człowiek
wymyka się spod czerwonawych powiek,
na fali podskakując mknie,
aż pod sosnami i w wiklinie
w gromadzie innych sobowtórów ginie -
co nie sądzone mnie.

6
Stukocz i chlupocz. Gryź nadgniły most.
Minąwszy cmentarz biegnij wprost,
niech nurt wysysa z krzyżownicy farby.
Bagnu i tak pędzelki traw, jak widać,
błękitu nie potrafią przydać...
Gdzie stóg się garbi,
gdzie jeszcze liści gęstwa, trop przecieraj.
W ziemię się z korzeniami wdzieraj
i tam, w głębinie, jak tu, w mojej piersi,
upiory budź, umarłych budź ze śmierci.
Niech biegną ku opustoszałym wsiom
na przełaj przez ścierniska, grudy grube,
nadlatującym niech kiwają dniom
jak strach na wróble.

7
Tutaj, na wzgórzach, wobec pustki nieba
i dróg, co wiodą w las, gdzie drogi nie ma,
życie odpycha samo siebie
i osłupiałe patrzy z przerażeniem
na formy w krąg szumiące.
Korzeń za korzeniem
wczepia się w bucior, sapie, siepie,
a we wsi wszystkie światła gasną.
W ziemi niczyjej błądzę drogą własną
i Niebyt proszę o gospodę.
A wiatr mi z rąk wydziera ciepła resztki,
nade mną dziupla rozpluskuje wodę,
w błocie się kurczy pasmo ścieżki.

8
Tu mnie naprawdę nie ma, znikło wszystko.
A ja gdzieś z boku, w polu gdzieś otwartym.
Jeży się, ciągle w górę pnie się rżysko
jak włosy na kadłubie martwym.
Na gnieździe, w trawie rozpostartym,
z uporem krząta się mrowisko.
Przyroda się rozprawia krótko
z przeszłością. Ale twarz jej raptem,
oblana przedzachodnim światłem,
pomimo woli staje się okrutną.
Pięciokroć - z wszystkich naraz zmysłów mocy -
odpycham ciemną lasu ścianę:
nie, Panie! zasłonięte oczy -
ja ślepym sędzią się nie stanę.
Gdybym zaś nie mógł w sobie - cóż poradzisz -
uporać ze skłonnością się niedobrą,
Ty, Boże, rękę moją odrąb
jak Fin za kradzież.

9
Wszystko się zlewa, sączy się przez palce,
mój ty Polluksie. Z ust nie wydam jęku.
Stoję tu w rozchylonym palcie,
oczy przez sito cedzą świat po ciemku,
sito niezrozumienia, sito lęku.
Głuchawy jestem, Boże mój. Ślepawy.
Nie słyszę słów, a księżyc wyżej trawy
ma ze dwadzieścia watów. Cóż w niebiesiech
w locie nie będę gwiazd i kropel straszył.
Niech echo tu po lesie niesie
nie pieśń, lecz kaszel.

10
Jest wrzesień. Noc. Za całe towarzystwo -
świeca. Lecz cień przez ramię mimo wszystko
patrzy mi w liście, szpera wśród korzeni
rozdartych. Twoje widmo w sieni
szeleści i bulgoce wiadrem,
i gwiazdą się niebieską mieni
w drzwiach, oścież roztworzonych wiatrem.

11
Światło nad moją głową zmierzcha.
Zabliźnia się na wodzie ścieżka.
Serce wciąż bardziej garnie się ku tobie,
wciąż przez to stając się dalszym.
Mój głos brzmi coraz wyraźniejszym fałszem.
Tym fałszem się losowi spłaca dług,
losowi, który się o krew nie upomina,
lecz dziobie tępą igłą, w ranie grzebie.
Czekasz na uśmiech - ach, na miły Bóg!
Uśmiechnę się. Uśmiech z samego siebie
doprawdy trwalszy jest niż dach na grobie,
a lżejszy niźli dym z komina.

12
To ty, Euterpe? Gdzież to ja zabrnąłem?
Nad jakim stoję tu żywiołem:
to woda? trawa? czy wrzosowej
liry odrostek, w kształt podkowy
wygięty, że aż szczęściem mami?
Znienacka w stępa przechodząc z galopa
takimi przybić podkowami
i tchu nie stracić -
nie umiesz ani ty, ani piękna Kallijopa.

Ogrodnik

Ogrodnik wspiął się – istny drozd
w waciak odziany – na szczyt drzewa,
łącząc tym samym niby most
to, co dwunogie, z tym, co śpiewa.
 
Lecz miast szczebiotu rozległ się,
w plecy wbijając dreszczu oszczep,
inny, też specyficzny dźwięk:
zgrzyt ostrza, które trze o ostrze.
 
Tym różni się od ptactwa ssak
dwunogi (bardziej niż obliczem),
że choć na drzewie tkwi jak ptak,
rozwarłszy niczym dziób nożyce,
 
potrafi wydać z siebie zgrzyt
jedynie, a nie śpiew – i tyle.
Czyśmy nie zapóźnieni zbyt
wobec tych, co są niby w tyle?
 
Mnożąc nasz krótki żywot – myślę –
przez sumę gniazdek i upojeń
własnym śpiewaniem, nieco ściślej
można ustalić miejsce swoje.
 
18 I 1964
 (przekład – Stanisław Barańczak)

Pewnemu tyranowi

Bywał tu niegdyś: jeszcze nie w bryczesach –
w palcie flauszowym. Czesał się pod górę.
Później bywalców kawiarni wyczesał
aresztem i tak wykończył kulturę,
mszcząc się jak gdyby (nie na tych denatach,
lecz na Epoce) za pustki w kieszeniach,
nudę, złą kawę i upokorzenia,
jakich doznawał, gdy przegrywał w skata.
 
Epoka jakoś przełknęła tę zemstę.
Dzisiaj tu pełno, śmiech, krzeseł szuranie,
muzyka z płyt. Lecz nim się zajmie miejsce,
coś korci, by się obejrzeć przez ramię.
Wszystko plastikiem i niklem pokryto,
ciastka smakują bromkiem sodu. Ale
czasami, tuż przed zamknięciem lokalu,
wstąpi z teatru on sam – incognito.
 
Gdy wchodzi, wszyscy już na baczność stoją.
Jedni – służbowo, a drudzy – ze szczęścia.
On krótkim ruchem od napięstka
daje znak, że im nie chce psuć nastroju.
Popija lepszą, niż przed laty, kawę
i, zagłębiony w fotel, je rogalik,
który tak smaczny jest, że martwym nawet
byłby smakował, gdyby zmartwychwstali.
 
Styczeń 1972
 
(Przekład – Stanisław Barańczak)

Piąta rocznica (4 czerwca 1977)

Gwiazda czy asteroid, spadając przez mrok nieba,
na ostrość wzrok nastroi i zamglić mu się nie da.
Spójrz na ów świat z tej strony. Chociaż spojrzenia niewart.
 
*
 
Tam chmurny las się kłoni jak klocków rząd w dominie.
Tam z punktu „A” przez stepy pociąg co sił w kominie
dąży do punktu „B”. Choć pewnie go ominie.
 
Tam początki i końce giną z oczu, z pamięci.
Zmarli kryją się w grobach, w łonach – ledwie poczęci.
Ptaki – nie tak. Lecz ptakom któż uwagę poświęci.
 
Pianino tam o zmierzchu otrząsa łzę bemola.
Palta wiszące w szafie padają pastwą mola.
Nad morzem nie dąb z baśni, lecz palisada mola.
 
*
 
Tam kałuża w podwórku ma obszar dwu Ameryk.
Tam niezamężna matka pcha wózek poprzez skwerek.
Trzeciego brzegu szuka nieposkromiony Terek.
 
Tam w zgrzybiałego dziadka wlepia oczęta wnuczek.
Tam do tej pory w gwiazdy śle się kontyngent suczek
Plus majorów z dyplomem i kompletem onuczek.
 
Tam się z zielenią kopru zielenie szczawiu łamią.
Brzęczenie pszczoły jest tam elementarną gamą.
Kopie rzeźb z oszczędności wyrabia się bez ramion.
 
*
 
Hiperborejski wicher dmie zimą za sadami.
Omszały kaloryfer, przy którym zasiadamy,
ma wydatniejsze żebra niż damy z zasadami,
 
których ciepłe pulchności dłoń przemarzniętą kuszą.
Tam pijący herbatę zęby o piernik kruszą.
Strażnik ściska karabin, śniąc, że obcuje z kuszą.
 
Tam smucą się zapałki, w deszczowy dzień moknące.
Tam po pytaniu „Kto tam?” słychać szampański koncept:
„Swój”. Rybia łuska w wodzie ma kolor puszki konserw.
 
*
 
Tam czysta kartka wpada w szczelinę urny wąską.
Tam w cerkwi w twarze świętych kopci gromnica z wosku.
Czasem braterską pomoc niesie sąsiadom wojsko.
 
Tam bujny bez w ogródku pachnie w wiosennym stylu.
Piwiarnia oblężona – spragnionych jest aż tylu.
Tam ci, co są na czele, są tacy jak ci z tyłu.
 
Tam wciąż w powietrzu wisi ochrypła stara aria.
Tam kłos pszenicy zdobi nie herby, lecz herbaria.
W lasach łasice, kuny i innych stworzeń armia.
 
*
 
Tam ległszy i płótnami nakrywszy się prostymi,
rzucasz na ścianę cienie jak palma z Palestyny.
Zwłaszcza we śnie. Na sypkim cukrze, jak na pustyni,
 
w zastępstwie hien z Sahary gromada much grasuje.
Tam miasta stoją słupka, podatne na tresurę,
i zamiast mapy świata łaciate są krasule
 
ryczące na pagórku. Zorza ma barwę rzeźni.
Fabryki grzmią i dymią niby żelazne rzeźby,
niepotrzebne nikomu: pijanym ani trzeźwym.
 
*
 
Tam nocny zew puchacza w krzyk sowy się przetwarza.
Tam liście szumią brawem na widok sekretarza.
Prosta myśl gęstwą zwojów mózgowych się przeraża.
 
Tam na sztandarze z młotem miłośnie sierp spleciony.
Lecz w ścianę gwóźdź nie wbity a ogród nie plewiony.
Wielki plan zawalony. Szkoda na to śledziony.
 
Nieznana tam maszkara, zagadka, mgła niepewna.
Okolica się stara być typowa i zgrzebna.
W modzie tam barwa szara – kolor czasu i drewna.
 
*
 
Wyrosłem w owych stronach. Chadzałem na jednego
z ich najlepszym poetą. Zaznałem niejednego
więzienia, chmur z ołowiu, burz jak z Ajwazowskiego.
 
Tam też – myślałem – umrę: czy to z nudy, czy z lęku.
Jeśli nie z ręki druha, to choć na jego ręku.
Widać, jasnowidz ze mnie marny. Zwłaszcza po ciemku.
 
Marny ze mnie jasnowidz. Tło teatralnej sceny
ważniejsze jest niż aktor. Cwału jeźdźca nie ceni
obojętnie trwający wokoło krąg przestrzeni.
 
*
 
Dziś mnie tam nie ma. Faktem owego demontażu
dziwią się pewnie tylko wazy gdzieś w Ermitażu.
Swoją nieobecnością nie zrobiłem w pejzażu
 
dziury; jeśli jest dziura – to nieduża, po prostu
drobiazg. Wnet ją zarosną kępki mchu lub porostu
i przetrwa barw harmonia pod maźnięciem pokostu.
 
Dziś mnie tam nie ma. Dziwność zaiste niezbadana.
Choć byłoby cudaczniej odstawiać tam barana,
drżeć lecz drażnić odważnie u schyłku dni tyrana,
 
*
 
wygłupiać się. Cóż, trudno: mój zysk będzie znikomy –
nie lubiłem się płaszczyć i całować ikony,
i na filarze mostu żeliwna twarz Gorgony
 
była mi w tamtych stronach twarzą od innych świętszą.
Za to teraz, gdy stoję przed jej wariantem większym,
nie dławię się skowytem, napełniam krtań powietrzem,
 
nie kamienieję. Słyszę, co szepcze Muzy warga.
Całym swym wnętrzem czuję, jak Parka nitkę targa:
lecz nim ostatnie tchnienie czystość nieba zaszarga,
 
*
bezkostny język jeszcze łakomie dźwięki liczy,
wciąż losowi dziękuję znakami cyrylicy.
To po to los jest losem, by się nie zrażał niczym,
 
rozumiał każdą mowę. Przede mną – w stanie czystym
przestrzeń, nie zeszpecona wieżą czy wodotryskiem.
Niepotrzebny przewodnik. Więc z niego nie korzystam.
 
Skrzyp, pióro, mój kosturze, skrzyp, prowadź mnie po świecie.
Koła naszej epoki, buksując w złożach śmieci,
nie dogonią nas, bosych. Więc nie ma co się śpieszyć.
 
*
 
I nie mam o czym mówić ni z Grekiem, ni z Waregiem.
Nie wiem, jaka mi ziemia będzie wiecznym noclegiem.
Skrzyp, pióro, skrzyp uparcie, wędrując kartek śniegiem.
 
(przekład – Stanisław Barańczak)

Pielgrzymi

Obok stadionów, kościołów,
obok bazylik i barów,
obok cmentarzy i koło wielkich ruchliwych bazarów,
spokoju, zmartwień i spleenu,
w pobliżu Mekki i Rzymu,
paleni słońcem pustyni
idą po świecie pielgrzymi.
 
Ułomni, głodni, zgarbieni,
podarte na nich odzienie
i mroczne mają spojrzenia,
a w sercach świt i płomienie.
Zostawią śpiew na pustyni,
za nimi błyski i gromy,
gwiazdy migoczą nad nimi
i kraczą proroczo wrony,
że świat się nigdy nie zmieni.
 
Tak będzie zawsze na ziemi,
biel śnieżna dosięgnie źrenic,
a kłamstwa nic nie wypleni.
świat nieskończony dla stworzeń
choć podejrzanie serdeczny
jest zrozumiały, być może,
ale pomimo to - wieczny.

To znaczy - traci sens cały
wiara i w siebie i w Boga,
to znaczy, że pozostały
tylko iluzja i droga.
Ziemia się w ciemność ubierze
albo porankiem zaświeci,
użyźnią ją żołnierze,
zaakceptują poeci.
 

‹‹ 1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 ››