Wiersze - Josif Brodski strona 9

Świat widzialny

 
 
Mijają lata, burą ścianę pałacu przecina
pęknięcie, ślepa szwaczka przetyka wreszcie koniec nici
przez złote uszko, wychudzona Święta Rodzina
o milimetr przybliża się do egipskiej granicy.
Świat widzialny dostarcza codziennej rozrywki
większości żywych. Jasnym, choć postronnym światłem
zalane ulice. Astronom co noc skrupulatnie
podlicza napiwki.
 
 
Tracę już pamięć gdzie i o jakiej porze
rozegrało się takie czy inne zdarzenie
tydzień temu, wczoraj, w parku, w powietrzu, w wodzie
ze mną - czy beze mnie?
A i samo zdarzenie (powiedzmy - eksplozja
babski fałsz, rozruch pieca, powódź, zakrzep w żyle)
nic nie pamięta i nigdy nie pozna
ani mnie, ani innych, którzy je przeżyli.

W Anglii

Angielskie wsie kamienne. W oknie karczmy leży
butelka w kształcie katedralnej wieży.
Stada krów, co nie mają respektu przed nikim.
Królewskie pomniki.

Człowiek w ubraniu zniszczonym przez mole
uśmiechem żegna córkę idącą na kolej.
Tu wszystko dąży w stronę, gdzie morze jest bliższe.
Konduktor gwiżdże.

Bezkresny błękit nieba ponad głową
pełen ptasiego śpiewu, ciemnieje stopniowo.
Im donośniejsze tony ów ptak wyda,
tym mniej go widać.

W krainie jezior

W krainie jezior

W te dni, w tym kraju, wśród dentystów, których
córki obnoszą kostiumy najlepsze
z Londynu, których zaciśnięte kleszcze
wznoszą jak sztandar nieznany do góry
czyjś Ząb Mądrości – ja, com w ustach zmieścił
ruinę starszą niż Partenon dumny,
ja, szpieg, dywersant, as piątej kolumny
cywilizacji zgniłej – a z profesji
profesor sztuki słowa – jam tu żył,
w college’u blisko Wielkiej Słodkiej Wody,
gdzie w każdy wtorek na tubylcach młodych
ćwiczyłem sztukę wypruwania żył.

Wszystko, com pisał w te dni, nieodmiennie
musiało kończyć się na wielokropku.
Nie rozpinając ni guzika, sennie
padałem w pościeli. I jeżeli w mroku
odnajdywałem gwiazdę na suficie,
gwiazda umiała, w myśl reguł ciążenia,
zbiec po policzku na poduszkę szybciej,
nim pomyślałem początek życzenia.

1972

(tłumaczenie – Stanisław Barańczak)

W stylu Horacego

Nieś się, stateczku, przez fale złudne,
Łopoczą żagle jak zmięte ruble.
Z ładowni słychać skowyt republik.
Skrzypienie burty.

Trzeszczy w szwach co opina żebra.
W morzu drapieżnych ryb pewnie nie brak.
Nawet pasażer o silnych nerwach
Rzyga jak struty.

Nieś się, stateczku, w burz kłębowisku.
Sztorm, choć wścieklejszy jest od pocisku,
Bezsilniej słucha władnego świstu -
Tak bardzo, że aż

Nie wie, gdzie pędzić: w tę? W tamtą? W jeszcze,
Inną? Bo cztery strony ma przestrzeń.
Jak cztery ściany - każde z pomieszczeń,
Choćby w nich mieszkał Boreasz.

Nieś się i nie bój, że skalny występ
Przebije burtę. Odkryjesz wyspę,
Jedną z tych wysp, gdzie sto lat po wszystkim
Krzyże dostrzegasz,

Gdzie obwiązany tasiemka pakiet
Listów sprzedaje ci dziecko : takie
Błękitne oczy jawnym są znakiem -
Ojcem był żeglarz.

Nie wierz, stateczku, przewodnim gwiazdom;
Tyle ich tam, że niebo jest zjazdem
Sztabu głównego. Gdy straszą nas ta
Próżnia nad głową,

Wierz tytko temu, co się nie zmieni:
Wierz demokracji wolnych przestrzeni,
Która, choć w burzach sporów się pieni,
Ma dno pod sobą.

Jedni w dal płyną na złość losowi.
Inni - dosolić Euklidesowi.
Inni znów - po to, by mieć to z głowy-
Wszystko to nieźle,

Lecz ty, stateczku, o każdej porze
Dostrzeż horyzont choćby w horrorze,-
Nieś się w dal, aż się sam staniesz morzem
Nieśże się, nieśże.

Wielka elegia dla Johna Donne'a

John Donne już śpi. Śpi mocno cały świat.
Posłanie, strop, obrazy, krzesła, ściany,
zasuwy, haki, szafa pełna szat,
zasłony, świeca, kredens, stół, dywany.
Śpi cały świat. Karafka, szklanka, nóż
i chleb, fajanse, kryształ, stół, zastawa,
bielizna, zegar, nocnik, w kącie kurz,
drzwi, szyba, stopnie schodów. Noc nastała.
Nastała noc. W kącikach, w oczach, w drzwiach,
w oracji ułożonej, w słowach, w świecy,
w szpargałach, w papierzyskach, w szczypcach, w drwach,
w popiele zimnym, w węglach, w każdej rzeczy.
W pończochach, w kamizeli, w głębi snu,
za lustrem, w cieniu, w łóżku, w dzbanku z miską,
w oparciu krzesła, w krucyfiksach, w dwu
bamboszach, w miotle, w progu. Śpi już wszystko.
Śpi wszystko. Okno. Śnieg. Sąsiedni dach,
połaci jego biały obrus: plama
biała. Dzielnicę zaskoczyła w snach
i na krzyż rozpłatała okna rama.
Śpi wszystko, mury, okna, łuki bram.
Brukowce, balustrady, kraty, flizy.
Nie skrzypnie oś, nie błyśnie światło tam...
Łańcuchy, ogrodzenia, rzeźby, fryzy.
Śpią drzwi, kołatki, ćwieki, klamki, próg,
zasuwy, kłódki, rygle, klucz pod ręką.
Nie dojdzie znikąd szelest, szept czy stuk.
Mrok. Skrzypi śnieg. Śpi wszystko. Świt nieprędko.
Więzienia, rygle śpią. I waga śpi
w straganie rybnym. Każdy dom, podwórze.
Śpią świńskie tusze. Łańcuchowe psy.
W piwnicach koty śpią, ich uszy w górze.
Śpią myszy, ludzie. Londyn mocno śpi.
Żaglowiec w porcie. Woda wraz ze śniegiem
pod jego stępką chrapie przez sen
i zlewa się w perspektywie z sennym niebiem.
Zasnął John Donne. Na morzu zasnął sztorm.
Śpi morski brzeg, kredowy, biały, pusty.
Jednakim Wyspa się oddaje snom.
Zamknął się każdy ogród na trzy spusty.
Śpią klony, sosny, graby, świerki. Las.
Śpią stoki gór, potoki z gór i lody.
Wilk, lisy. Niedźwiedź do barłogu wlazł.
Zaspami śnieg zanosi nor wyloty.
Śpią ptaki. Z drzew nie zabrzmi ptaszy śpiew.
Cisza zapadła w Anglii. Noc. Puszczyka
nie zabrzmi śmiech, nie wrzasną wrony z drzew.
Gwiazda się skrzy. Ze skruchą mysz przemyka.

Śpi cały świat. Przykryci ziemią swą,
umarli w trumnach cicho śpią. W kołyskach,
w swych łożach żywi w morzach koszul śpią.
Śpią mocno. Śpią samotnie. Śpią w uściskach.
Świat martwy, żywy. Nic go nie obudzi.
Jedynie z nieba sypie biały śnieg.
Lecz śpią i tam, ponad głowami ludzi.
Śpią aniołowie. Niespokojny kraj
i świat nie w głowie świętym: śpią, o wstydzie!
Śpią. Śpią w czeluści piekieł i śpi raj.
O tej godzinie nikt za próg nie wyjdzie.
Śpi nawet Bóg, ostatni ziemi stróż.
Nie słyszą uszy i nie widzą oczy.
Zasnął i diabeł. I nienawiść już
w śniegu zasnęła z nim w angielskiej nocy.
Śpią jeźdźcy. Śpi archanioł z surmą sam.
Śpią konie, unoszone płynnym drżeniem.
Objąwszy się cheruby hurmą tam
w katedrze śpią Pawłowej pod sklepieniem.
John Donne już śpi. Nie zliczą już do trzech,
śpią wiersze, rytmy, rymy. Mocnych, słabych
nie widać już. Występek, rozpacz, grzech
jednako ukoiły się w sylabach.
A każdy wiersz dla innych jest jak brat,
choć szepce: posuń się. Lecz klepiąc biedę-
by w raju bramy wejść, tyle im brak,
tak gołe, czyste są- że są jak jeden.
Wersety spią. Surowych jambów chłód.
Trocheje spią jak straże, z lewa, z prawa.
A w nich proroctwo śpi letejskich wód.
A wnim śpi mocno wiekopomna sława.
Nieszczęścia spią. Cierpienia w mocnym śnie.
Występki śpią. Ze złem się dobro brata.
Prorocy groźni spią. I próżno śnieg
choć jednej plamki szuka w bieli świata.
Świat cały śpi. Śpią twardo hufce ksiąg.
Lód zapomnienia rzeki słów okrywa.
Oracje śpią, ich wielkie prawdy śpią.
Łańcuchy śpią, brząkają ich ogniwa.
Śpią mocno wszyscy: święci, diabeł, Bóg.
Grzeszni ich słudzy. Śprzymierzeńcy. Dzieci.
I tylko śnieg szeleści w mrokach dróg.
I żadnych innych dźwięków na tym świecie.

Lecz cyt! Czy słyszysz - tam, gdzie mrok i mróz,
tam płacze ktoś i szepce z wielkiej trwogi.
Tam płacze ktośm co się z ciemnością zrósł,
na łup wydany mrokom zimy srogiej.
Tak cienki głos. Jak igła. Jakby szył.
A nić, gdzie nić?... Tam już nie sięga oko,
tam płynie głos, skroś mróz, skroś śnieżny pył.
Ze świtem zszywa noc... Ach, jak wysoko.
"A któż tam łka? Aniele mój, czy ty,
pod śniegiem wyglądając jak odwilży
powrotu mej miłości, lejesz łzy?
Czy ty w ciemności krzyczysz?" Ciemność milczy.
"Cheruby, zaliż wy? W tych waszych łzach
żałobny słyszę chór: czyście jak cienie
katedry mej porzucić nagle gmach
postanowiły? Zaliż wy?" Milczenie.
"Tyżeś to, Pawle? Wprawdzie nazbyt głos
stwardniały pod surowych słów brzemieniem.
Czyś ty w ciemności stargał siwy włos
i łkasz?" Lecz ciszy nic nie zmąci brzmieniem.
"Czy ta na oczach ręka, co swój ślad
we wszystkim tu znaczyła wśród pomroki?
Panie, czy ty?... Albom ja w obłęd wpadł?
A przecież głos wysoki, tak wysoki..."
Milczenie. Cisza. "Czy Gabryjel dmie
w swą surmę, a jej ryk szczekanie goni?
Lecz oczu nikt nie otwarł oprócz mnie,
a tam już jeźdźcy dosiadają koni.
Kamiennym snem śpi wszystko. Cały świat.
A z niebios już ogary pędzą hurmą.
Zaliż to ty, Gabrielu, w mrokach nad
ziemią samotny łkasz ze srebrną surmą?"

"Nie, nie, to ja, twa dusza, Johnie Donne.
To ja łzy leję w wysokości owej,
że z pracy mej zebrałam taki plon:
uczucia, myśli - ciężkie jak okowy.
Z brzemieniem tym wśród namiętności lub
wśród własnych win i ponad winę własną
wzbijałeś się jak ptak, swój własny lud
znad dachu, z lotu ptaka widząc jasno.
Widziałeś morza po najdalszy kraj.
Widziałeś Piekło - w czynach i sumieniu.
Widziałeś równie jasno święty Raj
w żałosnym namiętności obramieniu.
Widziałeś: życie jest jak wyspa twa.
Wejrzałeś na Ocean, w którym trwoga,
w którym jedynie mrok i wycie trwa.
Obiegłeś lotem i odbiegłeś Boga.
Lecz tam, skąd cały świat to setka wież
i wstęgi rzek - nie dźwigniesz moich oków"
tam, gdy na ziemię spojrzeć wzdłuż i wszerz,
niestraszny sądny dzień wśród ziemskich mroków.
Tam klimat nieruchomy, nie zna zmian.
A świat - jakby się sen uroił komu.
Tam tylko światłem w oknie zda się Pan,
światełkiem w mglistą noc, w najdalszym domu.
Są takie pola, których nie tknął pług.
Przez lata, przez stulecia ich nie wstrząsa.
Lasy jak ściana w krąg, bez wyjść, bez dróg -
i tylko deszcz w ogromnej trawie pląsa.
Ów pierwszy, który trafi tutaj, drwal
za koniem, co w gęstwinie zmylił drogi,
na sosną wespnie się, popatrzy w dal:
w dikubue swej dostrzeże blask pożogi.
To w dali, wszystko w dali. A tu sen.
Oko przesuwa się po dachach w dali.
tak jasno tu. Nie słychać, jak, hen-hen,
skowyczą psy i dzwon za dzwonem wali.
I pojmie drwal, że wszystko w dali. Tam,
ku lasom znów szarpnięciem konia zwróci.
I naraz lejce, sanie, noc, on sam -
w biblijny sen to wszystko się obróci.

Ach, płaczę, jak nie płakać mam,
skoro tu świat kamienny mi sądzony.
W cielesnym kształcie nie postanę tam.
Dopiero śmierć da wzlecieć mi w te strony.
Tak, tak, samotnie, Każąc tobie lec
na wieki w ziemi, porzucając w męce
jałowej żądzy, aby za mną biec,
by ciałem, ciałem rozziew zszyć naprędce.
Lecz cyt! Gdy ja tu płaczem mącę bieg
twych snów - tam sypie, sypie w mroku świata,
rozdarcie między nami łata śniej
i tylko igła lata, igła lata.
Szlocham nie ja - ty płaczesz, Johnie Donne.
samotny śpisz, a w szafach śpi zastawa,
gdy sypie, sypie śnieg na śpiący dom,
gdy sypie stamtąd śnieg, a noc nastała".

Ptakom podobny, w swoim gnieździe śni
o lepszym życiu, sprawy swe obronie
do końca swoich powierzywszy dni
tej gwieździe, która teraz w chmurach tonie.
Ptakom podobny. Dusza ma jak łza,
a prawda zycia, bodaj grzeszna, marna-
od szarych szpaczych bud odbija tła,
prawdziwsza, bo jak wronie gniazdo czarna.
Ptakom podobny, w dzień nabierze sił.
A teraz leży pod okryciem białym,
gdy śnieg, gdy sen rozdartą przestrzeń zszył
pomiędzy duszą a uśpionym ciałem.
Niedopisane z wierszopisa drwią
szczerbatą gębą rymy, że - bywało -
brał ziemską miłość za powinność swą,
gdy ksiądz duchową miłość brał za ciało.
Na czyj tam młyn ta woda płynie wciąż,
tę samą mąkę miele wciąż na świecie.
Jako z niewiastą dzieli życie mąż,
kto z nami naszą śmierć podzieli przecie?
Dziura w tej przędzy, Każdy szarpie, rwie
do siebie. Stamtąd, stąd. Odchodzi. Wraca.
Jeszcze szarpnięcie! Tylko niebo wie,
że czasem też potrzeba igły krawca.
Śpij, Johnie Donne. Śpij. Kaftan pełen dziur.
Zwisa ponuro. Nie trap się w tej mierze.
Śpij. Tylko patrzeć, wyjrzy gwiazda z chmur,
co z dawien dawna świata twego strzeże.

‹‹ 1 2 6 7 8 9 10 ››