Wiersze - Bolesław Leśmian strona 24

Dziejba Leśna

Dziejba Leśna

/Wnętrze grobowca pogańskiego. Przez otwór z prawej strony – wchodzi
święty M a k a r y z wiązką chrustu na plecach. Posuwa się w głąb
grobowca, układa chrust na ziemi i roznieca ognisko. Zrazu drobny, a
potem coraz większy płomień rozwidnia grotę światłem, które pełga po
ścianach grobowca wraz z towarzyszącą mu w bezwładnym popłochu
gromadą niepohamowanych cieni. Blask pada na leżące tu i ówdzie
zwłoki, rozmaicie na ziemi rozpostarte. Święty M a k a r y - odziany w
szaty ubogie. Jest krępy – z czarną brodą. Ruchy ma pewne siebie, choć
nieco porywcze i niespokojne. Układa płaszcz na ziemi i z chrustu robi
jakie takie wezgłowie, aby spocząć./

M a k a r y
Tu spocznę. Tu – mój nocleg – w pobliżu tych twarzy,
Z którymi blask ogniska tak źle się kojarzy. –
Tak mu obco po martwych bezwyrazach pełgać –
Tak się boi w sen wieczny zbyt złociście wełgać!

/rozgląda się po grobowcu/

Prześpię noc. Na noc całą dla świata – przeminę
I pomyślę, żem nabył śmierci odrobinę
Od tych zmarłych... A z taką odrobiną właśnie
Łatwiej mi już do Boga...

/przygląda się kolejno zwłokom/

Leżą tak grymaśnie...
Ten – na wznak, ów – na boku, a tamten – na brzuchu.
Coś w nich jeszcze się dzieje – pomimo bezruchu.
Może milczą – wsłuchani w podziemnych burz łoskot?
A może weszli w bezmiar tych pośmiertnych prostot,
Gdzie się wszystko tak spełnia, jak chęć szumu w lesie,
A cokolwiek się staje – jest tym czego chce się...

/posuwając się w głąb grobowca, zatrzymuje się nas trupem o kształtach,
świadczących jeszcze o dobrobycie – tłustych i ordynarnych/

Więc i taki otylec – z mgłą zaświatów sprzeczny –
Karkiem śmiesznie rubasznym – pcha się w żywot wieczny?

/przygląda się następnemu/

A ten ma nie sprawdzalną obojętność w twarzy
Na to, co się zdarzyło – lub się jeszcze zdarzy...

/spostrzega piłkę/

Piłka, którą poganin w swej bezbożnej chuci
Rzucił w zaświat i czekał, czy mu kto odrzuci?

/spostrzega trupa D z i e w c z y n y/

Trup dziewczyny. Trup świeży. Skóra jeszcze gładka.
Ileż to wiosen w kościach? Młodziuchna próchniatka.
I dłonie dołyszkami odwróciła blada,
Jak gdyby próbowała, czy właśnie deszcz pada?...
Można całą jej duszę pomieścić w jaskółce!

/zamyśla się na chwilę/

Na niej, jak na upchanej nicością pościółce,
Głowę do snu utrwalę na dowód pogardy
Dla tych zgręzów pogańskich! Sen będę miał twardy!

/układa głowę na piersiach D z i e w c z y n y i nogi przed się wyciąga/

I przez sen będę chwalił bezmiar Twej wszechmocy –
Śnij mi się, Boże wielki, śnij mi się tej nocy!

/Szepce modlitwy i zasypia.
Zgłębi mroku – z najdalszych zmierzchów grobowca – wyłaniają się nagle
dwie nieokreślone w swych zarysach postaci, które w miarę zbliżania się
do śpiącego określają się coraz wyraźniej i pośpieszniej w swych
kształtach. To – A m a z a r a k i A z a r a d e l. Obydwaj przyglądają się
św. M a k a r e m u./

A z a r a d e l
Śpi

A m a z a r a k
I myśli, że właśnie sam Bóg mu się marzy,
A śni mu się – nic z Boga – coś z człeka – twarz twarzy,
Złuda do powszedniego dla śpiących użytku –
Bóg prawdziwy dla świata jest przedmiotem zbytku.

A z a r a d e l
Nogi przed się wyciągnął – dość krępe w budowie.
Nicość ma za podnóżek, trupa za wezgłowie.

A m a z a r a k
I co to za karczemny do trupa stosunek!
Chrapać na zmarłej piersi, co śni pocałunek!

A z a r a d e l
I żywcem wstydliwości urągać trupięcej!
Płeć zmarłych jest ta sama!

A m a z a r a k
A może – coś więcej!

/A z a r a d e l przyklęka nad trupem D z i e w c z y n y./

A z a r a d e l
Boże! Jeśli Twe oczy umarły postrzegą –
Wwódź ją na pokuszenie, nie zbaw ode złego,
Nie daj je spocząć w grobie! Niech zawsze się trwoży
O swój proch złotowłosy – o Twój uśmiech boży!
Niechaj nawet po śmierci dba o urok trwalszy,
Niech się w mroku boryka o szczęścia ciąg dalszy!

/Wstaje z klęczków./

A m a z a r a k
Amen! Szczera modlitwa wzrusza jak żałoba.
I ten „szczęścia ciąg dalszy” – dość mi się podoba.
Ty – ciał znawca. Zbudź trupa. Daj mu pląs i dreszcze.
Niech ciało samo siebie przeżyje raz jeszcze.
I niech święty Makary, gdy noc minie pusta,
Pokocha w ustach zmarłej nie tylko te usta.

/A z a r a d e l zaklinająco wyciąga dłonie nad trupem D z i e w c z y n y.
/

A z a r a d e l
Twarzyczko, zaniedbana w śmiertelnym uboczu,
Miej wiarę w siebie samą i w mus moich oczu.
Noc mi dała w ciemnościach zatajony urząd,
Bym się życia dobudził w zamarciu twych nóżąt.
Zbudźcie się, dłonie zlękłe od lęku i chłodu –
Zbudźcie się, piersi śmiercią zniszczone za młodu.
Zbudźcie się, usta, troską zbielałe nieżywą –
By dać innym swych pieszczot ciepłotę i lgniwo.
I ty zbudź się, dziewczyno – ty sama, prócz ciała –
Prócz ust, dłoni i piersi – byś wszystka istniała!

/D z i e w c z y n a otwiera oczy. A m a z a r a k i A z a r a d e l,
unosząc się w powietrze, znikają w głębi mroku. W miejscu ich
zniknięciaukazuje się drobna, jak zabawka, łódź ze świetlistego złota i
płynąc gdziekolwiek, gaśnie w punkcie nieokreślonym; jakby dobiła do
brzegu, gdzie istota łodzi staje się zbyteczna. Piersi D z i e w c z y n y
wzdymają się najpierw próbnym, a potem coraz pewniejszym oddechem.
Przez otwór grobowca przenika blada smuga świtu. M a k a r y budzi się,
nasłuchuje i zrywa się nagle na równe nogi./

M a k a r y
Żyjesz?

D z i e w c z y n a
Żyję... wbrew życiu. Coś mi się wspomina...

M a k a r y
A co robisz w grobowcu?

D z i e w c z y n a
Cierpię.

M a k a r y
Moja wina,
Żem się w piersi zawczasu życia nie dosłuchał.

D z i e w c z y n a
/wstając/

Zły byłeś dla mej piersi! Świt cię udobruchał.
Gbur jesteś ze zmarłymi! Ze śmiercią – rubacha!
Gdyś się porwał na nogi – miałam nawet stracha.

M a k a r y
/zamyślony/

Czym byłaś dla mnie w mroku?

D z i e w c z y n a
Jest w mroku wygoda...

M a k a r y
Czym byłaś?...

D z i e w c z y n a
Tak mi nagle samej siebie szkoda!
Łbem tkwiłeś na mej piersi – żywy nieprzytomnie,
Miażdżyłeś bez miłości – spałeś bez snów o mnie,
A teraz śmiesz mi patrzeć w zmartwychwstałe lico
I pytać, czym ci byłam? – Twoją przespanicą!

M a k a r y
Boże, jeżelim zgrzeszył w niewiedzy godzinę –
Przebacz sen mój przebiegły i noc i dziewczynę!

D z i e w c z y n a
Korzysz się modlitewnie, a gardzisz mną z pańska.
Nie kochasz?

M a k a r y
W oczach twoich mgła krąży pogańska.

D z i e w c z y n a
A usta?...

M a k a r y
O, nie myślę o ust twych koralu!
Giniesz z nadmiaru grzechów!

D z i e w c z y n a
Ginę z samożalu!
O, weź mnie i w objęciach zanieś biedne ciało
Daleko – aż do szczęścia!

/zamyślona/

Szczęście mi zmalało...

M a k a r y
Zmalało?

D z i e w c z y n a
Tak! Nic usta ustom nie pomogą!
Nikt nikogo nie kocha! Wiem, że nikt – nikogo!

M a k a r y
Miłość – w Bogu! Z twej duszy uczyń mu ofiarę.

D z i e w c z y n a
Nie mam czasu na ciągłą w twego boga wiarę.
Wierzę w to, co się samo naprędce wywróży,
I w przemokłą od rosy – nieskończoność róży...

M a k a r y
Tyle w tobie nicości, co skrzydeł w łabędziu...

D z i e w c z y n a
Twój bóg nazbyt jest nigdzie, mój – na podorędziu.

/wskazuje otwór, słońcem zalany/

Spójrz – światła już się burzą! W słońcu mi do twarzy!

/odsłania z lekka piersi/

Lubię się w nim zazłocić! Niech się pierś pojarzy!
I lubię kędziorami niepotrzebnie wstrząsać,
Śmiać się i nic nie wiedzieć i na świat się dąsać.
I nim stało się właśnie to, co mię pokładło
Na ziemi...

M a k a r y
Co się stało?

D z i e w c z y n a
To, że wszystko zbladło!

/robi kilka kroków w głąb grobowca/

Było tak: dajmy na to, że las się kołysze

/uderza stopą w ziemię/

W tym miejscu – nie gdzie indziej...

/Rozlega się szum leśny./

Słyszysz szumy?

M a k a r y
Słyszę –
Choć brak lasu...

D z i e w c z y n a
Nic nie brak!... Zresztą brak mi czasu...
Z chłopcami szłam do lasu, z całych sił do lasu,
Aż zabrnęłam w gęstwinę, gdzie las się odmienił,
Wypodziemnił się nagle i wypodzielenił
I dział się tak pośpiesznie, że aż zbrakło czasu
I nie można już było iść dalej – w głąb lasu –
I nikt nie mógł zrozumieć i nie chciał zrozumieć,
Czemu trzeba tak istnieć, żeby łkać i szumieć?
A sęki i gałęzie i liście przez liście
Działy się zieleniście, bardzo zieleniście –
I ja, gdym w dziejbę leśną wbiegła nieostrożnie,
Działam się wobec chłopców – bez płaczu a trwożnie!
O, chwyć teraz w ramiona dziejbę mego ciała!
To ta sama, co w lesie! Ta, co nie płakała...

M a k a r y
O, Boże!

D z i e w c z y n a
Tak! O Boże! Okropną pomyłkę
Los mi zdarzył!... Z chłopcami bawiłam się w piłkę.

podnosi piłkę

To ta sama. A dłonie do piłki mam skore.
Pokochaj moje dłonie! Lecz mam serce chore!
Pamiętaj! Matka radzi, żebym oszczędzała
Serca mego staranniej, Niźli reszty ciała.
Było tak:

/odsuwa go w prawą stronę grobowca i wciska mu w dłoń piłkę/

Tu w tym miejscu – mniej więcej – mniej więcej
Stali chłopcy, pieszczoty spragnieni dziewczęcej,

/sama się cofa naprzeciw – w lewą stronę grobowca i uderza stopą o
ziemię/

A ja stałam tu właśnie! Tu była snu zaródź.
Las dział się.

do M a k a r e g o

Dziej się prędzej! Rzuć piłkę! Nie marudź!

M a k a r y
/rzuca piłkę/

O, Boże!

D z i e w c z y n a
/łapiąc piłkę/

Jeden z chłopców wpatrzony niezłomnie
Zawołał: "Jeśli kochasz – rzućpiłkę wprost do mnie!"

M a k a r y
I rzuciłaś?

D z i e w c z y n a
rzuca weń piłką

Rzuciłam, a on się zasmucił!
Nie dowierzał rzutowi i blednąc, odrzucił.
No, odrzuć! Czemu zwlekasz?

M a k a r y
/odrzucając w zadumie piłkę/

Coś się we mnie mroczy...

D z i e w c z y n a
/łapiąc piłkę/

Oczy masz takie trudne! Po prostu – nie oczy!
Rzekłam chłopcu: "Jeżeli tę piłkę dla ciebie
Tak wysoko podrzucę, że aż zginie w niebie,
Czy uwierzysz, że kocham?" Zaszeptał: "Uwierzę!"

/rzuca piłkę coraz wyżej i wyżej pod strop grobowca w pląsach i
podskokach/

Rzuciłam zbyt miłośnie, zbyt mocno, zbyt szczerze
I w skok za nią i serce mi pękło na dwoje!

/chwyta się za serce/

Tak samo! O, tak samo! Biedne serce moje!

/Pada na ziemię, M a k a r y przyklęka nad nią./

M a k a r y
I dlaczego ty właśnie?...

D z i e w c z y n a
Daj dłoń, bym się wsparła.

/M a k a r y składa jej głowę na swej dłoni./

Jeżeli spotkasz chłopca – powiedz, żem umarła.

/pociąga go ku sobie/

Usta moje ucałuj – dla ulgi konania.

M a k a r y
Oto krzyżem cię żegnam zamiast całowania.

D z i e w c z y n a
Więc jeżeli nie w usta, to choć bliżej czoła...

M a k a r y
Już twe czoło – niczyje...

D z i e w c z y n a
Las szumi dokoła...

/Umiera. Szum leśny nagle zanika./

M a k a r y
Szum ustał. Tak bezleśnie teraz i bezziemnie,
Jakbym z lasu w nic wyszedł lub las wyszedł ze mnie –

/patrzy na trupa/

Daj, Boże, tej pogance w otchłani cierpienia
Kąt taki, żeby miała choć pozór wytchnienia.

/A z a r a d e l i A m a z a r a k zjawiają się tuż za plecami św. M a k a
r e g o, który powierzchnią ciała i domysłem wyczuwa ich obecność./

M a k a r y
/oglądając się nagle/

Kto tam?

A z a r a d e l
My...

M a k a r y
Tak – poznaję...

A m a z a r a k
Poznajesz nie wszystko.

A z a r a d e l
Jak spędziłeś noc z rudą na wznak wiekuistką?

A m a z a r a k
Już odtąd będzie tobie śnił się na wyprzódki
To Bóg, to znów – dziewczyna, dwie mgły lub dwa smutki,
Dwie bliźnięce rozpacze – a może – dwa cienie
Lub jedno w dwu osobach nieporozumienie!

M a k a r y
Sen mój będzie posłuszny wolnej woli nieba,
A noc spędziłem z trupem tak właśnie, jak trzeba!

A z a r a d e l
Poskąpiłeś umarłej posługi ostatniej –
Skromnego pocałunku lub pieszczoty bratniej.

A m a z a r a k
W zamian za to głosiłeś myśli dość rozlazłe...
Twój wspólnik to podkreśla i ma ci to za złe.

M a k a r y
Mój wspólnik? Jaki wspólnik?

A z a r a d e l
No, Ten, co to w niebie
Myśli tylko o tobie i czeka na ciebie.

A m a z a r a k
Wyznaj swoją ciemnawą na tle Boga winę.

M a k a r y
Nic nie skrywam!

A m a z a r a k
Żeś właśnie pokochał dziewczynę.

A z a r a d e l
Jej usta... Może w myśli spijałeś ich żale?

M a k a r y
Jej usta... Wyznam Bogu te wszystkie korale,
Co z ust jej spadły na mnie, jak dotkliwa próżnia...
Kocham? Nie wiem! Bóg pewno już grzech mój wyróżnia...

/A z a r a d e l i A m a z a r a k zbliżają się do zwłok D z i e w c z y n
y./

A m a z a r a k
Czas już zanieść umarłą do domu – bez domu.

A z a r a d e l
A poniesiem ją komu?

A m a z a r a k
Już chyba nikomu...

M a k a r y
Raz ożyła... raz drugi ożyć jeszcze może...
Pójdę w ślad, by ku Tobie nawrócić ją, Boże!

/podnosi piłkę/

Piłkę oddam, jeżeli obudzić się zdoła.

A m a z a r a k
Zdarza się w mgle pozgonnej złocistość wesoła.
Zabawicie się w piłkę! Gwiazdy wam poświecą...
Trzeba tylko tak rzucać jakby była nieco
Inna niż jest... Bo zresztą nawet śmierci brama
Zawsze inna i nigdy nie bywa ta sama.

/A z a r a d e l i A m a z a r a k podnoszą trupa – szum leśny rozlega
się nagle./

A z a r a d e l
Nieśmy ją w którąkolwiek po drodze współciszę...

A m a z a r a k
Las szumi.

M a k a r y
Nie ma lasu.

A z a r a d e l
Słyszysz szumy?

M a k a r y
Słyszę.
Jej – nie ma.

A m a z a r a k
Las pozostał... Już ciału spać chce się,
A dziewczyna się dzieje w tym lesie...

A z a r a d e l
W tym lesie...

A m a z a r a k
Przytul dziejbę pośmiertną dziewczęcego ciała
Do piersi – wprost do piersi, póki wie, że pała...

M a k a r y
Ktokolwiek wyjdzie z lasu – ten będzie zbawiony.

A z a r a d e l
Nie wyjdziesz.

A m a z a r a k
Pilnuj piłki.

A z a r a d e l
Potkniesz się o zgony...

A m a z a r a k
Chcesz umrzeć?

M a k a r y
Chcę...

A z a r a d e l
Dla Boge czy ledwo dla siebie?

M a k a r y
Chcę dla Boga!

/po namyśle/

I dla niej...

A m a z a r a k
Kochasz na pogrzebie...
Może zmarłą pojmujesz jeszcze zbyt cieleśnie –
Zbadaj serce i powiedz: czy czas, czy za wcześnie?

/M a k a r y kładzie wolną rękę na sercu./

M a k a r y
Czas już! Czas...

Azaradel rusza pierwszy – szum się wzmaga.

A z a r a d e l
Dalej w drogę. W głąb lasu, w głąb lasu...
I czemu mówisz: "Czas już" – kiedy nie ma czasu!

A m a z a r a k
Twoja miłość bieżąca nas wiecznych nie zmami.

A z a r a d e l
Idziemy w nieskończoność.

M a k a r y
Idę w ślad za wami.

/Szum umównego lasu wzmaga się coraz bardziej, urastając jakoby w
burzę wiekuistą. Azaradel i Amazarak ze zwłokami Dziewczyny postępują
przed się – w mrok grobowca. Makary z piłką w ręku posuwa się w ich
ślady, aż wszyscy w mroku giną./

[pośm.]

Dzień skrzydlaty

Dzień skrzydlaty

Rozwidniły się w słońcu dwie otchłanie - dwa światy -
Myśmy byli - w obydwu... A dzień nastał skrzydlaty.

Nikt nie umarł w dniu owym - nie zataił się w cieniu...
I pamiętam, żem myślał o najdalszym strumieniu.

Nie mówiłaś nic do mnie, lecz odgadłem twe słowa,
A on - zjawił sięnagle... Zaszumiała dąbrowa.

Taki - drobny i nikły... I miał - ciernie na skroni.
I uklękliśmy razem - w pierwszej z brzegu ustroni.

W pierwszej z brzegu ustroni - w pierwszej kwiatów powodzi
I zdziwiło nas bardzo, że tak biednie przychodzi.

Ubożeliśmy chętnie - my i nasze zdziwienie...
A on - patrzał i patrzał... Cudaczniało istnienie...

Zrozumieliśmy wszystko! - I że właśnie tak trzeba!
I że można - bez szczęścia... I że można - bez nieba...

Tylko drobnieć i maleć od nadmiaru kochania.
A to była odpowiedź, i nie było - pytania.

I jużodtąd na zawsze przemilczeliśmy siebie,
A świat znów się stał - światem... I czas płynął po niebie.

I chwyciłaś źdżbło czasu, by potrzymać je w dłoni,
A on - patrzał i patrzał... I miał - ciernie na skroni.


przekł.. Wacław Borowy
"Od Kochanowskiego do Staffa"
Warszawa 1992r

Dziewczyna przed zwierciadłem

Zwierciadło moje, bezdenny strumieniu,
Tajemnych zwierzeń odwzorny krysztale!
Po jakim żwirze, po jakim kamieniu
Z otchłani w otchłań włóczyłeś swe fale,
Nimeś wytropił sny moje i dotarł
Do mej sypialni, zbielałej od znoju,
By znieruchomieć na ścian mych postoju
-Srebrny - w szkarłatnym rozdwojeniu kotar!
Z jakich ty dolin nieznanych i lasów
Wybiegłeś, szumiąc i dzwoniąc po darni,
By zanieszumieć w pobliżu atłasów
Mojego łoża i mojej męczarni!

Czeka mnie zawsze w twych głębiach udusznych
Schadzka ze sobą! I nikt nie wyśledzi
Pieszczot, którymi, jak lgnistym snem, bredzi
Ciał dwoje, sobie nawzajem posłusznych...
Z nich jedno, chłonąc upojeń mgłę białą,
Własnym spojrzeniem swą nagość bezwstydzi,
A drugie - w lustrze - udaje, że widzi,
I tak omdlewa, jak gdyby widziało...

Strumieniu, piersi chłodzący mi obie!
Ciało omyte fal twoich wezbraniem
Zbywa się nagle niewiedzy o sobie
I siebie pierwszym ogarnia kochaniem!
Bo któż mnie kochać potrafi zgadliwiej,
Niźli - ja sama? Któż baśń o pieszczocie
Spełni?... Kto dłonią, zagrzebaną w złocie
Mych włosów, w taki lwi sen rozegrzywi
Tę przędzę nikłą? Kto równy mi szale
Usta pokrwawi o sen mój, nim pierzchnie?
Niczyja - będę! Wzburz gładką powierzchnię,
Strumieniu chłonny! Rozwichrzyj swe fale!
Wystąp z ciasnoty hebanowych brzegów!
I zatop nagle tę moją świetlicę
I łoże, zmorą szarpane noclegów -
A mnie - zazdrosną o głąb topielicę -
Zmień w zwierciadlaną rusałkę, bym ciało,
Samo się w sobie co chwila widzące,
Bawiła pląsem, aż w pył się roztrącę
O śmierć, jak perła o perłę zuchwałą!

Dżananda

Szedł Dżananda tym lasem, gdzie bywać snem mogę,
A miał drogę - na oślep. Wiadomo: miał drogę!
Węże w blask się nicości wśniawały palmiście,
Słoń się wzgórzył w zaroślach, ciemniejąc łbem w liście.
Małpy w żarach niechlujnych pławiły wzrok dziki,
Ogonem nieprzytomne gmatwiając storczyki.
Lampart futrem przegrzanym polegał na grzbiecie
I ssał łapę, ślepiami gnuśniejąc w zaświecie,
A mrowiska, skąd mrówki, jak wylew krwi, płyną,
Pachniały młodej mirry chętną wypociną.

Tchu nie stało wieczności! Nie drgnęły upały!
Świat i zaświat tym samym snem nieruchomiały.
Nie bruździły się trawy, nie skrzypiały krzaki,
Nie szumiały mangowce, nie śpiewały ptaki.
Jedna cisza - od nieba, a druga - od lasu -
Cisza ciszy - nie słyszy... Czas nie czuje czasu...

Dżananda, snem trącony, na polanę zboczył
I zaoczył dziewczynę... I znowu zaoczył...
Leżała, dłużąc w trawie swój dreszcz jednolity.
Paw z nią gruchał, a w pawiu tkwił Indra ukryty.
Porzucił praistnienia zjesieniałość górną,
By się nasnuć jej w oczy tak barwno i piórno!
Krył się w ptaku naprędce i krył się nieściśle,
W pawim wątku, jak w trwożnym mętniejąc domyśle -
I puszyściał jej w szyję i szeptał do ucha,
Aż mu coś odszepnęła dziewczyna-szeptucha,
I zaśmiała się nagle z całej w słońcu duszy,
Usznymi paluszkami zatykała uszy,
I dyszała do pawia, a paw do niej dyszał,
Lecz tego, co mówili, Dżananda nie słyszał.
Śniadą w twarzy miał zawiść, a w oczach miał drwinę,
Duchem smaglił się w pawia. Już kochał dziewczynę!
I gdy paw zmyślnym dziobem włos sypki roztrząsał,
Łuk pochwycił i strzałę w łeb ptaka nadąsał!

Spłoszył się Bóg, w ptaszęcym ledwo skryty ciele,
I odfrunął z trzepotem w bliskie różnoziele.
Zlękłym piersiom, gdy strzała żer nowy odgadła,
Zbrakło pawiej osłony. Dziewczyna - upadła!

I o ziem cisnął Indra upierzenie ptasie,
Co w świat, warcząc, pomknęło i - pobladł w bezczasie
I zawołał: "Kto zgadnie człowieka i strzałę?
Jam dla ciebie te piersi powcielał w sny białe!
We mnie godził cios wszelki, tym kształtom zadany!" -
I pokazał na biodrze ciąg dalszy jej rany...
A ciąg dalszy był nieco podobny do kwiatu:
Źdźbło nieba na szypułce Bożego szkarłatu.

"Spal te zwłoki na kwiatach, gdzie zeszła się ze mną,
Gdym cię jeszcze przyszłością miłował daremną!
Kto dziewczynę przybłąkał w twych pragnień ustronie?
Kto wypulchnił jej wargi i wyśnieżył dłonie?
W tęcze pawie wbóstwiony szalenizną ducha -
Kto twe imię - twarz twoją wmawiał jej do ucha?
Kto miłości i smutku nauczył zawczasu,
Byś kochany był pierwej, nim wejdziesz do lasu?
Aleś ty - wzgardco pawia - zamyślił grześć w grobie
Tego, co los twój w piórach rozszeptał i w dziobie?
Boga chciałeś zmóc w ptaku? Nikczemny sen karła!
Ptak odleciał! - Bóg żyje! - Dziewczyna umarła!" -

I zezem spojrzał Indra na śmierć i na życie
I zniknął! - I był tylko ten zanik w błękicie!
I wrzask pawia skądinąd - i cisza niezwłoczna...
A kto widział tę ciszę - ten wie, że widoczna.
I popatrzył Dżananda na zwłoki dziewczęce
I pomyślał: "To właśnie - jej usta, jej ręce..."
I pomyślał osobno: "To właśnie - jej ciało.

Gdzie ów czas, który płynął, nim wszystko się stało?
Trzebaż było aż takiej miłości i trwogi,
Bym ją stracił, gdy byłem już do niej w pół drogi?
Trzebaż było aż Boga i strzały i pawia,
Bym takiego dosięgnął w ciemności bezprawia?

Gdyby Bóg się nie spłoszył, a ptak się nie minął,
Boga tylko bym zabił! Bóg tylko by zginął!
Ale tak się to niebo skiełznęło po niebie,
Że nie wiem, czy za Boga - czy zmarła za siebie?
I tak się poździerzgało istnienie z istnieniem,
Że śmierć stała się błędem, a błąd - przeznaczeniem!"

I nie wiedział Dżananda, czym w mgłach jego winy
Paw się różni od Boga, a Bóg od dziewczyny?
I nie wiedział, kto strwonił pierś, co się wykrwawia?
On - czy paw nie bez Boga ? - Czy Bóg nie bez pawia?
I nie wiedział, czyj zamysł ani zbrodnia czyja?
Kto tu kocha - kto ginie - kto kogo zabija?

Fala

Niepostrzeżenie w morza urasta głębinie
Fala, która w niebiosach szuka dla się tronu.
Niepochwytna dla oka w narodzin godzinie,
Olbrzymieje tym śpieszniej, im bliższa jest zgonu.

Cicha bywa, gdy wzbiera nad sióstr zmarłych tłumem,
Aż załamie się w miejscu, gdzie się skędzierzawi,
Wówczas, węsząc śmierć spodem, burzy się i wrzawi
I uderza o brzegi swym pośmiernym szumem.

I z tym szumem, malejąc pada na kolana
I na ląd swe pozgonne wysypując śniegi.
Czy zaszumisz po śmierci, duszo przewezbrana?
Czy uderzysz raz jeszcze o znajome brzegi?

‹‹ 1 2 21 22 23 24 25 26 27 47 48 ››