Wiersze - Tadeusz Boy Żeleński strona 3

Słówka

 
Gdy coś mnie nadto wzruszy
Lub serce mi podrażni
Chowam sie aż po uszy
Do swojej wyobraźni.
 
Tam o każdziutkiej porze
Schronienie mam zaciszne
Gdzie myśl wyprawiać może
Przeróżne rzeczy śmieszne.
 
Miast czerpać próżną chwałę
W tym, że jak z książki gada,
W głupiutkie słówka małe
Calutka się rozpada.
 
Te słówka mi uciechy
Sprawiają nieraz mnóstwo,
Lubię ich puste śmiechy
I ducha ich ubóstwo.
 
Jak błazenkowie mali
Słówko się z słówkiem cacka,
To jęzor mu wywali,
To szczypnie je znienacka.
 
Jedno przez drugie hasa
Wydając kwik wesoły
Niby dzieciaków masa,
Gdy wyrwie się ze szkoły.
 
Jednemu w tej pogoni
Pąsem nabiegną lice,
Gdy żywszy ruch odsłoni
Młodziutkich płci różnice.
 
Inne, troszeczkę z boku,
Przystanie gdzieś nieśmiele
I stoi z mgiełką w oku
Jak zadumane ciele.
 
Te dwa, w pustocie nowej,
Objęły się przyjemnie
I same w rym gotowy
Splatają beze mnie;
 
Ja patrzę na niewinne
Figielki miłych dziatek
I wolę niźli inne
Ten mały własny światek.
  

Spleen

 
Smutek w sercu moim mieszka
I tak gryzie mnie jak weszka.
Gryzie duszę moją biedną,
O co? To już wszystko jedno.
Przyczyn jest ogromnie wiele
Na duszy jak i na ciele.
Coraz rzadziej mi się zdarzy,
Bym uśmiechnął się na twarzy,
Ciągle myślę aż do skutku
O moim dotkliwym smutku.
O, jak mnie to czasem nudzi
Patrzeć na cierpienia ludzi.
Czasem się nieszczęście stało,
Że dzieciątko robi biało.
Ja się na to krzywię traszki
I daję skuteczne proszki,
Po których mówię, że ono
Będzie robiło zielono.
Jeszcze bardziej bez nadziei
Pędzę życie przy kolei.
Z tą koleją bywa różnie:
Czasem komuś członki urznie,
To znów dadzą znać o zmierzchu,
Że ktoś flaki ma na wierzchu,
Wielka bywa rozmaitość
Rzeczy, które budzą litość.
Ja się znowu troszkę krzywię,
Jadę na lokomotywie,
To znów, naśladując giemzę,
Skaczę sobie w lot na bremzę,
Myślę często tylko przy tem,
Żeby już być emerytem.
Innych zmartwień też jest sporo:
Lewą nogę rok mam chorą,
Choć czyniłem to i owo,
Żeby ona była zdrową.
Ale najcięższa choroba
Jest dla mnie. . . . .
. . . . .*
 

Spowiedź poety

 
Kiedy za oknem śnieg prószy
Lub szemrzą jesienne deszcze,
Naówczas w głąb własnej duszy
Chmurni wpatrują się wieszcze.
 
Myśl ich szybuje skrzydlata
Hen, nad wszechbytu gdzieś progiem,
A duch wyniosły się brata
Z sobą jedynie i z Bogiem.
 
Rozwiej się jakaś otwiera
Nad niebios błękity szersza -
A skutek: u Gebethnera,
Po kop. pięćdziesiąt od wiersza.
 
I mnie, choć biorę mniej siono,
Zdarza się w nocy czy za dnia,
Ze lica żarem mi spłoną,
Gdy duch sam siebie zapładnia;
 
Ze lecę w nieziemskie kraje
Ze skrzydeł dwojgiem u ramion,
I krótko mówiąc, doznaję
Natchnienia klasycznych znamion.
 
Lecz, ach, gdy pruję powietrze,
W sferyczną wsłuchany ciszę,
I duch mój zwolna na wietrze
Nad jaźnią mą się kołysze,
 
Gdy spojrzę z kresów wieczności
Na moją nędzę przyziemną,
Gorzki żal w piersi mej gości
I w oczach od łez mi ciemno.
 
Im bliżej mi już do granic
Przelotnej ziemskiej pielgrzymki,
Tym bardziej w sercu mam za nic
Te moje mizerne rymki;
 
Młodości rozmach bezczelny
W chłodną rozwagę się zmienia
I w duszy, przedtem tak dzielnej,
Lęgną się hydry zwątpienia;
 
Myśli w pytajnik się piętą
I w głowie zamęt mi czynią,
Czy jestem bożym poetą,
Czy tylko zwyczajną świnią?...
 
Czy jestem tańczącym faunem
Na gaju świętego zrębie,
Czy tylko cyrkowym klaunem,
Co sam się pierze po gębie?...
 
Czym owoc duszy mej rodził
W żywota pobożnych mękach,
Czym tylko figlarnie chodził
Po jasnym świecie na rękach?...
 
Czy, jak mi radził pan Galie,
Byłem jak Byron i Dante,
Czy tylko w pustoty szale
Składałem śpiwki galante?...
 
I duch mój sztywne ramiona
Pręży w mrok szary i mglisty,
I w piersiach łka coś i kona,
I chwytam za papier czysty.
 
Po głowie mi się coś roi,
W sercu coś kwili, coś gęga,
I śnię już w tęsknocie mojej,
Ze się coś "serio" wylęga.
 
Ale na próżno się silę,
Czas trawię na wzlotów próbę,
Na papier płyną co chwilę
Słowa niechlujne i grube.
 
Wdzięczą się do mnie tak świeże,
Jak piersi młodych dziewczątek,
I chęć obłędna mnie bierze
W mych natchnień wcielić je wątek.
 
Szeregiem mienią się długim,
Niby błyszczące klejnoty,
I chciałbym, jedno po drugim,
Na łańcuch niżąc je zloty.
 
Kuszą mnie czarem niezdrowym:
Im które z nich jest plugawsze,
Tym bardziej w kształcie spiżowym
Chciałbym je zakuć na zawsze.
 
I patrzę na swoje płody,
I żądzą przewrotną płonę,
I ryczę jak Orang młody,
Gdy gwałci polską matronę.
 
Próżno się kajam i bronię,
Dręczony pokus torturą,
Próżno w dróg mlecznych ogonie
Oczyścić chciałbym me pióro,
 
Archanioł, co z mieczem stoi
Przy świętym poezji chramie,
Nie wpuszcza piosenki mojej
I mówi: "Pójdziesz, ty chamie!"
 
I tak się tułam po świecie,
I żal, i smutek mnie dławią,
Żem jest jak nieślubne dziecię,
Z którym się grzeczne nie bawią...
 
Trudno, choć dola ma twarda,
W bezsilnej miotać się złości:
Zostaje dumna pogarda
Lub apel do potomności;
 
A jeślim gwary ojczystej
Choć jeden przysporzył klawisz,
Ty mnie od hańby wieczystej,
O mowo polska, wybawisz!
 

Stefania

 
 
Kto poznał panią Stefanią,
Ten wolał od innych pań ją

Coś w niej już takiego było,
Że popatrzeć na nią miło.

Oczy miała jak bławatki
I na sobie ładne szmatki.

Chociaż to rzecz dosyć trudna,
Zawsze była bardzo schludna.

Aż mówił każdy przechodzień:
"Ta się musi kapać co dzień".

Choć miała męża filistra,
W innych rzeczach była bystra.

Jeździła aż do Abacji
Po temat do konwersacji.

Prócz tego natura szczodra
Dała jej b. ładne biodra.

Raz ją poznał jeden malarz,
Który często pijał alasz.

Jak ją zobaczył na fiksie,
Zaraz w niej zakochał w mig się.

Miała w uszach wielki topaz
I była wycięta po pas.

Przedtem widział różne panie,
Ale zawsze były tanie.

I do swego interesu
Miały dosyć podłe desu.

Strasznie się zapalił do niej,
Wszędzie za Stefanią gonił.

Miał kolorową koszulę
I przemawiał bardzo czule.

Żeby dała mu natchnienie,
Ale ona mówi, że nie.

Że umi kochać bez granic,
Ale to tyż było na nic.

Potem jej mówił na raucie:
"Dałbym życie, żebym miał cię".
 
Jak zobaczył, że nie sposób,
Poszedł znów do tamtych osób.

Ale już zaraz za bramą
Mówił, że to nie to samo.

Takiej dostał dziwnej manii,
Że chciał tylko od Stefanii.

Bo to zawsze jest najgłupsze,
Kiedy się kto przy czym uprze.

Mówili mu przyjaciele:
"Czemu jesteś takie ciele?

Z kobietami trzeba twardo,
A nie cackać się z pulardą".

Więc jej zaczął szarpać suknie:
A ta jak na niego fuknie.

Wtedy całkiem stracił humor
I upijał się na umor.

Potem do Stefanii lubej
List napisał dosyć gruby.

Że to będzie znakomicie,
Jak sobie odbierze życie.

A ona myślała chytrze:
"To by było nie najbrzydsze".

Lecz jak doszło co do czego,
Jakoś nic nie było z tego.

Potem znowu za lat kilka
Przyszła na nią taka chwilka.

I myślała, czy to warto
Było być taką upartą.

Lecz tymczasem mu wychudło,
Bo już była stare pudło.

Tak to ludzie trwonią lata,
Że nie są jak brat dla brata.

Z tym najgorszy jest ambaras,
Żeby dwoje chciało na raz.

Uwiedziona

 
 
Dialog (!) sceniczny
 
Osoby:
ONA, piękna, wykształcona i ozdobnie mówiąca.
ON, naturalnej wielkości, wypchany, uzdolniony wszelako do wykonywania pewnej ilości automatycznych poruszeń.
 
Siedzą obok siebie na kanapce buduaru; za sceną akompaniament gra cichutko jakiegoś marzącego walca.
  
ONA
 
Och, nie, proszę się na mnie w ten sposób nie patrzeć…
Pan ma w oczach dziwnego coś… Och, ja się boję…
Nie, nie, potem zbyt trudno mi w pamięci zatrzeć
Ten wyraz, jaki mają oczy pańskie… twoje…
Kiedy tak patrzysz, patrzysz, coś się budzi we mnie…
Nie zmysły – och, nie, na to warciśmy zbyt wiele –
Ale coś, coś, co schwycić silę się daremnie,
Coś jak ptak, co o klatkę tłucze się nieśmiele
I chciałby hen, daleko, ulecieć w przestworze,
Do jasności, do słońca… Ach, co ja znów baję!
Pana to nudzi, prawda? Nie przecz pan. Mój Boże,
Ja jestem mniej naiwna, niż się panu zdaje;
Wiem, że co dla mnie może stać się życiem nowym,
Mym odrodzeniem, wszystkim, jest dla pana tylko
Epizodem, rozrywką, sportem salonowym,
W najlepszym razie wrażeń migotliwą chwilką…
Ale co mi tam: mniejsza! Dość bogata jestem,
By chociażby na marne rzucić duszy kawał –
To ma gest! Pan uśmiecha się? Pan gardzi gestem?...
Pan jest mniej zajmujący, niż się pan wydawał –
Ach, jakie to banalne, ta ironia pańska!
Jakie to łatwe, tanie! Jakie nowoczesne!
Lecz we mnie jakaś dusza czai się pogańska,
Umiłowanie życia namiętne, bezkresne,
Co mi pozwala płynąć wśród waszych małostek
I niesie mnie ku szczytom, niby pieśń świetlana,
Że mi szarzyzna wasza nie sięga do kostek!
Co panu? Pan posmutniał… czy dotknęłam pana?...
Nie, ja tak nie myślałam… pan przecież jest inny,
W tobie nie ma małego nic – pan mnie rozumie –
No, proszę mi darować ten wybryk niewinny –
O, dać rękę, popatrzeć, tak jak pan to umie…
Ja chcę wszystkiemu wierzyć – ja wszystkiemu wierzę –
Och, tak, przytul, przygarnij dzieciaka… twojego…
Tak, czujesz moje serce przy twoim?...
……………………………………………………………
                                                           Och! - - zwierzę!!!
……………………………………………………………
Zdaje się, że pan wziął mnie za kogoś innego?!
Moja wina, wyznaję: zapomniałam o tem,
Że mimo wszystko w panu tkwi zawsze – mężczyzna.
Pan mnie orzeźwił. Dzięki serdeczne. Tym zwrotem
Oddał mi pan ogromną przysługę. Pan przyzna,
Że najlepiej, jeśli zapomnim oboje,
Żeśmy się kiedykolwiek znali. Żegnam pana.
Tak, żegnam.
…………………………………………………………….
                        …zostań…
                                        …ktoś ty?... Ja się ciebie boję…
Och, co się ze mną dzieje… czym ja obłąkana?...
Nie, nie, to nic, to przejdzie… o czyśmy mówili?...
O Xiędzu Fauście, prawda? Cóż pan o tym sądzi?
Co do mnie, to czas spędzam przy książce najmilej,
Gdy mi wypadnie z ręki, a myśl błądzi, błądzi,
Ot, tak, samopas, nisko, niby mgła wieczorna,
Co snuje się w księżycu przez ściernie, ugory,
To jak dzwonek kapliczki wioskowej pokorna,
To znów żałosna niby cmentarne upiory…
To dziwne, jak mi dobrze się rozmawia z panem…
Pan tak umie rozumnie słuchać. Mam wrażenie,
Że choćbym się wyrwała, ot, z czymś niesłychanym,
Z czymś potwornym, wariackim, zawsze przebaczenie
Znalazłabym u pana…
                                   Och, mów do mnie jeszcze…
Ukołysz mnie jak do snu… oczy mrużę senne,
Pragnę twych słów, a w myśli usta twoje pieszczę
Mymi ustami, w myśli całuski płomienne
Składam na nich…
                              …w tej chwili naga jestem cała,
Kołyszę się na fali jakichś grań anielich
I otwieram, ach, tobie, kwiat mojego ciała
Niby jakiś upojny, przenajczystszy kielich…
Ach, jakam bardzo twoja…
                                          Ha, com ja wyrzekła!
Pan to zapomni, musi pan zapomnieć o tem…
I ja zapomnę, choćby wszystkie moce piekła
Ciągnęły mnie do ciebie… Co potem, co potem?...
Potem? Och, prawda, potem… umrzeć można przecie!
Czyż to cena zbyt wielka za szaleństwa chwilę?...
Pan się zawahał… słusznie – pan widzisz w kobiecie
Obiekt, z którym przepędzić czas można dość mile,
Lecz dla której nic więcej poświęcić nie warto.
Pan jest człowiek praktyczny. Tym lepiej dla pana.
Cóż, kiedy na istotę pan trafił upartą,
Co nie chce panu służyć za kubek szampana –
Chyba że potem strzaskasz na miazgę ten kubek!
No… zabijesz mnie, powiedz?... twój dzieciak tak prosi,
Patrz, sam do ciebie oto wyciąga swój dziubek…
Będziemy tak szczęśliwi… ludziom się ogłosi,
Żem sama się zabiła… uwierzą z pewnością:
„Taka wariatka, pewnie, to wygląda na nią” –
I tak odejdę, cicha, z mą wielką miłością,
I zostanę dla ciebie twą słoneczną panią –
Tak mi jest dziwnie, nie wiem, co się dzieje ze mną,
Zdaje mi się, jak gdybym już gdzieś w dal leciała;
Trzymaj mnie, trzymaj mocno, och, w oczach mi ciemno,
Dusza moja jak gdyby już odeszła z ciała –
Nic nie wiem, co się dzieje… gdzie jestem w tej chwili…
Czy ja cię kiedyś znałam… czym istniała w tobie…
Czyśmy gdzieś, na planecie jakiejś, wspólnie żyli…
Czekaj… czekaj… ja muszę… och, przy… po… mnieć sobie…
…………………………………………………………………..
…………………………………………………………………..
Pan jest człowiek nikczemny.
 

‹‹ 1 2 3 4 ››