Wiersze - Marcin Świetlicki strona 20

Pogoda odświętna

                                                          
Z połowy wysokości wzgórza oglądane miasto
nawet mnie niebo nie widzi niebo się oparło
o co wyższe kominy wypełnione dymem
ja pozostaję za krawędzią cienia
grzech został w mieście grzech jest sprawą miasta
bardziej niż moją barbarzyńcy się
zasadzili tu w krzakach rónolegle ze mną
wspólną mamy nienawiść ale tylko oni
zejdą zrównają z ziemią a ja będę patrzył
w oczy wysoko osadzone na włóczniach

Pomóż

Pomóż mi ---- już od dawna pielęgnuję formę,
utrzymuje ją, karmię, przewijam i spełniam
jej zachcianki --- jest wielka, nieforemna, patrzy
nie zaprzestaje żądań. Napijmy się kawy,
nie ogoliwszy się w sufit poparzmy.
 
Pomóż mi, proszę. Wypełnij to treścią.
Weź taksówkę ---- i powiedz wreszcie tym palantom
z telewizji, że idziesz. Przecież masz podręcznik
asertywności. Wejdź przez okno, nie dzwoń,
nie bądź wybredna, jeszcze raz zdecyduj,
 
że ja.

Pora śmierci choinek

Styczeń, pora śmierci choinek. Trupy rozebrane
z łańcuchów i ozdóbek. Mnóstwo bohaterów
porzuconych w śniegu. Zapomniana gwiazda
pozostawiona, zaplątana między
łysiejące gałązki. Bez blasku.
Trzej królowie już w drodze powrotnej
i nic ich nie prowadzi. Wracają do swoich
rzezi. Dziś ostatni
okruch ze świątecznego ciasta dostał się pod nogi
i dzioby ptaków. To olbrzymie zwierzę, które wchodzi w takich
momentach rycząc: ZAMYKAMY!
KONIEC! KONIEC! być może jest podłe
i godne nienawiści, ale przecież kiedyś,
gdy będziemy zmęczeni zachodami - wschodami,
lewą i prawą ręką, kocham cię - nie kocham,
będziemy je przyzywać - i gdy wreszcie przyjdzie
- przyjmiemy je z wdzięcznością.

(1992)

Poranna parafia

Podłogi, z płaszcza łóżko, a ze swetra kołdra.
Dumnie sierść zwierząt domowych noszona
na ubraniach człowieczych, uzezwierzęcenie
ładne i delikatne, zwierzenia przezsenne.

Tu jest moja parafia, tu jest mój kontynent.
Pierwsze słońce wbrew starej, czarnej, twardej zimie.
Tu jestem ja, mężczyzna, nie mam już powodu,
by się więcej ukrywać wobec słońca wschodu,

wobec kamienic, wobec kobiet, wobec
tego, do czego trzeba do wieczora dobiec.

Postępy

 
 
W cieniu i w ciemnych okularach, oczy
są otwarte na oślep, ja kabłąk i embrion,
pierwsza ostatnia litera, na kacu,
w suszy, na mchu pełnych ostrych
roślinnych drobin, w poprzek trasy mrówek,
niedaleko lotniska helikopterowych
ważek, na kacu i w suszy, gdy las
schyla się zgodnie z wiatrem, prosta sprawiedliwość,
ja nie zmieniam pozycji, ani drgnę, las trzeszczy,
 
w cieniu, co się zaciska, zmniejsza, zawęża i pętli,
w zapachu mułu, wśród mulistych muszli
porzuconych na ścieżce, która wiedzie pewnie
do ludzi, ludzie są tu również
niedaleko, brązowy nagi chłopczyk
oraz jasna, dopiero przez słońce lizana
kobieta, moja i mój, oni rozmawiają
słyszę, że rozmawiają i nie słyszę o czym,
nie patrzę na nich, patrzę w słońce, w cieniu,
 
nie rzucam cienia, jestem w cieniu, jestem
cieniem, na kacu, na mchu, embrion, ja,
zredukowany i redukujący
 
coraz bardziej, na kacu, na mchu, na kłującym
leśnym poszyciu, w którymś z absurdzie
czarnych, to coś ma znaczyć, podkoszulków, bolę i umieram,
 
a miałem nie.

‹‹ 1 2 17 18 19 20 21 22 23 29 30 ››